Niemcy już od dłuższego czasu pogrążone są w negatywnych nastrojach. Pesymizm zauważalny jest i w gospodarce, i w polityce, i to na wielu poziomach. Ostatnia fala protestów to tylko czubek góry lodowej. Nastroje są kiepskie, bo źle się dzieje w państwie niemieckim
Pandemia koronawirusa mocno poturbowała niemiecką gospodarkę. A kiedy powoli w 2021 roku zaczęła się odbijać, następstwa ataku Rosji na Ukrainę w lutym 2022 roku pchnęły ją w poważny kryzys energetyczny. Niemcy boleśnie się przekonali, że strategiczne oparcie gospodarki o tani gaz z Rosji i jednoczesne odchodzenie od energii atomowej (głównie z powodów politycznych) uzależniło kraj od widzimisię moskiewskiego satrapy. Sankcje, którymi objęta została Rosja, uderzyły też pośrednio w Niemcy.
Nawet jeśli formalnie dostawy gazu zostały wyłączone z sankcji, to Niemcy nadal musiały na szybko poszukać możliwości dywersyfikacji. Powodowane to było zarówno bezpieczeństwem, bo nie wiadomo było, czy Putin w dowolnym momencie nie zakręci kurka, jak i powodami wizerunkowymi.
Niemcy latami były w forpoczcie bagatelizowania autorytarnych i imperialnych zakusów Kremla, i święcie wierzyły w swoją doktrynę Wandel durch Handeln (zmiana poprzez handel), która zakładała, że utrzymywanie bliskich stosunków i wymiany handlowej z krajami autorytarnymi wspiera prodemokratyczne zmiany w tych krajach. Założenie to legło w gruzach razem ze zbombardowanymi ukraińskimi miastami.
Niemcy znalazły się nagle w pozycji nie do pozazdroszczenia.
Nie tylko musiały ratować się kupowaniem energii jądrowej pochodzącej od Francji i przełknąć gorzką pigułkę, że ratuje ich atom, ale też prosić Polskę, wtedy rządzoną przez nieprzychylny Niemcom rząd PiS, o możliwość skorzystania z polskich terminali gazu ciekłego (LPG). Co więcej, zmusiło to lewicowo-liberalny rząd SPD, Zielonych i FDP do szukania dostaw gazu we wszelkich możliwych miejscach, w tym od bliskowschodnich państw autorytarnych, które jeszcze kilka tygodni wcześniej wielokrotnie krytykował za łamanie praw człowieka.
Dzięki schowaniu zasad do kieszeni i łagodnej zimie udało się zabezpieczyć dostawy energii. Nie udało się jednak powstrzymać spowolnienia gospodarczego – niemieckie przedsiębiorstwa, niepewne ciągłości dostaw energii, przykroiły produkcję i inwestycje. Konsumenci, dodatkowo wypłoszeni wysoką (i prawie rekordową w okresie powojennym) inflacją, znacznie obniżyli konsumpcję.
Swoje dołożyło też to, że niemiecka gospodarka jest jak wielki kontenerowiec i nie da się nią dynamicznie sterować.
Na wszelkie efekty zmiany kursu trzeba u naszych sąsiadów czekać długie miesiące, bo ich system gospodarczy zbudowany jest w taki sposób, że faworyzuje stabilność ponad elastyczność.
Większość przedsiębiorstw nastawiła się po rosyjskiej inwazji na możliwe wielomiesięczne braki lub ograniczenia energii i ewentualne przerwane łańcuchy dostaw i teraz za szybko nie powrócą na „normalne” tryby – szczególnie że wojna w Ukrainie nadal trwa i sytuacja daleka jest od stabilnej. Ponadto Niemcom zaczyna też brakować surowców, m.in. miedzi, litu i tzw. pierwiastków ziem rzadkich, a zależność gospodarki od kilku kluczowych dostawców może być nawet gorsza niż od rosyjskiej energii przed 2022 rokiem.
W efekcie niemiecka gospodarka zwolniła na tyle, że od pierwszego kwartału 2023 roku Niemcy są oficjalnie w recesji – jako jedyne państwo w strefie euro – i na razie nie zapowiada się na poprawę. W połowie lutego federalne ministerstwo gospodarki zapowiedziało korektę prognozy koniunktury. W tej chwili rząd federalny spodziewa się w 2024 roku wzrostu jedynie na poziomie 0,2 proc. PKB, znaczniej poniżej 1,3 proc. prognozowanego jeszcze jesienią i jeszcze mniej niż Komisja Europejska, która w lutowej korekcie prognozy wzrostu gospodarczego w Strefie Euro przyznała Niemcom 0,3 proc.
Minister gospodarki Robert Habeck (z Zielonych) ocenił stan niemieckiej gospodarki jako „dramatycznie zły”.
Jako główny powód obniżenia prognozy podał konieczność znacznego obniżenia budżetu państwa po listopadowym wyroku Federalnego Trybunału Konstytucyjnego zakazującemu rządowi przesunięcia wolnych środków ze specjalnego funduszu na odbudowę po pandemii na inne inwestycje (planowane głównie na dofinansowania obniżenia emisyjności niemieckiej gospodarki i inne proklimatyczne projekty).
Wyrok Trybunału spowodował, że w zaplanowanym na 2024 rok budżecie powstała ogromna dziura budżetowa, do tego niemożliwa do zasypania kredytami. W Niemczech obowiązuje – podobnie jak w Polsce – limit długu publicznego, który zostałby wtedy przekroczony. Pokrycie manka długiem nie było zatem możliwe.
Koalicji rządzącej udało się wprawdzie domknąć na szybko nowy budżet, ale kosztem znacznego okrojenia wydatków, szczególnie w zakresie ulg i dopłat na inwestycje, i wspomnianych rozwiązań proklimatycznych. Ucierpiały na tym flagowe projekty reform, w tym szczególnie te Zielonych, ale też socjaldemokratów z SPD.
Tylko FDP wyszła dość obronną ręką, bo ich minister finansów Christian Lindner domknął nowy budżet na czas, a do tego obronił swoją mantrę powtarzaną od poprzednich wyborów – żadnych nowych długów i żadnych nowych podatków. Nie zapobiegło to – przynajmniej na razie – stałym i znacznym spadkom poparcia (więcej o tym w dalszej części tekstu).
Sympatii nie przysporzyły mu też aroganckie wypowiedzi. Zapytany w wywiadzie w telewizji publicznej o spadki poparcia Lindner powiedział, że FDP i sobie nie ma nic do zarzucenia, a niskie poparcie wynika z tego, że „FDP ma pecha być częścią nielubianej koalicji”. Na wiecu protestujących rolników stwierdził z kolei, że rozumie ich ciężką pracę, bo kiedyś sprzątał w stajni, w której mieszkały konie jego ówczesnej partnerki, a oni taką pracę muszą wykonywać codziennie – co spotkało się z konsternacją i drwiną.
Propozycje naprawy niemieckiej gospodarki wprawdzie ze strony rządu padają, ale są dość mocno rozbieżne – główna oś konfliktu zdaje się przebiegać między ministrem gospodarki Robertem Habeckiem a ministrem finansów Lindnerem.
Lindner proponuje typowo liberalne recepty – obniżyć podatki, zmniejszyć wydatki (choć jednocześnie twardo odmawia zmian, które przyniosłyby oszczędności kosztem bogatszej części wyborców, czyli tradycyjnego elektoratu FDP, jak np. przywilej służbowego auta – Dienstwagenprivileg – który pozwala hojnie odpisać znaczną część jego kosztów od podatków i kosztuje podatnika 1,8 miliarda euro rocznie).
Habeck chciałby rozruszać gospodarkę za pomocą reform, kredytów i inwestycji, w tym przede wszystkim nakierowanych na obniżenie emisyjności niemieckiej gospodarki, wspieraniu proklimatycznych innowacji i technologii – czyli zasadniczo robić to, na co obcięty na szybko budżet mu nie pozwala.
Na razie jest między nimi pat – Lindner nie ma do swoich rozwiązań poparcia pozostałych partii w koalicji, a Habeck do swoich potrzebowałby zmiany prawa, by inwestycje mogły być wyłączane z limitu długu – do czego też bez FDP nie ma większości.
SPD zdaje się niknąć w tym konflikcie, choć patrząc po głosowaniach w Bundestagu większość socjaldemokratów składnia się w stronę pomysłów Zielonych i traktuje te propozycje jako wspólne (co zresztą nie dziwi, bo w ich programie wyborczym były podobne rozwiązania). Jednocześnie można podejrzewać, że kanclerz Olaf Scholz, dawniej minister finansów w ostentacyjnie oszczędnym rządzie Angeli Merkel i reprezentujący konserwatywne skrzydło SPD, może uważać część rozwiązań proponowanych przez Lindnera za atrakcyjne.
Niestety trudno tu jednoznacznie coś stwierdzić, bo Scholz swoim zwyczajem milczy i pozwala konfliktowi między swoimi koalicjantami toczyć się w mediach i kuluarach.
Od 2020 roku stale pogarsza się także ocena stanu niemieckiej gospodarki przez mieszkańców. Badania Politbarometru z ostatnich piętnastu lat wyraźnie pokazują, że czego w nastrojach nie zabiła pandemia, to dobiła zmiana sytuacji geopolitycznej w Europie po rosyjskiej inwazji na Ukrainę. W tej chwili jedynie kilkanaście procent mieszkańców Niemiec wierzy, że w niemieckiej gospodarce dzieje się dobrze.
Równie negatywnie wypadają w tych badaniach odpowiedzi na pytanie, czy w gospodarce idzie ku lepszemu, czy nie.
W rychłą poprawę wierzy dziś tylko kilka procent badanych, w dalsze pogarszanie się – ponad dwie trzecie.
A jeszcze w 2018 roku tylko niecałe 10 proc. uważało, że stan gospodarki będzie się pogarszał – pozostali po połowie uważali, że albo będzie się polepszać, albo będzie taki sam.
Sytuację niemieckiej gospodarki dodatkowo utrudniają następstwa decyzji podjętych w ostatnich dekadach, które z jednej strony doprowadziły do licznych zaniedbań, a z drugiej stworzyły system, w którym bardzo trudno jest wyplątać się z konsekwencji tamtych decyzji. Część z nich została podjęta jeszcze w latach 90., po zjednoczeniu, część przez rząd Gerharda Schrödera pod koniec pierwszej dekady XXI wieku, a część przez rząd Angeli Merkel.
Symboliczne są tutaj dwa terminy: Schwarze Null (czarne zero, w nawiązaniu do kolorów w księgowości, gdzie zadłużenie zapisuje się na czerwono, a pozostałe wartości na czarno) odnoszące się do oszczędnej polityki budżetowej i nietworzenia deficytu budżetowego. A z drugiej – ironiczne słowo kaputtsparen używane w mediach do opisania takiej polityki oszczędzania przez nieinwestowanie czy też oszczędzania na kosztach utrzymania jako krótkowzrocznej (słowo składa się z dwóch części – sparen, oszczędzać i kaputt, zepsuty – i oznacza oszczędzanie na czymś tak długo, aż się zepsuje).
Niemieccy politycy tak długo byli zafiksowani na niezadłużaniu państwa i bilansowaniu budżetu, że przeoczyli to, że czasem bieżące wydatki pokrywane długiem oznaczają mniejsze wydatki w przyszłości albo wręcz zyski w długiej perspektywie.
W efekcie dziś mają obszary zupełnie nierozwinięte, mimo ich absolutnie strategicznego znaczenia dla przyszłego rozwoju gospodarki. Głównym przykładem jest szokująco niski poziom digitalizacji kraju. Przykładowo, w Niemczech światłowód stanowi zaledwie 9,17 proc. sieci komunikacyjnej, przy średniej OECD 37,7 proc. W Polsce współczynnik ten wynosi 41 proc., a w Korei Południowej, która ma najbardziej rozwiniętą sieć światłowodową – 88,04 proc. Wśród samych gospodarstw domowych jest to 19 proc. – niby więcej, ale przy średniej unijnej 56 proc. też nie powala na kolana.
Sieć 5G pokrywa wprawdzie tereny zamieszkane przez 81 proc. mieszkańców, ale wśród ludności wiejskiej jest to tylko nieco ponad połowa, a 9 proc. nie ma w ogóle dostępu do żadnego połączenia z Internetem. To dramatycznie mało jak na czwartą gospodarkę świata.
Ale i z istniejącą infrastrukturą nie jest dużo lepiej, bo chronicznie niedoinwestowane i eksploatowane ponad miarę bez planu konserwacji całe działy gospodarki są często w opłakanym stanie.
Flagowym przykładem tego są trzy obszary: kolej, energia i wojsko.
Niemieckie koleje po zjednoczeniu wschodniej i zachodniej części, na początku lat 90., jeszcze za kanclerza Helmuta Kohla (CDU), zamieniono prawnie na spółkę akcyjną Deutsche Bahn (DB), będącą w 100 proc. w posiadaniu państwa. Motywacją do tego było oddzielenie budżetów kolei i państwa jako takiego oraz próba przestawienia niemieckich kolei na myślenie rynkowe.
Spółka, przynajmniej na papierze, przestała przynosić straty – ale odbyło się to w sposób, którego ustawodawca raczej nie przewidział. Żeby nie wykazywać strat albo wykazywać jak najmniejsze, DB zaczęła ciąć koszty, minimalizować inwestycje, a do tego koncentrować się na możliwościach zysków na innych rynkach. Już od dawna większość obrotu (i zysku) niemieckich kolei generuje spółka-córka DB Schenker, która z torami nie ma nic wspólnego – jest to bowiem firma logistyczna specjalizująca się w transporcie morskim, samolotowym i samochodowym na rynku globalnym.
Tym samym niemieckie koleje zarabiają głównie za granicą i to za pomocą usług niekolejowych, co samo w sobie jest absurdem.
Jednocześnie przewozy pasażerskie – mimo rosnącej od kilku lat liczby podróżujących – przynoszą straty i oferują coraz gorsze usługi. W 2022 i 2023 roku prawie 1/3 wszystkich pociągów dalekobieżnych w Niemczech dojechała do celu opóźniona (przy czym jest to liczba zaniżona, bo do statystyk nie są wliczane pociągi, które w ogóle nie wyjechały). Powodem jest z jednej strony stale pogarszający się stan infrastruktury kolejowej (szacuje się, że połowa z niej wymaga pilnego remontu) i maksymalizacja obłożenia sieci i taboru powodowana cięciami kosztów utrzymania, a z drugiej – licznymi remontami, żeby ten zły stan infrastruktury ulepszyć.
Skutkuje to tym, że DB nie ma buforów w postaci niewykorzystanych zasobów – nie ma ani dodatkowych składów, które można szybko puścić w ruch w przypadku awarii czy utrudnień, ani dodatkowych tras i mijanek czy niewykorzystanych przepustowości, by umożliwić większą przepustowość i unikać efektu domina w razie problemów.
Inwestycje w infrastrukturę też się spółce w dużej części nie opłacają – z punktu widzenia spółki akcyjnej korzystniej jest doprowadzić do całkowitego zużycia i zniszczenia jakiegoś elementu, niż wydawać na bieżąco środki na jego konserwację – te ostatnie idą powiem z budżetu spółki DB, a budowa nowych elementów bądź całkowita wymiana jest domeną budżetu państwa.
Swoje dołożyła też polityka. Kolej od lat traktowana była w ministerstwie transportu i infrastruktury po macoszemu. Szczególnie w ciągu szesnastoletnich lat rządów Merkel, kiedy ministerstwem kierowali politycy z bawarskiej CSU, landu z ogromnym przemysłem samochodowym.
W obecnej koalicji transport jest domeną liberalnej FDP, która również ma bliskie związki z producentami aut (przez krytyków nazywana jest wręcz Porsche-Partei, a skrót partii często jest ironicznie rozwijany jako Fahr doch Porsche!, czyli Ależ jeźdź Porsche!). W umowie koalicyjnej z 2021 roku znalazły się jednak punkty o zwiększeniu inwestycji w kolej jako mniej emisyjną formę transportu – choć stare przyzwyczajenia umierają długo i nadal są w porównaniu z wydatkami na infrastrukturę drogową niewielkie.
Zależność energetyczna od sąsiadów to z kolei wspólny dorobek najpierw rządu SPD z Zielonymi, jak i chadeków z CDU. Pod rządami Gerharda Schrödera Niemcy znacznie zbliżyły się gospodarczo z Rosją, a w 2005 roku, kilka tygodni przed o włos przegranymi wyborami, rząd podpisał umowę o budowie gazociągu Nordstream i zwiększeniu dostaw gazu z Rosji do Niemiec. Niemcy chciały oprzeć swoją gospodarkę o tani gaz z Rosji – przy okazji zamykając najbardziej zanieczyszczające środowisko kopalnie i elektrownie węglowe.
Wtedy też – przede wszystkim z powodu Zielonych, choć temat cieszył się ogromnym poparciem wśród wyborców wszystkich partii – podjęto decyzję o długofalowej rezygnacji z energii jądrowej. Postanowiono pozostawić jedynie te elektronie jądrowe, które już istniały i pozwolić im pracować do czasu, kiedy przestanie to być bezpieczne.
To ostatnie zmieniła Angela Merkel w 2011 roku, po katastrofie w Fukushimie, jednostronnie znacznie skracając okres funkcjonowania istniejących elektrowni. Zdobyła tym poparcie wyborców, ale naraziła kraj na znaczne koszty. W wyniku przyspieszonego odejścia od atomu nastąpiło spowolnienie gospodarki i pogorszenie się bezpieczeństwa energetycznego, znacznie zwiększyła się emisja dwutlenku węgla w kraju, a także zarówno ceny prądu, jak i jego import.
Po macoszemu przez lata traktowana też była armia i możliwości obronne.
Po zjednoczeniu i upadku bloku wschodniego w Niemczech spadło przekonanie, że trzeba utrzymywać znaczne zasoby militarne. Od 1990 roku Bundeswehra zmalała od prawie 600 do zaledwie 181 tysięcy (stan na grudzień 2023 roku). W 2011 zniesiono pobór powszechny, ale i przed nim większość poborowych unikała służby wojskowej poprzez wybór alternatywnej służby cywilnej.
W efekcie wydatki na wojskowość malały z roku na rok: Niemcy od lat wydawali na obronność poniżej 1 proc. PKB, nie zbliżając się nawet do wymaganych natowskich 2 proc. Ministerstwo obrony też przestało uchodzić za prestiżowe. Ostatnim ministrem z doświadczeniem w armii był Thomas de Maizière (2011-2013). W 2013 roku dostała je Ursula von der Leyen, z wykształcenia lekarka, a wcześniej ministerka pracy i spraw społecznych. W 2019 roku zastąpiła ją premierka landu Saary Annegret Kramp-Karrenbauer, a w 2021 roku Christine Lambrecht, prawniczka i wcześniejsza ministerka sprawiedliwości. Żadna nie miała ani doświadczenia w służbach, ani wcześniej się nimi nie interesowała. Żadna nie zainicjowała też potrzebnych zmian, pozwalając Bundeswehrze po cichu pogrążać się w marazmie.
Po serii publicznych blamaży Olaf Scholz odwołał Christine Lambrecht ze stanowiska w styczniu 2023 roku i zastąpił ją nikomu bliżej nieznanym ministrem spraw wewnętrznych Dolnej Saksonii Borisem Pistoriusem. Pistorius szybko zabrał się za porządki i reformy, a przy okazji zaskarbił sobie szacunek wojskowych i – nieoczekiwanie – sympatię wyborców.
Znany stał się też z tego, że nie owija w bawełnę i komunikuje w mediach wprost – jak np. wtedy, gdy oznajmił, że niemiecka armia „nie ma żadnej zdolności wojennej” albo gdy publicznie powiedział, że gdyby w tym momencie doszło do sytuacji, że Niemcy musiałyby się bronić, to amunicji starczyłoby „nawet nie na dni, ale na godziny walki”.
Obydwiema wypowiedziami sprowokował dużą debatę i zmusił Niemcy do refleksji, której od lat unikali: czy Niemcy w ogóle mogą, albo czy muszą, taką zdolność wojenną mieć, i co to oznacza, że jej nie mają. W tej chwili, dzięki specjalnemu funduszowi na Zeitenwende (zmianę epoki), uruchomionemu przez kanclerza Scholza po rosyjskiej inwazji, Niemcy wydają znacznie ponad 2 proc. PKB na zbrojenia i należą – mimo powolnych początków – do największych dostawców broni dla Ukrainy. Nikt nie wie jednak dziś, co się stanie, kiedy ten specjalny fundusz się skończy – bo wtedy w budżecie państwa będzie znacznie mniej środków na obronność.
Nie wiadomo też, jakie następstwa będzie mieć niedawna afera podsłuchowa w Bundeswehrze – na razie toczy się dochodzenie w sprawie tego konkretnego wydarzenia, ale nie wiadomo, w jakim stopniu komunikacja niemieckiej armii jest wystawiona na ryzyko podsłuchu przez Rosję i czy tutaj też nie ma wieloletnich zaniedbań. Sprawa jest też szeroko omawiana w mediach, szczególnie że tematem podsłuchanej rozmowy była możliwość przekazania rakiet Taurus Ukrainie.
Wraz z pogarszaniem się nastrojów gospodarczych pogarsza się też ocena zarówno rządu, jak i wszystkich trzech partii wchodzących w koalicję:
Po początkowej euforii po zakończeniu rządów tzw. wielkiej koalicji (między chadekami i socjaldemokratami), którą wszyscy byli zmęczeni i czekali na coś nowego, sytuację nowego rządu szybko skomplikowała trudna sytuacja gospodarcza i (geo)polityczna kraju, znacznie utrudniając wprowadzanie niezbędnych reform.
W efekcie koalicja SPD, Zielonych i FDP (tzw. Ampelkoalition, koalicja sygnalizacji świetlnej, od kolorów partyjnych), rządząca od jesieni 2021 roku, nie cieszy się dziś wielką estymą. Do tego doszły błędy komunikacyjne i częste publiczne kłótnie między koalicjantami, przez które powstało wrażenie skłóconej, nieefektywnej koalicji, gdzie nikt nikogo nie lubi i z nikim nie współpracuje. Poparcie systematycznie spadało – zarówno dla samego rządu, jak i dla wchodzących w jego skład partii i polityków.
Kłótliwy styl prowadzenia koalicji przełożył się nie tylko na spadki poparcia dla partii rządzących, ale też na negatywne oceny polityków i pracy rządu.
Badania Politbarometru wskazują, że jedynie minister obrony Boris Pistorius cieszy się pozytywnym poparciem.
Wszyscy pozostali politycy – w tym kanclerz, pozostali ministrowie i ministerki, ale też przywództwo czterech partii opozycyjnych (CDU, CSU, AfD, Die Linke) – mają przeważająco negatywne oceny u wyborców.
Jest to o tyle frustrujące dla koalicji, że według analiz Ampelkoalition należy do jednych z najbardziej efektywnych rządów po 1949 roku, jeśli chodzi o procent realizowanych postanowień z umowy koalicyjnej (którą, w odróżnieniu od Polski, traktuje się w Niemczech bardzo poważnie i się z jej postanowień rządy rozlicza).
Według analizy Fundacji Bertelsmanna, na półmetku kadencji koalicja zrealizowała już dwie trzecie swoich obietnic (jedną trzecią kompletnie, a jedną trzecią na zaawansowanym etapie legislacyjnym) i to mimo tego, że ich umowa koalicyjna powszechnie uznawana jest za bardzo ambitną i mocno rozbudowaną. Przykład tego rządu pokazuje jednak, że efektywność bez odpowiedniego wizerunku i komunikacji nie zdobywa serc wyborców.
Gdyby dziś odbyły się wybory do Bundestagu, wygrałaby je opozycyjna chadecja z 30 proc. poparcia (dwa razy więcej niż największa w koalicji SPD), ze skrajną prawicą z AfD na drugim miejscu z ok. 20 proc. (o przyczynach wzrostu poparcia dla skrajnej prawicy pisałam już szerzej tutaj). Obecna koalicja nie tylko nie miałaby już większości, by kontynuować rządy, ale też najpewniej nie mogłaby w ogóle powstać: FDP spadłaby bowiem pod próg wyborczy i nie weszłaby do parlamentu.
Rosnące poparcie dla skrajnie prawicowej AfD również spędza Niemcom sen z oczu.
W gospodarce dzieje się źle, w polityce – przynajmniej w ogólnym wrażeniu – też. Do tego nastroje ogólne też nie są optymistyczne. W grudniu ukazał się doroczny raport Eurostatu o najbardziej szczęśliwych krajach w Europie. Niemcy znalazły się tam na przedostatnim miejscu, lekko wyprzedzając jedynie Bułgarię. Niemcy są nieszczęśliwi i sfrustrowani, a brak powodów do radości nadchodzi do nich z wielu stron.
Ponadto krajem wstrząsa obecnie seria strajków i protestów, które w ostatnich latach nie występowały w aż takim natężeniu. W ciągu ostatniego roku strajkowali już kolejarze (kilkukrotnie), pracownicy komunikacji miejskiej w wielu miastach (też wielokrotnie), urzędnicy, sektor opieki nad dziećmi (m.in. żłobki i przedszkola), pracownicy Lufthansy (i właśnie zapowiedzieli kolejny strajk).
Tuż przed Bożym Narodzeniem również pracownicy handlu detalicznego grozili strajkiem (który jednak udało się po krótkim strajku ostrzegawczym zażegnać renegocjacją układów zbiorowych i Niemcy mogli spokojnie zrobić zakupy przed świętami). W ostatnich tygodniach na ulice podobnie jak w innych krajach Unii wyszli też rolnicy – czego Niemcy nie widzieli u siebie od lat. Ogólna atmosfera niezadowolenia dalej się wzmacnia w całym kraju.
W takich okolicznościach pojawił się kolejny news, który wstrząsnął niemiecką opinią publiczną. W połowie stycznia niezależna grupa dziennikarska Correktiv opublikowała wyniki wielomiesięcznego śledztwa, w którym upubliczniła szczegóły tajnego spotkania prawej sceny politycznej – w tym znacznej części AfD, ale też kilku członków CDU – z przedstawicielami różnych skrajnie prawicowych organizacji. Na spotkaniu w willi w podberlińskim Poczdamie dyskutowano tajne plany polityczne na przyszłość, po przejęciu władzy przez skrajną prawicę.
AfD ma wprawdzie w tej chwili ok. 20 proc. poparcia (a trend wzrostowy z zeszłego roku zdaje się na razie zatrzymany), nie ma więc szans na samodzielne rządy na poziomie federalnym. Ma jednak bardzo wysokie poparcie w kilku landach na wschodzie kraju, w których odbywają się tej jesieni wybory – które AfD najpewniej wygra i możliwe, że będzie w stanie utworzyć mniejszościowe rządy. Wśród najbardziej szokujących pomysłów skrajnej prawicy był ten o „reemigracji” (tj. eufemistycznie nazwanej deportacji) nie tylko wszystkich imigrantów, ale też znacznej części niemieckich obywateli z pochodzeniem imigranckim.
Jednocześnie wypłynęły filmiki ze zjazdu młodzieżówki AfD (Junge Alternative), na których widać, jak jej członkowie bawią się przy nazistowskim rocku, głośno śpiewając słowa ich piosenek, m.in. takie jak „Niemcy dla Niemców, obcokrajowcy wynocha”. Potwierdziło to obawy przed skrajnością tej organizacji – od kwietnia 2023 roku Junge Alternative ma najwyższy status obserwacyjny wewnętrznego wywiadu BfV, tj. jako organizacji „jednoznacznie skrajnie prawicowej”.
AfD przyjęła strategię na umniejszanie znaczenia skandalu. Szef turyngskiej AfD Björn Hocke – a jednocześnie lider najbardziej skrajnej grupy w partii – oburzył się w mediach, że do czego to doszło, że już nie można się z nikim „prywatnie” spotkać i korzystać z wolności rozmawiania, o czym się chce i z kim się chce.
Przewodniczący frakcji AfD w Bundestagu Bernd Baumann w wywiadzie w publicznej telewizji powiedział, że ten cały raport to jest „kampania oszczerstw” i że spotkanie wprawdzie miało miejsce, ale było to absolutnie normalne spotkanie biznesowe kilkudziesięciu podmiotów, jakie regularnie mają miejsce w Niemczech, a na wszelkie doniesienia o ponoć skandalicznych treściach nie ma żadnych dowodów, bo nie miały miejsca.
Rewelacje o faszystowskich zabawach własnej młodzieżówki zbył stwierdzeniem, że są młodzi i pili alkohol, więc różne rzeczy się tam działy i nie należy traktować tego poważnie. Z kolei współprzewodnicząca partii Alice Weidel powiedziała, że to nie jest oficjalne stanowisko partii, a obecni byli tam wprawdzie członkowie partii, ale nie przywództwo, i byli tam jako osoby prywatne – więc w sumie to nie ma problemu.
Te ostatnie wydarzenia przelały jednak czarę goryczy –
Niemcy tłumnie wyszli na ulicę protestować przeciwko skrajnie prawicowym ruchom i w obronie własnej demokracji.
Według szacunków organizatorów i policji, na protestach w weekend między 13 a 14 stycznia na ulicach wszystkich dużych miast i w części średnich i małych zebrało się prawie półtora miliona protestujących. W następny weekend miały miejsce podobnie liczne protesty.
W wielu miastach przyszło tak wiele osób, że przerosło to organizatorów, np. na jednym z protestów w Dreźnie policja nakazała wydłużyć i zmienić trasę marszu, bo zamiast planowanych pięciu tysięcy ludzi przyszło czterdzieści tysięcy, a w Monachium trzeba było ze względów bezpieczeństwa rozwiązać zgromadzenie, bo zjawiło się na nim od stu (wg policji) do dwustu pięćdziesięciu tysięcy (wg organizatorów) osób i tłum zaczął stanowić zagrożenie dla uczestników.
Protesty cały czas trwają, choć w tej chwili większy nacisk kładziony jest na to, by organizować je w mniejszych miejscowościach.
Jest jeszcze za wcześnie, żeby w sondażach zobaczyć pełen efekt protestów. W tej chwili widać delikatne zatrzymania spadków oceny rządu i partii koalicyjnych (oprócz FDP), w czym pomóc mogło nie tylko uratowanie budżetu, ale też to, że SPD i Zieloni dołączyły do protestów i dały się widzieć z flagami partyjnymi na protestach. Wzrost poparcia dla AfD również się zatrzymał, a wręcz lekko spadł (choć spadek ze styczniowych 22 proc. na lutowe i marcowe 19 proc. jest jeszcze na granicy błędu statystycznego).
W jakim stopniu przyniesie to efekt długofalowo, trudno na razie oszacować. Na ile pomoże to obudzić energię w mieszkańcach Niemiec i coś we własnym kraju poruszyć, też jeszcze nie wiadomo.
Według badań przeprowadzonych przez Ericę Chenoweth, aby dany ruch społeczny odniósł sukces, musi być poparty przez minimum 3,5 proc. populacji danego kraju. Szacowane około półtora miliona uczestników pierwszych protestów to około 1,7 proc. populacji kraju. Jest więc potencjał ku temu, by ruch stan się masowy. Już w tej chwili wiadomo, że były to największe protesty uliczne w powojennych Niemczech.
Na odpowiedź, czy wystarczy im siły, by trwale spowodować zmiany polityczne i przy okazji poprawić nastroje w kraju pogrążonych w marazmie i niezadowoleniu, trzeba będzie czekać.
Na zdjęciu: Protest niemieckich rolników przeciwko planom oszczędnościowym rządu federalnego, Monachium, 8 stycznia 2024. Napis na transparencie głosi: „Ponieważ rządzi nami głupota i niekompetencja, gospodarka jest zrujnowana".
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY„ to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.
socjolożka, europeistka i politolożka. Adiunktka (post-doc) w Forum Mercatora Migracja i Demokracja (MIDEM) na Uniwersytecie Technicznym w Dreźnie, gdzie odpowiada za analizy dyskursów politycznych w Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej. Obroniony z wyróżnieniem doktorat napisała z politycznych znaczeń pojęcia solidarności.
socjolożka, europeistka i politolożka. Adiunktka (post-doc) w Forum Mercatora Migracja i Demokracja (MIDEM) na Uniwersytecie Technicznym w Dreźnie, gdzie odpowiada za analizy dyskursów politycznych w Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej. Obroniony z wyróżnieniem doktorat napisała z politycznych znaczeń pojęcia solidarności.
Komentarze