0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Adam Stępień / Agencja Wyborcza.plFot. Adam Stępień / ...

Po co nam uniwersytety?

Adam Leszczyński, OKO.press: Minister Przemysław Czarnek zostawia następcy polską naukę drastycznie zagłodzoną i zideologizowaną w narodowo-katolickim duchu. Jego poprzednik, Jarosław Gowin, przeprowadził wcześniej wielką reformę nauki, która dziś powszechnie uznawana jest za nieudaną. Co powinien zrobić z nauką polską nowy rząd? Pytam pana dlatego, że należał pan do znanych krytyków liberalnego i rynkowo-korporacyjnego zarządzania akademią.

Prof. Przemysław Czapliński*: Zagłodzone uczelnie należy nakarmić… Nie chodzi tylko o to, że dramatycznie niskie nakłady na naukę muszą wzrosnąć. Istotniejsze wydaje się pytanie, czy ktokolwiek w Polsce wie, o ile powinno wzrosnąć finansowanie badań i uczelni w stosunku do zadań, jakie im się powierza. Od tego powinniśmy chyba zacząć – od przybliżonego oszacowania potrzeb finansowych szkolnictwa wyższego w kontekście roli, jaką szkolnictwo to odgrywa.

A jaka to rola?

Mam wrażenie, że tego pytania od dawna nikt nie zadawał: co jest celem istnienia szkolnictwa wyższego? Od tej kwestii należałoby zacząć, odrzucając już na początku odpowiedź zgodną z logiką neoliberalną, która mówi, że celem każdej uczelni jest zajęcie jak najwyższego miejsca w międzynarodowych rankingach. Ta odpowiedź ma charakter wtórny – bo nakazuje zapytać, czy miejsce w rankingu odnosi się jakoś do roli odgrywanej przez uczelnię w życiu danej społeczności.

Trzeba wrócić do pytań prostych. Byłoby wspaniale, gdyby odpowiedzi na te pytania udzielili nie tylko członkowie społeczności uniwersyteckiej i nie tylko urzędnicy ministerialni, lecz także ludzie postronni – czyli po prostu członkowie społeczeństwa jako takiego.

W ramach takiej wspólnej rozmowy powiedziałbym, bardzo wstępnie, że uniwersytet powinien być traktowany jako część całego systemu edukacji. To część wcale nie najważniejsza, na pewno nie osobna, za to dysponująca największymi możliwościami w zakresie diagnoz i proponowania połączeń. Uniwersytet z racji swojego usytuowania i specyfiki uprawiania wiedzy potrafi rozpoznawać potrzeby szkolnictwa podstawowego i średniego, potrafi nawiązywać z tymi szkołami współpracę i wspólnie wypracowywać rozwiązania. Programy szkolne, podręczniki, metody, systemy kształcenia w podstawówkach i liceach, a także systemy wiązania wszystkich etapów kształcenia – to są właśnie zadania uniwersytetów, których nie może na siebie wziąć żadna inna placówka.

Wiązanie całego systemu edukacji wydaje mi się szczególnie istotne dziś, po dwóch kadencjach rządów prawicy, ponieważ częścią kłopotliwego spadku po ministrze Czarnku jest przeciwstawienie szkół średnich i podstawowych szkołom wyższym. Uczelnie były dla PiS siedliskiem ideologicznej zarazy, od którego należało odizolować pozostałe szkoły. Prawdziwa edukacja, oparta na wartościach katolickich, na teologii, na patriotyzmie, miała odbywać się w szkole podstawowej i ewentualnie średniej…

Także dlatego, że nad nimi rząd miał kontrolę, a uczelnie są autonomiczne i trudniej je do czegoś zmusić.

Rezultat: uniwersytety zostały niejako odcięte od wcześniejszych etapów edukacji. To utrudniało współpracę, czyli na przykład prowadzenie wspólnych zajęć albo klas patronackich, a także osłabiło wpływ uczelni na powstające podręczniki i programy szkolne.

Tymczasem o szkołach wyższych trzeba myśleć łącznie: istnieją w społeczeństwie, w konkretnym mieście i regionie – i z tą społecznością powinny być połączone. Myślenie łączne oznacza również, że nauka na uniwersytecie jest jednym z etapów kształcenia, który musi być skorelowany z etapami wcześniejszymi.

Mniej demokracji, więcej konformizmu

Rozumiem, że chodzi panu o stworzenie takiego systemu oświaty, żeby stanowił całość – podporządkowaną spójnemu pomysłowi na to, do czego nam w ogóle ma być potrzebny. Co jednak można zrobić, mając tak mało pieniędzy, jak mamy, kiedy zwyczajnie pewnie nie stać nas nawet na całościową reformę?

Zanim ktoś wymyśli reformę całościową, ośmieliłbym się zasugerować, aby nie robił tego bez porozumienia ze społecznością uniwersytecką. A równolegle do takich rozmów uczelnie, we własnym zakresie, mogą ustalić i przeprowadzić – za niewielkie pieniądze – reformy wewnętrzne. Chodzi o bardzo konkretne sprawy.

Na przykład ludzie z różnych poziomów i z różnych części uniwersytetu powinni móc zgłaszać pomysły dotyczące funkcjonowania uczelni, włącznie z prawem do inicjatywy ustawodawczej, czyli zgłaszania zmian w statucie uczelni. Wielka reforma powiedzie się, jeśli będzie przebiegała równocześnie ze zwiększeniem demokratyzacji wewnątrzuczelnianej. Tymczasem już za poprzedniego ministra, Jarosława Gowina, szykowano zmianę ograniczającą wpływ naukowców na wybór rektora. Nie przeszła z powodu oporu środowiska, ale była blisko.

W projekcie reformy Gowina z roku 2018 znajdował się pomysł powoływania rady uczelni. Miała ona składać się z 9 osób – pięciu z uczelni, czterech spoza uniwersytetu, a więc np. osób należących do władz miasta albo do kręgów biznesu. Rada miała wybierać rektora. Sejm RP wprowadził poprawki, które przewidywały, że Rada będzie proponować dwóch kandydatów, a wyboru dokona Senat uczelni. A dalej: wybrany rektor będzie mianował dziekanów. Zatem na dwóch poziomach – wyboru dziekanów i wyboru rektora – projekt zakładał likwidację dotychczasowych form demokracji.

Powrót do starszych form nie czyni jednak z uczelni ideału demokracji, więc nadal jest tu sporo do zrobienia. A ponieważ społeczności poszczególnych uniwersytetów mają różne pomysły na poprawę sytuacji, więc może uniwersytety mogłyby zacząć eksperymentować z demokracją wewnątrzuczelnianą.

Nigdzie nie jest powiedziane, że wszystkie szkoły wyższe muszą mieć identyczny ustrój. Ustawa decyduje o sposobie wybierania dziekanów i rektora, więc to są formy wspólne. Ale każda uczelnia inaczej określa udział członków społeczności uniwersyteckiej w decydowaniu o życiu uczelni, więc w tym zakresie można szukać nowych rozwiązań.

Mamy w Polsce wielu przeciwników demokracji akademickiej. Twierdzą, że jest nieefektywna, że tylko powoduje tworzenie koterii, że naukowcy nie powinni się zajmować polityką, w tym akademicką, tylko robić badania. Inaczej będą się zajmowali tylko swoimi, niszowymi tematami, albo wręcz nie będą robić nic.

Sądzę, że jest dokładnie odwrotnie: im mniej demokracji na uczelni, tym większe prawdopodobieństwo konformizmu naukowego. I tym mniej oryginalności w badaniach. Obniżony poziom demokracji oznacza bowiem, że od pracowników zależy mniej niż od władz – a taki układ zawsze prowadzi do redukowania innowacyjności. Układ ten blokuje także komunikację wewnątrzuczelnianą: kiedy nie ma demokracji, sygnał zwrotny słabnie – wiadomości o dobrych i złych stronach uczelni źle krążą, więc zdolności korekcyjne danej instytucji spadają.

Trzeba sobie uświadomić, że uniwersytety są taką dziwną instytucją, w której na samym dole panuje demokracja partycypacyjna, a na górze – monarchia konstytucyjna albo feudalizm. Na dole, czyli na poziomie zajęć ze studentami, można bardzo wiele wspólnie ustalić i zmienić, włącznie z zestawem problemów i metodami ich rozwiązywania. Natomiast w górę struktury uniwersyteckiej maleje współczynnik demokracji, a rośnie współczynnik nakazowy.

Przeczytaj także:

Ile płacić za wiedzę?

Wróćmy na chwilę do rozmowy o pieniądzach. Za każdym razem, kiedy w OKO.press piszemy, że naukowcy zarabiają mało, a na naukę nie ma pieniędzy, to słyszę w odpowiedzi, że są mało produktywni, że najlepsze polskie uczelnie są na 500. miejscu w rankingach międzynarodowych. Skoro są tak nisko, to dlaczego naukowcom należałoby więcej płacić, niż im się płaci dzisiaj?

Znowu wydaje mi się, że wniosek należy odwrócić: niskie nakłady na badania i rozwój mają wpływ na niskie miejsca w rankingach. We wszystkich naukach dobre finansowanie jest warunkiem możliwości prowadzenia badań. W Polsce – o czym niewielu ludzi spoza uniwersytetu wie – uczelnie nie finansują badań, ponieważ otrzymują pieniądze z ministerstwa wyłącznie na dydaktykę i infrastrukturę.

Badania finansują nieliczne instytucje – Narodowe Centrum Nauki, Narodowe Centrum Badań i Rozwoju, Narodowy Program Rozwoju Humanistyki. Ich budżety od lat nie ulegają zmianie, co powoduje, że spada tzw. wskaźnik sukcesu, czyli stosunek wniosków zgłoszonych do wniosków zwycięskich. Aby system grantowy miał sens, współczynnik sukcesu powinien utrzymywać się na poziomie około 25 procent. Czyli: pieniędzy powinno być tyle, aby co czwarty wniosek mógł otrzymać finansowanie.

Tymczasem w roku 2022 współczynnik spadł do poziomu 15 procent, a za rok 2023 należy się spodziewać spadku nawet do 10 procent. Oznacza to, że z dziesięciu wniosków przechodzi jeden! Przepadają więc projekty bardzo dobre, bo nie starcza dla nich pieniędzy.

W rezultacie system grantowy ulega spaczeniu: zamiast zachęcać – zniechęca do zgłaszania projektów; zamiast wyłapywać najlepsze – wybiera tylko te spośród równych, które mogą zostać sfinansowane.

Cała ta wyliczanka nie służy prostemu stwierdzeniu, że należy zwiększyć budżet NCN-u np. o 150 mln złotych. Oczywiście podniesienie finansowania musi nastąpić. Ale za podstawowe uznałbym pytanie, jak definiowane jest w polskim budżecie miejsce szkolnictwa wyższego i badań naukowych.

W języku ekonomii pytanie brzmi: w jakiej relacji do PKB powinno być finansowanie badań i rozwoju? W Polsce jest to zaledwie 1,2 procent PKB! Tylko rządy Łotwy, Litwy, Malty, Bułgarii i Rumunii przeznaczają mniej pieniędzy na ten cel. Natomiast 2,5 razy więcej łożą na badania Irlandia, Austria, Szwecja i Finlandia. Ponad 3 razy więcej – Dania i Niemcy. Duńczycy, Szwedzi czy Finowie nie przejmują się tym, że ich uczelnie zajmują miejsca poza pierwszą dziesiątką rankingów światowych. Interesuje ich raczej ściślejsze powiązanie uczelni z systemem edukacji, z życiem społecznym i z gospodarką.

A pensje?

Znowu zacząłbym od pytań. Wśród nich musi się znaleźć kwestia wysokości podwyżki dla nauczycieli szkół podstawowych i średnich. Ale pytanie zasadnicze powinno dotyczyć relacji między płacą nauczyciela a rolą edukacji w państwie. Wszystkie badania socjologiczne potwierdzają, że szkoła, dostarczając wiedzy i umiejętności, pozostaje najskuteczniejszym środkiem wyrównywania różnic klasowych, a więc przezwyciężania determinizmów wynikających z pochodzenia. Żadna inna instytucja życia publicznego nie potrafi spełnić tej funkcji.

Może zatem należałoby płacę nauczyciela podnieść do poziomu uposażenia poselskiego?

Zadania nauczycielskie dorównują przecież swoją wagą zadaniom posła. Jeśli ktoś uważa, że 12 tysięcy złotych to za dużo, może wnioskować o obniżenie uposażenia poselskiego. Równość płac świadczyłaby jednak o równości uznania ze strony państwa. I byłaby dowodem, że gadanie o zawodzie nauczycielskim jako misji nie służy zatykaniu ust nauczycielom.

Takie docenienie zawodu zatrzymałoby też jego degradację. Nauczyciele przestaliby odchodzić ze szkół publicznych, więc szkoły te mogłyby ze spokojem zająć się tym, co jest ich najważniejszym zadaniem, czyli wspieraniem intelektualnego, moralnego i społecznego rozwoju uczniów. To z kolei zatrzymałoby fatalny w skutkach proces prywatyzacji szkolnictwa w Polsce i wzmocniło sektor publiczny.

Dopiero ustalenie poziomu płacy nauczyciela szkoły podstawowej pozwoliłoby określić płace pracowników szkół wyższych. Należałoby zacząć od tych, którzy zarabiają najmniej – pracowników administracji, personelu technicznego, doktorantów, młodych naukowców.

Czy takie skorelowanie płac nie odsłoniłoby nadmiernego zatrudnienia?

Ale właśnie o to chodzi, żeby wreszcie dowiedzieć się, na czym stoimy! Rozmawiamy właśnie o szansach całościowego patrzenia na system. Trzeba wiedzieć, ilu studentów należy przyjąć na studia dzienne i na studia doktoranckie. Ale trzeba też szukać sposobów na otwarcie rynku pracy na rosnącą w Polsce liczbę doktorów. Tymczasem w Polsce edukacja, gospodarka i życie społeczne to system naczyń źle połączonych.

Przykładowo: ponad jedna trzecia ludzi po maturze wybiera studia, a co piąty Polak ma wyższe wykształcenie. Równocześnie absolwenci szkół wyższych nie znajdują zatrudnienia w wyuczonych zawodach, a doktorzy nigdzie nie są wyczekiwani.

Oto paradoks: po roku 1989 powstało społeczeństwo wiedzy w państwie niewiedzy.

Społeczna wiedza nie jest wykorzystywana, ponieważ nikt z rządzących nie pyta, do czego może i powinna służyć wyższa edukacja.

Jak oceniać naukowców?

Mieliśmy doświadczenie z tzw. ewaluacją, czyli oceną ministerialną. Nawet jej współautorzy uważają ją za nieudaną. Sąd Administracyjny właśnie uchylił wyniki ewaluacji dla Instytutu Filozofii i Socjologii PAN. Naukowcy zaczęli zajmować się zbieraniem punktów i wypełnianiem slotów za publikacje.

Zawsze uważałem, że rozliczanie ludzi z punktów za publikacje doprowadzi do karykatury tego systemu. To się właśnie wydarzyło. Naukowcy próbowali ogrywać ten system skutecznie na różne sposoby, np. publikowali za pieniądze w czasopismach drapieżnych, za które dostawali punkty, czyli naprawdę kupowali te punkty na wolnym rynku, tylko zagranicznym. Wiemy, że to, co mamy, nie działa. Skoro mamy mieć autonomię, to naukowców należy w ogóle oceniać?

Nie mam dobrego pomysłu na rozwiązanie wszystkich kłopotów związanych z ewaluacją, choć jestem przeciwny systemowi punktacyjnemu. Wielu akademików ostrzegało, że będzie on działał przeciw szkolnictwu wyższemu. Mieli rację.

Po pierwsze, szkodliwe okazało się samo uznanie punktów za wykładnik wartości dorobku naukowego, bo zgodnie z tym systemem wybitna książka opublikowana w słabym wydawnictwie jest mniej warta od przeciętnej opublikowanej w wydawnictwie renomowanym…

Po drugie, przydział punktów dla czasopism osłabił pozycję mniejszych uczelni wydających średnie periodyki i zahamował wymianę myśli i autorów. Mało kto przecież prześle artykuł do czasopisma, które wyceniono na 40 punktów, jeśli może opublikować w czasopiśmie za 100.

Po trzecie, system punktacyjny nie uwzględnia dydaktyki, więc prowadzi do jej marginalizacji.

Po czwarte, system ewaluacyjny został ośmieszony i skorumpowany przez ministra, który zaczął przydzielać punkty według własnego uznania.

Ale system punktacyjny jest dziś ukrytą strukturą całości. Nakręca badania, decyduje o ocenie dorobku pojedynczych naukowców i całych uniwersytetów, określa płaszczyznę porównawczą. Dlatego należy wycofywać się z niego, myśląc o całości – o motywacji do uprawiania nauki, o kryteriach oceniania dorobków naukowych czy uczelni. Być może każda szkoła wyższa powinna samodzielnie eksperymentować w tym zakresie, szukając innego systemu napędowego.

Powracają znowu pomysły zniesienia habilitacji, jak przy niepowodzeniu każdej kolejnej reformy od kilkunastu lat. Czy coś należy tu zmienić?

Habilitacja jest anachroniczna, proceduralnie męcząca, a jako kryterium selekcyjne – mało skuteczna. Ale wyznacza wyrazisty próg w karierze: przekroczenie tego progu wiąże się z uzyskaniem potwierdzenia wartości dorobku, z nowym stopniem naukowym i podwyżką. Atuty habilitacji są zatem proste: uznanie środowiskowe, awans, wyższa płaca.

Przy aktualnych przepisach znoszących obowiązkowość habilitacji – zaczynam się powtarzać – każda uczelnia może i chyba nawet musi wypracować sobie środki motywacyjne i kryteria ocen. Czyli: sądzę, że naukowców warto zachęcać do prowadzenia innowacyjnych badań i publikowania świetnych książek. Po rozluźnieniu przepisów habilitacyjnych trzeba więc tych zachęt szukać gdzie indziej.

Autonomia ponad polityką

Co jednak powiedzieć politykom? Rozdzielają publiczne pieniądze. Kiedy rozmawiam z politykami, słyszę od nich: „nie możemy po prostu dać naukowcom pieniędzy z podatków i pozwolić, żeby nikt ich nie rozliczał”. Jaką władzę politycy powinni mieć nad nauką?

Myślę, że myli się tu dwie sprawy: autonomię uczelni z transparentnością wydatkowania publicznych pieniędzy. Transparentności nikt na uczelni się nie sprzeciwia. Władze uniwersytetu nie bronią odpowiednim instancjom kontrolnym wglądu w dokumenty finansowe. Ale urzędnik uzyskujący wgląd w księgi rachunkowe nie może uzurpować sobie prawa do decydowania o programach naukowych czy polityce zatrudnieniowej. Od tego jest statut uczelni i szczegółowe rozporządzenia. Aby uniwersytet mógł uczciwie i sensownie wydawać publiczne pieniądze, musi być niezależny od dwóch potężnych źródeł nacisku – od biznesu i polityki.

Jakie są skutki braku autonomii? Po pierwsze, korozji ulegają mierniki oceny badań naukowych i ich wyników. Dowiódł tego swoją niemoralną postawą, ewidentnie naruszając prerogatywy urzędu, minister Przemysław Czarnek, który ręcznie sterował dotacjami i oceną czasopism. Minister, który grozi wstrzymaniem dotacji dla nieposłusznej placówki naukowej, nie tylko myli sferę publiczną z prywatnym folwarkiem. Swoim postępowaniem prowadzi on również do relatywizacji systemu punktowego.

Jest jednak i druga, poważniejsza konsekwencja. W warunkach braku autonomii badania naukowe przynoszą rezultaty „zamówione” przez polityków lub przez biznes. W rezultacie uniwersytet przestaje być źródłem niezależnej wiedzy. Przykład: kiedy w pierwszych miesiącach pandemii lekarze i epidemiolodzy mówili, że mamy do czynienia z chorobą masową, politycy podważali ich opinie i zdobywali „niezależne” diagnozy, które relatywizowały skalę zjawiska. To legitymizowało słabsze zaangażowanie ze strony państwa w działania ochronne, co z kolei prowadziło do zwiększenia liczby ofiar.

Mówiąc z nieznaczną przesadą: polityczne zastraszanie bądź korumpowanie uczelni jest równoznaczne z likwidowaniem dróg i metod osiągania prawdy.

Wyzerować punktację

Czego spodziewa się pan po nowym rządzie w sprawach nauki? Ustaw raczej nie zmienią, w każdym razie nie szybko, ze względu na weto prezydenta.

Sytuacja jest dziwna: mamy ogromne oczekiwania wobec rządu, a równocześnie sami je schładzamy, bo wiemy, że prezydent zawetuje… A może nie obniżajmy poprzeczki? Może właśnie warto potraktować taki układ jako wyzwanie, a nie jako usprawiedliwienie? Rząd podejmując ryzyko, dowiedzie, że dotrzymuje słowa. I wskaże sprawy ważne, o które warto walczyć.

Nie wszystkie sprawy muszą jednak trafiać na biurko prezydenta. Zacząłbym od tego, że oczekuję od rządu, iż będzie nieco uważniej słuchać. Trzeba zreformować instytucje kultury i edukacji, więc warto porozmawiać z ludźmi, którzy tam pracują. Warto także zatroszczyć się o prawne umocowanie tych instytucji, jako że PiS mógł przejąć teatry i muzea właśnie na mocy źle skonstruowanych przepisów, a nie wbrew nim.

W kwestii szkolnictwa wyższego do spraw omawianych wcześniej – demokratyzacji wewnętrznej, podniesienia nakładów na badania i rozwój – dodałbym jedną skromną propozycję: w obliczu korozji systemu ewaluacyjnego, przynajmniej w odniesieniu do czasopism, nowy minister mógłby wyzerować punktację i uruchomić proces ewaluacyjny od nowa. Rozwiązanie to – jedno z niewielu możliwych – nie kwestionuje ustawy, więc nie wymaga akceptacji prezydenta.

Z pewnością pojawią się inne pomysły – na naprawę systemy ewaluacyjnego i systemu grantowego, na lepsze powiązanie uczelni z regionem, na przywrócenie wartości dydaktyce. Tych pomysłów należy wysłuchać.

A czego się Pan obawia?

W umowie koalicyjnej pobrzmiewa stary język neoliberalny. Można więc spodziewać się, że naciski polityczne ustaną, ale presja rynku wzrośnie. Widać to na przykład w zdaniu: „dla poprawy konkurencyjności polskiej gospodarki niezbędne będzie zdecydowane zwiększenie nakładów na badania”. Powiązanie uczelni z rynkiem może mieć sens w naukach eksperymentalnych czy politechnicznych, ale nie ma go w odniesieniu do nauk społecznych czy humanistycznych.

Obawiam się więc dalszego przekształcania uczelni w korporacje. Ale równie mocno obawiam się rosnącej osobności uczelni względem reszty świata – zwłaszcza wobec szkół podstawowych i średnich oraz wobec życia społecznego. Docieram więc do paradoksu: uczelnie muszą bronić swojej autonomii, bo tylko ona zapewnia możliwość prowadzenia niezależnych badań. Ale równocześnie uczelnie powinny dzielić się tą autonomią z innymi. Sądzę, że przyszłość uniwersytetów zależy właśnie od umiejętności połączenia tych dwóch wartości – niezależności ze służebnością. Nazwałbym to połączenie autonomią solidarną.

Przemysław Czapliński mówi do mikrofonu
Prof. Przemysław Czapliński. Fot. Piotr Skórnicki / Agencja Wyborcza.pl

*Przemysław Czapliński historyk literatury polskiej i europejskiej XX i XXI wieku, eseista, tłumacz, krytyk; współtwórca Centrum Humanistyki Otwartej (UAM) zajmującego się związkami między prawem i literaturoznawstwem; członek redakcji czasopisma „Teksty Drugie”. Ostatnie publikacje: „Poruszona mapa” (2016), „Literatura i jej natury” (2017; współautorzy: Joanna B. Bednarek, Dawid Gostyński), „O jeden las za daleko. Demokracja, kapitalizm i nieposłuszeństwo ekologiczne w Polsce” (współredaktorzy: J.B. Bednarek, D. Gostyński; 2019), „Tożsamość po pogromie. Świadectwa i interpretacje Marca ’68” (współredaktor: Alina Molisak, Warszawa 2019), „To wróci. Przeszłość i przyszłość pandemii” (współred. J.B. Bednarek, Warszawa 2022). Przedmiot badań: literatura (polska) i problemy późnej nowoczesności.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.

;

Udostępnij:

Adam Leszczyński

Dziennikarz OKO.press, historyk i socjolog, profesor Uniwersytetu SWPS w Warszawie.

Komentarze