0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Tobias SCHWARZ / AFPTobias SCHWARZ / AFP

W środę 6 listopada atmosfera w Niemczech była napięta. Rano wstępne wyniki wyborów w USA wskazały na zwycięstwo Donalda Trumpa. Wywołało to lekką panikę wśród stolic europejskich. Trump od dawna powtarzał, że konflikt rosyjsko-ukraiński rozwiąże „następnego dnia po wygranej” (cokolwiek by to miało oznaczać) i że europejskie państwa NATO skazane są same na siebie, bo od lat nie dokładały się do wspólnej obrony. Również sytuacja na froncie ukraińskim stanęła pod znakiem zapytania, bo Trump nie krył się z tym, że los tego konfliktu jest mu obojętny i nie zamierza przesyłać broni Ukrainie.

Tymczasem Berlin kompletnie zaniedbał przygotowanie się na okoliczność wygranej Republikanów. Niemcy są jednym z tych krajów, z którymi Trump w czasie swojej pierwszej kadencji miał najbardziej na pieńku. Od lat zaniedbujące swoje NATO-wskie zobowiązania (np. przez lata na obronność przeznaczały poniżej 1% budżetu), z ogromną nadwyżką handlową z USA (co Trump interpretował jako niechęć do kupowania amerykańskich produktów) i niewzruszone niemieckimi korzeniami byłego i znów obecnego prezydenta (żeby wspomnieć choćby prychnięcie Angeli Merkel podczas spotkania grupy G7 w 2019 roku, gdy pochwalił się, że „ma w sobie niemiecką krew”), nie wzbudzały jego sympatii.

Koalicja rządząca, zajęta wewnętrznymi sporami i problemami na własnym podwórku, w tym przede wszystkim złym stanem gospodarki i katastrofalnym stanem latami zaniedbywanej infrastruktury), żyła w błogim przekonaniu, że Kamala Harris wygra wybory i między Berlinem a Waszyngtonem będzie business as usual.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że kolejny raz Niemcy przejechali się na własnej polityce „życzeniowej”.

Poprzednio liczyli na to, że Rosja poprzez zbliżenie gospodarcze oprze się autorytarnym tendencjom (tzw. doktryna zmiany poprzez handel) – a teraz na to, że nie będą musieli się martwić kolejną kadencją Trumpa.

Jakby tego było mało, koło południa gruchnęła wiadomość, że rozmowy koalicyjne między CDU, SPD i BSW w landzie Saksonii ostatecznie zostały zerwane. Saksonia jest jednym z trzech landów na wschodzie Niemiec, gdzie we wrześniu odbyły się wybory do Landtagu. Skrajnie prawicowa AfD (30,6% głosów) przegrała je o włos z chadekami z CDU (31,9%), a do Landtagu weszło poza nimi jeszcze pięć partii, w tym lewicowo-populistyczna BSW z wynikiem 11,8%. Koalicja między chadekami, socjaldemokratami i BSW była jedyną arytmetycznie możliwą opcją na rząd większościowy bez udziału AfD. Premierowi Michaelowi Kretschmerowi (CDU) pozostaje teraz jedynie próbować stworzyć rząd mniejszościowy z SPD – co też może mu się nie udać, bo do powołania rządu potrzebuje większości w Landtagu, a miesiącami antagonizował Zielonych i Die Linke, plus potrzebowałby i tak jeszcze co najmniej kilku głosów z BSW. Jeśli do lutego Landtag nie powoła nowego rządu, Saksonia będzie musiała ponownie iść do urn.

Jeśli nowe wybory wygra AfD, będzie to ogromna kompromitacja partii demokratycznych, CDU w szczególności.

Oprócz tego w mediach pojawiła się wiadomość, że – po niedawnym zawaleniu się mostu Karoli w Dreźnie – kolejny most przez Łabę, w Bad Schandau niedaleko granicy z Czechami, konstrukcyjnie identyczny z mostem Karoli, został zamknięty z powodu zagrożenia zawaleniem.

Padająca infrastruktura jest pewną metaforą padającego starego porządku politycznego republiki federalnej.

Przeczytaj także:

Krach koalicji

Gdy ten morowy dzień dobiegał końca, czekała Niemcy jeszcze jedna wybuchowa wiadomość. Na wieczór zaplanowane było posiedzenie rządu, na którym miano dopiąć budżet na 2025 rok. W mediach panowało przekonanie, że ustawa budżetowa będzie papierkiem lakmusowym, make or break koalicji. Jeśli udałoby im się porozumieć w tej sprawie, może udałoby się też koalicji, jakkolwiek dysfunkcjonalnej i nielubianej, dotrwać do końca kadencji do września 2025 roku.

Koalicja świateł ulicznych (od kolorów partyjnych członków – zielonego Zielonych, czerwonego socjaldemokratów z SPD i żółtego liberałów z FDP), mimo bardzo udanych początków, od miesięcy targana była wewnętrznymi konfliktami. Większość z nich przebiegała na linii między Christianem Lindnerem (ministrem finansów i szefem FDP) i kanclerzem Olafem Scholzem (SPD) oraz Christianem Lindnerem a Robertem Habeckiem (wicekanclerzem i ministrem gospodarki z Zielonych), choć mniejsze spory też miały miejsce.

Ostatni ostry konflikt wybuchł na początku listopada, kiedy do mediów wyciekł kilkunastostronicowy dokument przygotowany przez Lindnera, w którym przestawiał swoje wyobrażenie tego, w jaki sposób naprawić gospodarkę – i w dość apodyktyczny sposób wyrażał oczekiwanie wobec pozostałych członków rządu, że się tej wizji podporządkują. Dokument zawierał mieszankę skrajnie neoliberalnych koncepcji i polityki zaciskania pasa (tzw. austerity, dobrze znanej np. z tego, co Niemcy forsowały w czasie kryzysu w strefie euro w latach 2008-2013). Lindner musiał wiedzieć, że SPD i Zieloni nigdy by się na takie rozwiązania nie zgodziły. Nic dziwnego zatem, że list został odebrany jako kolejna prowokacja i próba stawiania ultimatum pozostałym partiom w koalicji.

Większość redakcji wysłała do urzędu kanclerskiego swoich redaktorów, którzy zastanawiali się, czy spotkanie zakończy się porozumieniem w sprawie budżetu, czy kolejną awanturą. To, co nastąpiło, było jednak szokiem i dla nich, i dla opinii publicznej.

Lindner wyrzucony, Scholz w świetnej formie

Olaf Scholz wyszedł z posiedzenia i wygłosił przed reporterami przemówienie – czytając je z promptera, czyli było przygotowane wcześniej – w którym oświadczył, że wyrzucił z rządu ministra finansów. W nietypowych dla siebie ostrych słowach opisał powody swojej decyzji i zapowiedział dalsze kroki.

W przemówieniu zarysował wyzwania, które stoją przed Niemcami. Wspomniał wybór Donalda Trumpa i potrzebę zwiększenia europejskiej i niemieckiej pomocy dla Ukrainy. Oprócz tego wymienił trzy bolączki niemieckiej gospodarki, które potrzebują natychmiastowej interwencji: kryzys energetyczny, który w znacznym stopniu blokuje rozwój gospodarki, trudną sytuację branży samochodowej (która także napędza – czy w tej chwili spowalnia – znaczną część gospodarki), a także potrzebę zwiększenia tempa inwestycji, w tym w znajdującą się często w katastrofalnym stanie infrastrukturę.

Jednocześnie podkreślił, że Niemcy mają obowiązki wobec swoich obywateli i jako kanclerz nie zgadza się na realizację tych projektów kosztem świadczeń i bezpieczeństwa socjalnego. Dodał też, że Niemcy mają zobowiązanie międzynarodowe, którym muszą sprostać. Niezgodę Lindnera na to, by na poczet tych niezbędnych działań zwiększyć zadłużenie państwa, określił jako brak odpowiedzialności:

„Każdy, kto w takiej sytuacji odmawia rozwiązania lub oferty kompromisowej, postępuje nieodpowiedzialnie. Jako kanclerz nie mogę tego tolerować. Przez ostatnie trzy lata wielokrotnie przedstawiałem propozycje, w jaki sposób nasza koalicja trzech różnych partii może osiągnąć dobre kompromisy. Często było to trudne. Czasami wychodziło to poza granice moich własnych politycznych przekonań. Jednak moim obowiązkiem jako kanclerza jest forsowanie pragmatycznych rozwiązań z korzyścią dla całego kraju".

Scholz skrytykował Lindnera nie tylko za brak gotowości do kompromisu i woli porozumienia, ale także za styl:

„Zbyt często niezbędne kompromisy ginęły w natłoku publicznie inscenizowanych sporów i głośnych ideologicznych żądań. Zbyt często minister Lindner niemerytorycznie blokował ustawy. Zbyt często stosował małostkową taktykę w interesie politycznym swojej partii. Zbyt wiele razy nadużył mojego zaufania. Także porozumienie w sprawie budżetu, które już było ustalone w trakcie długich negocjacji, właśnie jednostronnie unieważnił. Nie ma podstawy zaufania do dalszej współpracy. Oznacza to, że realna dalsza praca tego rządu nie jest już możliwa".

Ponadto Lindnerowi oberwało się za próby zmniejszenia podatków dla najbogatszych i wielomiliardowych oszczędności na emeryturach, systemie opieki zdrowotnej oraz świadczeniach społecznych. Scholz nazwał je wręcz zagrożeniem dla niemieckiej demokracji i działaniem na szkodę obywateli i państwa.

Kanclerz zapowiedział, że z Zielonymi zamierzają dokończyć jak najszybciej niezbędne zmiany legislacyjne, w tym domknięcie ustawy budżetowej oraz że będzie szukał porozumienia z liderem opozycji Friedrichem Merzem (CDU), by na pierwszym posiedzeniu Bundestagu w nowym roku – co oznaczałoby 15 stycznia – rozwiązać parlament i rozpisać wybory na marzec.

Przemowa Scholza spotkała się w mediach z dużym uznaniem. Większość podkreślała, że kanclerz od dawna nie znajdował się w tak dobrej formie, że chyba nigdy nie odsłonił się tak mocno przed wyborcami ze swoimi poglądami i uczuciami, że dał się w tym momencie poznać jako ktoś, kto faktycznie swój rząd kontroluje i kto stawia interes państwa i obywateli na pierwszym miejscu.

Jednocześnie pojawiały się głosy, że takiego kanclerza potrzebowały Niemcy już pół roku wcześniej, kiedy koalicja zaczęła się rozjeżdżać, a jej wewnętrzne konflikty coraz mocniej wypływały na zewnątrz i paraliżowały pracę rządu.

Częste były też opinie, że to powolne i dramatyczne umieranie koalicji zupełnie przyćmiło pierwszą połowę jej rządów, kiedy faktycznie bardzo dużo udało się uchwalić i zreformować (według analiz ten gabinet był jednym z najlepiej wywiązujących się z obietnic wyborczych) i kiedy rząd potrafił jeszcze współpracować w nieprzewidzianych sytuacjach (np. po ataku Rosji na Ukrainę, przy rozwiązywaniu kryzysu energetycznego, kiedy z dnia na dzień Niemcom zabrakło około połowy dostaw gazu do tej pory dostarczanych z Rosji).

Wyrzucony Christian Lindner nie pozostał Scholzowi dłużny. Na własnej konferencji prasowej oraz później w mediach zarzucił mu próbę wymuszenia złamania przysięgi urzędowej – tym według niego byłoby użycie wojny w Ukrainie jako podstawy do aktywowania konstytucyjnego wyjątku od limitu zadłużenia (tzw. Schuldenbremse) – i brak woli współpracy. Jego tłumaczenie nie spotkało się w mediach z podobnym uznaniem, co kanclerza. Internet też nie był dla niego łaskawy: po mediach społecznościowych krążył mem opisujący Lindnera – w nawiązaniu do Arno Dübela, żyjącego przez prawie pięć dekad na zasiłku „celebryty” z brukowców – jako „najbardziej bezczelnego bezrobotnego w Niemczech”.

Również w sondażach wyraźnie wygrała narracja kanclerza. Wprawdzie większość winę za rozpad koalicji przypisała wszystkim partiom, to jednak przy jednostkowych wskazaniach Liberałowie Lindnera otrzymali więcej wskazań niż pozostałe dwie partie łącznie. Jednocześnie większość (59% wobec 27%, przy 14% niezdecydowanych) wyraziła zadowolenie z dymisji Christiana Lindnera oraz opowiedziała się za przyspieszonymi wyborami (84%). Większość chciała też pójść do urn jak najszybciej (54%). We wrześniu, jak by wynikało z kalendarza wyborczego, chciało wyborów jedynie 12%.

Przedterminowe wybory? Pełna egzotyka

Sytuacja jest dla Niemiec na tyle nietypowa, że w media pojawili się eksperci od prawa tłumaczący, co przewiduje konstytucja w przypadku upadku rządu – i że w ogóle są w konstytucji takie rozwiązania.

Przedwczesne wybory są wprawdzie w niemieckiej konstytucji przewidziane, ale wcale nie jest łatwo do nich doprowadzić. Możliwe są jedynie dwa przypadki: jeśli w ciągu pół roku od wyborów parlament nie jest w stanie wyłonić nowego rządu lub jeśli kanclerz przegra głosowanie nad wotum zaufania. Wniosek o nie może złożyć wyłącznie on sam. W obu przypadkach Bundestag musi też rozwiązać prezydent – parlament nie ma uprawnień, by się sam rozwiązać.

Opozycja ma niewiele możliwości manewru. Może jedynie złożyć wniosek o konstruktywne wotum nieufności, tj. spróbować zamienić jednego kanclerza na innego. Taka sytuacja nastąpiła w powojennych Niemczech tylko raz: w 1982 roku, kiedy FDP zerwała koalicję z SPD i stworzyła nowy rząd z CDU/CSU.

Niemiecka polityka jest na tyle stabilna, że do przedwczesnych wyborów właściwie nie dochodzi.

Od powstania RFN w 1949 roku miało to miejsce dokładnie dwa razy. Ostatnio w 2005 roku, kiedy Gerhard Schröder celowo „przegrał” głosowanie nad wotum zaufania, bo chciał wzmocnić swój mandat do przeprowadzenia ogromnych reform w ramach tzw. pakietu Agenda 2020 (ale się przeliczył, bo wybory te przegrał o włos z chadekami, co zapoczątkowało długą erę Angeli Merkel). Poprzedni raz Bundestag został zerwany w 1972 roku. Były to do tej pory jedyne przypadki przedwczesnych wyborów.

Przepychanki o datę

Olaf Scholz zapowiedział, że podda się głosowaniu dopiero na pierwszej sesji parlamentu w nowym roku, tj. w połowie stycznia, z horyzontem czasowym na wybory pod koniec marca. Motywował to tym, że rząd ma jeszcze do przegłosowania kilka pilnych ustaw do przegłosowania, które nie mogą czekać na nowy parlament. Na ile realistyczne jest ich uchwalenie, bez większości w Bundestagu, trudno oszacować. FDP zapowiedziała, że zagłosuje za ustawami, w których przygotowaniu miała udział. Co zrobi CDU/CSU, trudno przewidzieć. Z jednej strony, jako lider sondaży, mocno gra na jak najszybsze wybory i jak największą kompromitację obecnego rządu. Z drugiej – wiele z tych ustaw faktycznie jest niezbędna i w jej interesie jest uchwalenie przynajmniej części z nich, w tym przede wszystkim ustawy budżetowej na 2025 rok.

Chadecy, FDP, AfD i BSW zaczęli praktycznie natychmiast naciskać na kanclerza i jego nowy mniejszościowy rząd z Zielonymi, by nie czekać do stycznia i jak najszybciej przeprowadzić nowe wybory. Gdyby Scholz im ustąpił i poddał się pod głosowanie na sesji parlamentarnej w połowie listopada, wybory wypadałyby na koniec stycznia. Ostatecznie wypracowano kompromis i wybory mają być przeprowadzone 23 lutego 2025 roku. Da to partiom nieco więcej czasu, żeby przygotować się do wyborów i pozwoli przeprowadzić kampanię wyborczą po okresie świątecznym.

Wybory to ogromne wyzwanie logistyczne, by w kilka tygodni trzeba przygotować listy wyborcze, napisać program i zorganizować całą kampanię – zadanie, które z reguły przygotowuje się przez wiele miesięcy naprzód. Również państwowa komisja wyborcza odetchnie i zdąży przygotować głosowanie w terminie – nawet jeśli, jak drwiły programy satyryczne, faktycznie będzie musiała pożyczyć papier do druku kart wyborczych od Polski.

Kto według wyborców powinien przejąć władzę?

Jest praktycznie pewne, że na wiosnę dojdzie do zmiany władzy w Berlinie. Wszystkie partie z koalicji znacznie straciły na poparciu. SPD i Zieloni wprawdzie o reprezentację nie muszą się martwić, ale na pewno stracą co najmniej setkę parlamentarzystów. FDP – skrajnie niepopularna po wybrykach przewodniczącego – może w ogóle nie wejść do Bundestagu, jeśli nie uda się jej przekroczyć pięcioprocentowego progu wyborczego.

Jest praktycznie pewne, że wybory wygra CDU/CSU, na którą chce głosować w tej chwili co trzeci Niemiec. Ich przewaga nad pozostałymi partiami jest na tyle znaczna, że pozycja lidera jest niezagrożona. Również fotel kanclerza wydaje się obsadzony. CDU i CSU porozumiały się już pod koniec września, że ich kandydatem będzie przewodniczący CDU Friedrich Merz – nawet jeśli jego osobiste notowania są znacznie niższe od samej partii.

Merz jest krytykowany m.in. za populistyczny i momentami prawicowo-ekstremistyczny język, wzięty jakby żywcem z przemówień AfD, za wielkobiznesowe sympatie (przez lata kierował funduszem inwestycyjnym Blackrock) i finansowe oderwanie od rzeczywistości (stwierdził np., że z dochodem ponad milion euro rocznie widzi się w „wyższej klasie średniej”) oraz za brak doświadczenia w rządzeniu (ma jedynie doświadczenie parlamentarne – odszedł z polityki po przegranej walce o przywództwo z Angelą Merkel i wrócił dopiero po jej odejściu, nigdy nie był nawet ministrem ani na poziomie federalnym, ani landowym).

Olaf Scholz również nie cieszy się wielką sympatią. Wśród wyborców, jak i wewnątrz SPD toczy się otwarty spór o to, kogo partia powinna wystawić jako kandydata na kanclerza. Scholz chciałby pozostać na stanowisku, ale doły partyjne i spora część wyborców wolałaby jednak Borisa Pistoriusa, powszechnie lubianego ministra obrony narodowej. W sondażu dla ntv/RTL z 7 listopada (reprezentatywne badanie 1181 osób) wyborcy SPD zostali zapytani o to, kogo woleliby zobaczyć jako kandydata na kanclerza: 58% wskazało Pistoriusa. Scholz otrzymał tylko 30% wskazań. Również wyborcy innych partii wskazywali, że SPD powinno iść do wyborów z Pistoriusem: 66% wyborów Zielonych, 71% FDP i 70% chadeków.

Również w tym samym badaniu ankietowani zapytani o to, czy jakby mogli wybrać kanclerza bezpośrednio, to wybraliby Merza, Pistoriusa czy kogoś innego, w większości wybrali Pistoriusa (39%, znacznie powyżej 16% samej SPD). Merza wybrałoby 25%, a kogoś innego 36%. Nawet wśród wyborców CDU/CSU Merz dostał tylko 59% (wobec 86% wyborców SPD dla Pistoriusa). W sondażu z 12 listopada (próba 1004 osób), postawieni między wyborem między Scholzem, Merzem a Habeckiem, wybraliby Merza (32%). Habecka wybrałoby tylko 20%, a Scholza jedynie 16%. W takiej konstelacji Merza wolało 72% wyborców chadeków – ale Scholza tylko 57% wyborców SPD.

Powrót GroKo?

Pewne jest też to, że CDU/CSU nie będzie w stanie rządzić samodzielnie. Chadecy jednoznacznie odrzucili możliwość koalicji ze skrajnie prawicową AfD. Z Die Linke nie współpracują od lat (mają formalne uchwały o „niekompatybilności” z oboma ugrupowaniami). BSW, partia Sahry Wagenknecht, teoretycznie wchodziłaby w grę, ale przy niskich ostatnio notowaniach (ocierających się o próg wyborczy, spory spadek po kilkunastu procentach latem) i przy arcytrudnych negocjacjach między CDU i BSW w Turyngii i Saksonii, prawdopodobnie do tego nie dojdzie. Koalicja z liberałami, choć pożądana przez obie partie, najpewniej większości mieć nie będzie (o ile w ogóle będzie mogła powstać, ze względu na niskie notowania FDP).

W grę wchodzą zatem SPD i Zieloni. We wspomnianym sondażu dla ntv/RTL z 7 listopada 34% ankietowanych opowiedziało się za tzw. wielką koalicją (Große Koalition, skracaną często do GroKo, składającą się z chadeków i socjaldemokratów). 17% wolałoby chadeków z Zielonymi, 15% chadeków z FDP, a 26% inną (wśród tych ostatnich większość to wyborcy AfD i BSW).

Trójkoalicję CDU/CSU, Zielonych i FDP wskazało jedynie 4%. Niemcy wyraźnie zrazili się do multipartyjnych rządów.

Ciekawie rozkładają się też preferencje wśród wyborców chadeków – również tu większość chciałaby wielkiej koalicji (43%), wobec koalicji z Zielonymi (14%), FDP (29%), Zielonymi i FDP (6%).

Wielka Koalicja wydaje się też najbardziej prawdopodobna. SPD już wysyłała sygnały, że jest zainteresowana. Chadecy i socjaldemokraci mają też długą historię dobrej współpracy – zarówno na poziomie federalnym, jak i landowym. Z wyborem Zielonych do koalicji byłby też ten problem, że główni przedstawiciele obu partii się szczerze nie znoszą. Chadecy, w szczególności bardziej konserwatywne bawarskie CSU, od lat używa też Zielonych jako chłopca do bicia i obiekt politycznych drwin.

Wszystkie gwiazdy na ziemi i niebie wskazują zatem, że od wiosny Niemcami rządzić będą chadecy z socjaldemokratami.

Co to oznacza dla Niemiec, Polski i Europy?

Europę czeka w najbliższym czasie kilka trudnych lat. Waszyngton rządzony przez nieprzewidywalnego Donalda Trumpa w otoczeniu skrajnych, izolacjonistycznych Republikanów z frakcji MAGA może oznaczać znaczne utrudnienie relacji transatlantyckich.

Jest to również ogromne wyzwanie dla Ukrainy, która może zostać pozbawiona największego wsparcia militarnego. Dla samej Europy to również byłby dramat – ewentualny upadek Ukrainy nie tylko oznaczałby katastrofę dla Kijowa i rozochociłby Rosję (która zapewne szybko rzuciłaby się na następny kęsek, np. Mołdawię czy kraje kaukaskie) i spowodował kolejną, znacznie większą falę uchodźstwa z Ukrainy, ale też dramatycznie zdestabilizowałby geopolitycznie cały kontynent.

Silne Niemcy ze stabilnym rządem i reformującą się gospodarką będą w takiej sytuacji korzystne dla wszystkich: dla samych Niemiec, dla Ukrainy i dla całej Europy.

Chadecy są jednoznacznie proukraińscy (można nawet zaryzykować tezę, że znacznie bardziej niż SPD – które to ma nadal znaczne skrzydło prorosyjskie, nawet jeśli Scholz i Pistorius do niego nie należą), sceptyczni wobec Moskwy, pronatowscy, proeuropejscy.

Koniec koalicji świateł ulicznych nie obędzie się jednak bez strat. Przyspieszone wybory najpewniej oznaczają brak wielu niezbędnych reform, których obecny rząd już nie zdąży przeprowadzić. Wśród najważniejszych wymienia się reformę wsparcia dla dzieci zagrożonych ubóstwem, przedłużenie mechanizmu ograniczania wzrostu czynszów (tzw. Mietbremse), zapewnienie stabilnego finansowania tzw. Deutschlandticket (biletu umożliwiającego korzystanie z komunikacji miejskiej i regionalnej w całym kraju, obecnie kosztującym 49€ miesięcznie) na kolejne lata, reformę konstytucyjnego limitu zadłużania, by wyłączyć z niej inwestycje. Również część środków na inwestycje w Deutsche Bahn najpewniej nie uda się przed końcem roku rozlokować, co może oznaczać wielomiesięczny przestój w remontach.

Sytuacja może się jeszcze zaostrzyć, jeśli rząd nie uchwali budżetu na 2025 rok – wtedy wszelkie inwestycje zostaną zamrożone, a finansowane byłyby tylko podstawowe zadania (np. emerytury, płace, ustawowe świadczenia). Wybory w lutym, a następnie rozmowy koalicyjne mogą oznaczać, że ustawa budżetowa przejdzie dopiero w połowie roku albo jeszcze później.

Jeśli jednak cała operacja pójdzie gładko, również dla Polski może to oznaczać pozytywne zmiany. CSU/CSU jest członkiem Europejskiej Partii Ludowej, tej samej, w której jest zarówno PO, jak i starająca się obecnie o reelekcję przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen. Donald Tusk ma od lat dobre kontakty z Niemcami z CDU/CSU w ramach EPL, co może znacznie ułatwić przyszłą współpracę na linii Berlin-Warszawa. Nowa niemiecka koalicja byłaby też zbliżona ideologicznie do obecnej w Polsce – centroprawicowa z mniejszym lewicowym partnerem, co też ułatwiłoby relacje.

Wzmocniłoby to także Unię Europejską – von der Leyen miałaby swoją własną partię u władzy w Berlinie, co znacznie wzmocniłoby spójność ich polityk i zmniejszyło potencjalne konflikty między Komisją a Radą. Pośrednio mogłoby to także wzmocnić pozycję Polski w Brukseli.

Również aspekt gospodarczy może okazać się istotny. Niemcy czekają wyzwania inwestycyjne, po wieloletnich zaniedbaniach strukturalnych. Berlin może też być zainteresowany wzmocnieniem wymiany handlowej z Polską. Polska jest piątym co do ważności partnerem handlowym Niemiec (po Chinach, USA, Francji i Niderlandach). Jeśli w wyniku polityki gospodarczej Trumpa niemiecki eksport do USA się załamie, mogą oni szukać nowych rynków i wzmocnić współpracę z Polską. Wcześniejsze lata pokazały, że korzystają na tym obie gospodarki.

;
Na zdjęciu Marta Kozłowska
Marta Kozłowska

socjolożka, europeistka i politolożka. Adiunktka (post-doc) w Forum Mercatora Migracja i Demokracja (MIDEM) na Uniwersytecie Technicznym w Dreźnie, gdzie odpowiada za analizy dyskursów politycznych w Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej. Obroniony z wyróżnieniem doktorat napisała z politycznych znaczeń pojęcia solidarności.

Komentarze