Aktywiści, przedstawiciele miasta, politycy przemawiają do demonstrantów. Słychać brawa. Atmosfera jest podniosła, tylko przechodzący ulicą mężczyzna skanduje: „AfD!”. Ludzie gwiżdżą, a on krzyczy: „Tak, jestem dumnym Niemcem i nic wam do tego!”
Niemcy od kilku tygodni wychodzą na ulicę. Nie tylko w miastach, na wsiach też. Mówią, że po tajnym spotkaniu prawicowych ekstremistów m.in. z partii AfD – (Alternative für Deutschland) w listopadzie zeszłego roku w Poczdamie – niecałe 35 kilometrów od tolerancyjnego Berlina – na którym planowano masową wywózkę imigrantów z Niemiec, miarka się przebrała. Demonstranci ściskają w dłoniach tektury z odręcznymi napisami: „Brązowe jest obrzydliwe”, „»Nigdy więcej« jest teraz!”, „Fck AfD”.
Niemieckie media donoszą: „W Monachium zebrało się 250 tys. ludzi!”, „W Berlinie 150 tys.!”, „W sennej wiosce Rhodt, 200 osób skandowało na Rynku: »Jesteśmy Rhodt, nie brązowi«" (aluzja do niem. „rot” – czerwony). A mieszkańcy 50-tysięcznego Frankenthal, w Palatynacie-Nadrenii, które zamieszkuje 101 narodowości, nie pamiętają, by jakiekolwiek inne wydarzenie przyciągnęło w sobotnie południe ponad dwa i pół tysiąca uczestników.
Na fejsbukowej stronie miasta skrzykiwali się tak: „Nie pozwólmy faszystom i prawicowym ekstremistom odebrać nam kraju! Nieważne, czy nazywają się Höcke, czy Putin!”, „Zbyt długo uważaliśmy nasz dobrobyt, wolność i demokrację za coś oczywistego. Teraz gdy są zagrożone, musimy ich bronić – ramię w ramię!”.
Ale nie brakowało tam też słów krytyki: „Można by pomyśleć, że chodzi o NSDAP, a nie o AfD! Tak się teraz porobiło, że każdy, kto powie choć jedno niepopularne słowo, wyzywany jest od nazistów, prawicowych ekstremistów czy faszystów. Jeśli przyjmiemy takie rozumowanie, to każdy, kto ma lewicowe poglądy, jest członkiem Antify! […] A może każdy, kto głosuje na CDU, SPD, Zielonych jest podżegaczem wojennym, bo wspiera dostawy broni, którą zabija się ludzi, w tym wiele dzieci?”.
Według sondażu przeprowadzonego na zlecenie ZDF-Politbarometer między 30 stycznia a 1 lutego 2024 roku największą popularnością w Niemczech cieszy się nadal CDU – 31 procent, ale już na drugim miejscu jest AfD z wynikiem 19 proc., na trzecim SPD – 15 proc. i zaraz za nimi Zieloni z 13 proc. Obecnie rządząca koalicja tzw. świateł drogowych nie miałaby dziś szans na większość pozwalającą stworzyć rząd.
– Nie boisz się? – pytam barmana w kawiarni Ideal, do której zaglądam przed demonstracją we Frankenthal.
Na półokrągłym barze, na środku lokalu umieścił karton z przyklejoną do niego pieluszką, a nad nią napis „AfD”.
– No, coś ty! – śmieje się mężczyzna, który, jak wyjaśnia, do Niemiec przyjechał lata temu z Albanii.
– A Ty skąd jesteś? – zagaduje mnie, podając kawę.
– Z Polski.
– Aaa, jak on się nazywa, ten wasz – Ka…Ka… – próbuje sobie przypomnieć barman.
– Kaczyński.
– No, właśnie! – cieszy się mój rozmówca. – Wydawał się nie do ruszenia, a wy daliście sobie z nim radę! Naprawdę byliśmy tu pod wrażeniem Polaków. A demokracja w Niemczech jest jeszcze silniejsza i moim zdaniem się obroni. Jestem przekonany, że AfD w końcu osłabnie i dostanie łupnia w najbliższych wyborach. Zobaczysz!
Barman wraca do pracy, kawiarnia jest pełna ludzi.
– No, nie wiem – kręci głową szpakowaty mężczyzna, który popija obok mnie espresso.
– Wybiera się Pan na protest? – pytam.
– Nie, nie lubię tłumu. Nie wykluczam jednak, że kiedyś dołączę do „ulicy”. Możliwe, że będzie to konieczne. W każdym razie zdałem sobie niedawno sprawę, że ta nasza wolność jest krucha.
– A co Pana zdaniem sprawiło, że ludzie tak tłumnie demonstrują?
– Na pewno spotkanie w Poczdamie było takimi wyzwalaczem. Skojarzyło się Niemcom z tym, co działo się tu w latach 30. ubiegłego wieku. I stwierdzili: „teraz albo nigdy”. Wychodzą więc pokazać, że są u nas ludzie, którzy są tolerancyjni, otwarci, normalni.
– A jak Pan ocenia sytuację w Niemczech?
– Przeraża mnie, że tak łatwo jest dziś rozprzestrzeniać nieprawdziwe informacje i dezorientować ludzi. I że ludzie wszystko tak bezkrytycznie łykają.
– Protesty coś zmienią?
– Może wiele osób przestanie się bać AfD, bo poczują, że nie są sami. I wtedy członkom AfD nie będzie już tak łatwo grać na emocjach, siać strach czy grozić innym na ulicy.
Przed wyjściem mężczyzna dodaje: – Przydałaby nam się w Niemczech wielka reforma społeczna. Miałem wielkie nadzieje związane z rządem koalicji świateł drogowych, proponowali mnóstwo ciekawych zmian. Ale liberalna FDP (Wolna Partia Demokratyczna), która dzierży Ministerstwo Finansów, blokuje odważne reformy, choć one odebrałyby populistom z ręki broń. No, ale to na dłuższą rozmowę. Muszę już iść.
Idę więc i ja i pozwalam się ponieść tłumowi, który zmierza do centrum miasta. Patrzę na rozgadane grupy nastolatków, młodych rodziców z dziećmi na barana, starsze pary trzymające się za ręce i mam poczucie déjà-vu. Podobna atmosfera panowała na manifestacjach w Warszawie w zeszłym roku. Tylko nie ma tu narodowych flag, o co prosili organizatorzy. Jest za to mnóstwo tęczowych. Jedną z nich niosą dwie dziewczyny, czerwonowłosa Nuri i ciemnoskóra Afnan. Zagaduję je.
– Jestem gotowa bronić demokracji i walczyć z AfD – mówi 20-letnia Nuri. – Mieliśmy już w Niemczech władzę nazistów. Wtedy nie miałam na to wpływu, teraz mam i moim obowiązkiem jest temu zapobiec.
– To ważne, by pokazać, że jest nas więcej niż zwolenników prawicowych populistów – dodaje 17-letnia Afnan, przyjaciółka Nuri. – Długo milczeliśmy, ale czas, by powiedzieć „dość!”.
Aktywiści, przedstawiciele miasta, politycy stoją na schodach zabytkowego kościoła na rynku i przez godzinę przemawiają do zgromadzonych. Co i rusz przerywają im brawa. A najgłośniej reaguje grupa długowłosych mężczyzn w skórzanych kurtkach i kamizelkach z logo „Klub motorowy Kuhle Wampe” (Fajne wielkie brzuchy). Przy każdym aplauzie dmą w róg. „Jesteśmy za wolnością!”, mówią krótko, bo nie chcą się wdawać w dłuższe rozmowy.
Atmosfera jest podniosła i tylko pod koniec ma miejsce drobny incydent. Przechodzący sąsiednią ulicą mężczyzna skanduje: „AfD!”. Rozlegają się gwizdy. Kilka osób do niego podchodzi. A on krzyczy: „Tak, jestem dumnym Niemcem i nic wam do tego!”.
Wilhelm Heitmeyer, profesor socjalizacji w Instytucie Interdyscyplinarnych Badań nad Konfliktami i Przemocą na Uniwersytecie w Bielefeld, w wywiadzie dla Frankfurter Rundschau podzielił sympatyków AfD na cztery grupy, które najbardziej widoczne są we wschodnich Niemczech.
Pierwsza to ci, którzy w wyniku zjednoczenia Niemiec utracili swój status społeczno-ekonomiczny. W rezultacie kwestia tożsamości stała się dla nich istotna – przekonali się na własnej skórze, że w życiu można stracić pracę, rodzinę, ale jednej rzeczy nie można im odebrać: bycia Niemcem.
Druga grupa to osoby dotychczas niegłosujące, które nie mają zaufania do demokracji. AfD udało się przełamać ich apatię i podsycić gniew.
Trzecia grupa obejmuje klasę robotniczą, w tym członków związków zawodowych.
Czwartą grupą, której według Heitmeyera należy się szczególnie obawiać, to tzw. surowa burżuazja – ludzie bardzo zamożni, ci na szczycie drabiny statusu społecznego, którzy mają duże wpływy w instytucjach, klubach, mediach, a żywią i okazują pogardę dla najsłabszych.
Sprawdzam strony fejsbukowe frakcji AfD. Nie ma na nich żadnych informacji o protestach w kraju. Są za to filmy z łodziami pełnymi imigrantów przybijającymi do brzegów Europy, klipy z włamywaczami, kradnącymi samochody, liczne informacje o tym, że z pieniędzy niemieckich podatników modernizowane są ścieżki rowerowe w Peru, że miliony uchodźców plądruje niemiecki socjal, że pozbywając się imigrantów, można rozwiązać kryzys mieszkaniowy. A wszystko to mówią do kamery ubrani w nienaganne białe koszule, dobrane krawaty i drogie garnitury, starannie ostrzyżeni mężczyźni o białych zębach i szerokim uśmiechu.
Tymczasem, jak wygląda od kuchni sytuacja w AfD, opowiedziała reporterom telewizji MDR m.in. piątka byłych już działaczy partyjnej młodzieżówki. Tak powstał dokument „Wir waren in der AfD – Aussteiger berichten” („Byliśmy w AfD – opowieść tych, którzy odeszli”.), nadany w połowie stycznia 2024 roku w pierwszym programie niemieckiej telewizji publicznej – „Das Erste”. Co ciekawe czwórka z nich ma migracyjne korzenie: André Yorulmaz – tureckie, Nicolai Boudaghi – irańskie, Marco Schild – włoskie, z kolei rodzice Alexandra Leschik przyjechali do Niemiec z Polski w latach 80.
Jak mówią bohaterowie filmu, dziś nie wstąpiliby do AfD, ale jeszcze kilka lat temu partia przyciągnęła ich konserwatywnymi hasłami i programem naprawy gospodarki.
– Na fejsbuku członkowie AfD otoczeni są szczelnie innymi działaczami i sympatykami partii – opowiada Leschik filmowcom. – Dostają przez to zniekształcony obraz świata. Z czasem przestają uznawać tych, którzy myślą inaczej. A czerwona linia, która wyznaczała granice mojego postępowania, ciągle się przesuwała. Aż powiedziałem: „Dłużej tak nie dam rady”.
Pozostali bohaterowie filmu podkreślają, że spirala radykalizacji AfD nakręcała się powoli, ale systematycznie, krok po kroku. I słownictwo, które początkowo było nie do pomyślenia, poprzez ciągłe powtarzanie weszło na stałe do ich słownika.
Politycy AfD używają słownictwa, które nawiązuje często do tradycji narodowych socjalistów. Mówią: „repopulacja”, „łże prasa”, „lud” jako rzekoma wyższa rasa („Umvolkung„, ”Lügenpresse" „völkisch”). Pogardliwe nazywają imigrantów: „poganiacze wielbłądów”, „nożownicy” „tak zwani uchodźcy”, „ludzi do niczego”, „burki”.
Byli działacze młodzieżówki AfD mówią też w filmie o izolacji społecznej, która ich zdaniem jest celową strategią: "Władze partii nie chcą, aby ich członkowie mieli zbyt dużo życia towarzyskiego poza AfD. W ten sposób przywiązują do siebie, szczególnie młodych. A do tego malują im przerażający obraz świata i manipulują nimi poprzez strach. W partii również trzyma ludzi idea solidarności. Bo tylko razem mogą stawiać opór agresywnym przeciwnikom, którzy ich zdaniem, ich znieważają, atakują i nękają”.
Nie zamierzam nikogo nękać ani atakować, a jedynie wyrazić niezgodę na język, plany i działania AfD wobec ludzi z migracyjnym pochodzeniem w Niemczech, czyli także wobec mnie. Jadę więc na kolejną demonstrację, tym razem do Mannheimu, w kraju związkowym Badenia-Wirtembergia. Przy okazji zaglądam do tureckiej dzielnicy pełnej sklepów ze złotymi bransoletami, kolczykami, ślubnymi strojami, jedzeniem, a także cukierni, barów i restauracji.
Chcę coś szybko przekąsić w prowadzonej przez wielką turecką rodzinę piekarni „Uzun” przy ulicy G5. To zaledwie kilkaset metrów od Synagogi (na ulicy F3), a także miejskiego rynku, na którym stoi najstarszy zabytkowy budynek Mannheimu (z XVII/XVIII wieku) – w jednej bryle ratusz i kościół św. Sebastiana, co miało symbolizować zgodę między sprawiedliwością a pobożnością.
Na rynku we wtorki, czwartki i soboty okoliczni rolnicy rozkładają kramy z serami, rybami, kiełbasami, warzywami, owocami i kwiatami. I w te dni kręci się tu sporo Niemców, w pozostałe słychać przeważnie język turecki.
– Odkąd zamknięto „Cafe Journal” z przepysznymi śniadaniami, do których podawano kieliszek szampana i gazety na drewnianych stelażach, na rynku rządzą Turcy i to do nich należą tu wszystkie lokale – tłumaczy zdążająca na protest kobieta, która trzyma karton z wypisanym odręcznie hasłem „Naziści do książek historii, a nie do polityki!”. – Ale proszę pamiętać, że w naszym mieście połowa mieszkańców to imigranci. Gdyby stąd wyjechali, Mannheim świeciłby pustkami.
Na stronie miasta mannheim.de czytam, że na 326 tys. mieszkańców, prawie 156 tys., czyli 47,8 proc. osób ma migracyjne korzenie. Turków jest 30 tys., Polaków – 16 tys., Rumunów, Bułgarów, Włochów – od 8 do 11 tys.
W piekarni Uzun pachnącej ciepłym chlebem i drewnem, którym opalany jest piec w głównej sali, panuje gwar, a kolejka do wolnego stolika (jest ich tu sześć) ciągnie się na ulicę. Gdy przychodzi moja kolej, dostaję miejsce obok dwóch mężczyzn. Tak poznaję 57-letniego Mikdata Yildiza.
– Nie wiedziałem, że dziś jest manifestacja w Mannheimie – mówi zajadając tandir kebab. – Przyjechałem przed chwilą z Giessen, obejrzeć lokal na restaurację. Jak dobrze pójdzie, otworzę tu biznes. Ale tak, chętnie dołączę do protestujących.
– Obawiasz się o losy demokracji w Niemczech? – pytam.
Mikdat Yildiz spogląda na mnie rozbawiony.
– Gdyby nie rasistowskie hasła AfD, ta partia nie byłaby taka zła – mówi. – Niemcom brakuje silnego lidera, takiego jak Erdogan. Sprawnego, o dobrym sercu, troszczącego się, by jego ludziom dobrze, bezpiecznie się żyło. Spójrz na tę piekarnię. Wspaniale sobie radzi. A wiesz dlaczego? Bo rządzi tu świetny szef i ma doskonałych pracowników.
– Skoro Erdoğan jest taki dobry, to czemu tylu Turków siedzi w Niemczech?
– Turcja od 40 lat walczy z terrorystami, łatwo jest przez przypadek zostać postrzelonym na ulicy i niektórzy po prostu boją się wrócić do kraju – odpowiada niezrażony. – Ale mógłbym całymi dniami opowiadać, ile dobrego Erdoğan zrobił dla ojczyzny.
– A dobrze Ci się żyje w Niemczech?
– Jeśli dużo pracuję, to tak – mówi Mikdat Yildiz. – Mieszkam w Niemczech od 1971 roku. Tu się wychowałem, chodziłem do przedszkola, szkoły, na dyskoteki, tu prowadzę biznesy. I już 25 lat temu, choć jestem Turkiem, twierdziłem, że tu jest mój dom. A kiedy jechałem do Turcji, tęskniłem. Ale dziś Niemcy nie są już moim domem. Tak, odkąd kontestują politykę Erdoğana i jego współpracowników. Nie podoba mi się też, że za tę samą pracę Niemiec dostaje 15 euro na godzinę, a obcokrajowiec 10. Że bogaci bogacą się bez umiaru, a biedni biednieją. Poza tym nie czuję się już tu bezpiecznie.
– Spotykasz się z rasizmem? – pytam.
– Spójrz na wyniki AfD – mówi Mikdat Yildiz. – Kilka lat temu mieli 7 procent poparcia. Gdyby dziś były wybory, wygraliby je z wynikiem co najmniej trzy razy wyższym. Tak, wielu Niemców uważa, że za dużo osiedliło się u nich obcokrajowców. Zapomnieli już, że po drugiej wojnie światowej to oni ściągali młodych, silnych mężczyzn z Turcji, Grecji, Włoch, by odbudowywali im zniszczony po bombardowaniach aliantów kraj. I ci mężczyźni zostawiali w swoich ojczyznach braci, siostry, żony, dzieci, rodziców. Nie mieli łatwego życia!
Chciałbym też, by Niemcy sobie uzmysłowili, że jeśli nagle my – imigranci, spakujemy się i wyjedziemy, to ten ich cały wielki kraj stanie! Nie będzie komu piec chleba, prowadzić pociągów, autobusów, tramwajów, nie mówiąc już o kierowcach ciężarówek, którzy codziennie dowożą towary do sklepów! A jedyne miejsce, gdzie będą mogli coś zjeść, to będzie budka z kiełbasą – krzywi się na samą myśl Mikdat Yildiz. – Pamiętaj też, że mnóstwo obcokrajowców prowadzi w Niemczech firmy i odprowadza wysokie podatki, które zasilają kasę państwa. Mówię ci, jak wyjedziemy, to wszystko padnie!
Zaglądam do internetu. Jedną z najbardziej znanych firm prowadzonych w Niemczech przez osoby o migracyjnych korzeniach jest BioNTech SE (Biopharmaceutical New Technologies) z siedzibą w Moguncji, w Nadrenii-Palatynacie. Założył ją Uğur Şahin, niemiecki lekarz tureckiego pochodzenia, profesor Uniwersytetu Johanessa Gutenberga w Moguncji, jeden z czołowych naukowców zajmujących się tworzeniem szczepionek przeciwko COVID-19 oraz jego żona Özlem Türeci, lekarka, badaczka nowotworów, naukowczyni, profesorka tego samego uniwersytetu.
To właśnie w BioNTech, w którym zatrudnionych jest ponad 1300 osób, powstała pierwsza w historii dopuszczona do użytku szczepionka RNA przeciw COVID-19 (przy współpracy z Pfizerem).
W 2021 roku wartość firmy wyceniana była na 13,3 miliarda dolarów, co czyniło z Uğur Şahina – posiadacza 17,25 proc. udziałów w przedsiębiorstwie – jedną z 500 najbogatszych osób na świecie oraz jednego z dziesięciu najbogatszych Niemców.
Dzięki płaconym przez BioNTech podatkom Moguncja w 2021 roku odnotowała historyczną nadwyżkę w kasie miasta równą 1,09 mld euro.
Władze Moguncji zainwestowały pieniądze m.in. w elektryczne autobusy, ciche tramwaje, dofinansowanie biletów na transport miejski dla uczniów, studentów, osób na zasiłku, w fotowoltaikę, stacje do ładowania samochodów elektrycznych, nowe komputery dla szkół, remonty basenów i hal sportowych.
Na proteście w Mannheimie spodziewano się dwóch tysięcy osób, przyszło dziesięć razy tyle. „To największa demonstracja w historii naszego miasta!” – dobiega ze sceny niewyraźny głos burmistrza, Christiana Specht. Stoję z tyłu, słabo go słychać, nagłośnienie przewidziano na niewielkie zgromadzenie. A do tego zagłusza go grupa zwolenników wolnej Palestyny, która przyszła tu z olbrzymimi flagami.
Kilka osób zwraca im uwagę, także ze sceny, że manifestacja jest również przeciwko antysemityzmowi i proszą o zwinięcie flag, ale młodzi ludzie nie reagują.
Na drugi dzień lokalna prasa doniesie, że wielu Żydów opuściło demonstrację zniesmaczonych.
Tymczasem za mną kilku mężczyzn otwiera i rozlewa do kubków wino, wokół biegają dzieci i puszczają bańki mydlane, ktoś skanduje: „Precz z AfD!”, ktoś puszcza z głośników muzykę. Ludzie się do siebie uśmiechają, pokazują i komentują hasła na transparentach. Obok mnie stoi Stefanie, długowłosa blondynka około pięćdziesiątki, urodzona w Mannheimie. Mówi, że żałuje, ale nie zrobiła plakatu, ledwo się wyrobiła, by tu wpaść. Ale chciała tu być. Przeraża ją, że AfD w wielu sondażach wybija się na prowadzenie, choćby w takiej Turyngii, gdzie ma 36 procent czy Saksonii – 32.
– Wielu Niemców obwinia za swoje niepowodzenia obcokrajowców – opowiada Stephanie. – Inaczej mówiąc, kto wygląda inaczej, czyli nie jest biały, jest podejrzany.
Tak, Stephanie się niepokoi. Bo jej rodzina jest patchworkowa. Ojcem jej syna – Karima jest jej były mąż, który pochodzi z północnej Afryki.
– Karim jest Niemcem, tu się urodził i wychował – opowiada Stephanie. – Tak też się czuje. Tyle że w dzieciństwie wiele lat mieszkał ze swoim ojcem w krajach muzułmańskich. A tam otrzymał surowe wychowanie religijne i został muzułmaninem. Kiedy wrócił do Niemiec, już jako młody mężczyzna, przeżył szok kulturowy. Imprezy, alkohol, trawa – przez pierwsze lata korzystał ze wszystkiego. A potem stwierdził, że taka wolność, to droga donikąd. I powrócił do wiary. Wpadł z jednej skrajności w drugą.
– Zradykalizował się? – pytam.
– Trudno powiedzieć – wzdycha Stephanie. – Raczej ściśle przestrzega zasad wiary. Może tylko z boku, dla osoby niepraktykującej, wygląda to na radykalizm. Karim jest w związku z Niemką, zdrową, młodą dziewczyną, która może pod jego wpływem też zafascynowała się Koranem. Od niedawna zaczęła zakrywać włosy chustą. Jest przekonana, że to właściwa droga.
– A ty?
– Oczywiście gdzieś tam mam obawy, dokąd to wszystko zmierza – mówi Stephanie. – Ale dopóki są zwyczajnymi wierzącymi i nic złego nie robią, nie mam z tym problemu. Jestem tolerancyjna i oczekuję tego samego od innych. Mieliśmy z Karimem trudne rozmowy, gdy wybuchła wojna na Bliskim Wschodzie. Oczekiwał ode mnie aktywnego zaangażowania przeciwko działaniom Izraela. Tłumaczyłam mu, że dla mnie nie ma Izraelczyków, Palestyńczyków czy Niemców. Są ludzie. I nie ważne, czy ktoś jest Żydem, muzułmaninem, chrześcijaninem.
Każda wojna jest zła. Żal mi każdego życia. Chciałabym tylko, by Palestyna mogła stworzyć własne państwo, to pozwoliłoby na trwały pokój. W mojej rodzinie też by się wtedy uspokoiło.
– A w Niemczech? Jest szansa na spokój?
– Jeśli ci, co mieszkają w Niemczech, zaadaptują się do tutejszych warunków i zwyczajów, to tak – mówi Stephanie. – Imigranci muszą pamiętać, że są w zachodniej cywilizacji. Gdy jadę na wakacje na inny kontynent, też się dostosowuję – nie chodzę topless po plaży w islamskim kraju. Nie przeszkadza mi, gdy kobieta nosi u nas chustę na głowie. Ale budzi mój sprzeciw, gdy niektórzy mężczyźni zabraniają swoim żonom uczyć się niemieckiego, a co za tym idzie, nie pozwalają im na integrację z otaczającym światem. Każdy, kto u nas mieszka, powinien móc komunikować się z innymi. Myślę, że stąd strach niektórych Niemców przed „obcymi” – są sąsiadami, mijają się na ulicy, ale nie mogą się porozumieć i nie zamieniają ze sobą ani słowa.
A do tego widzą, że przyjezdni nie podejmują żadnych wysiłków, by nawiązać jakiekolwiek relacje. Boją się ich, więc głosują na AfD. Sporą rolę może tu też odgrywać zawiść. Bo załóżmy, że ktoś szarpie się w życiu, liczy każdy grosz, przecież rachunki są coraz wyższe, a tu nagle pojawia się ktoś, komu państwo zapewnia wielką pomoc na start – bezpłatne mieszkanie i kasę na życie.
– Rozumiesz więc obawy Niemców? – dopytuję.
– Nie ma we mnie takiego przywiązania do ojczyzny czy wartości narodowych i przekonania, że wszystko, co tu jest, jest dobre i tak ma pozostać – kręci głową Stephanie. – Do tego ludzie, którzy chcą bronić tego wyidealizowanego „państwa niemieckiego”, często nie są pokojowo nastawieni. AfD ma już pierwszego burmistrza w Saksonii-Anhalt, starostę w Turyngii i może nawet wygrać tam wybory do parlamentu. Martwię się tym. Chciałabym żyć w kraju, w którym wiele kultur żyje w harmonii.
Sąd administracyjny w Kolonii właśnie uznał młodzieżówkę AfD za ruch skrajnie prawicowy. Federalny Urząd Ochrony Konstytucji może ją teraz zaklasyfikować jako prawicową organizację ekstremistyczną i w związku z tym ją monitorować oraz poddawać inwigilacji jako potencjalnie zagrażającą porządkowi społecznemu i prawnemu w Niemczech.
Sąd Administracyjny w Kolonii opublikował decyzję w tej sprawie 5 lutego 2024 roku. Młodzieżówka AfD może złożyć odwołanie (decyzja nie jest jeszcze prawomocna) do Wyższego Sądu Administracyjnego Nadrenii Północnej-Westfalii w Münster.
Według organizatora protestów pod hasłem „Razem przeciwko prawicy” w weekend 19-21 stycznia 2024 roku w ponad 80 niemieckich miastach demonstrowało 1,5 miliona ludzi. Tydzień później na ulicę wyszło ponad 820 tys. osób w co najmniej 320 miastach.
AfD powstała w 2013 roku. Miała wtedy 17 687 członków, sześć lat później 34 751. W 2021 roku liczba ta spadła do 30 125. Dziś partia ta liczy około 41 tys. osób.
Od 10 do 22 stycznia 2024 roku do władz partii AfD wpłynęło około 1400 nowych wniosków o członkostwo.
Reporterka i tłumaczka. Absolwentka filologii szwedzkiej na Uniwersytecie Jagiellońskim i Polskiej Szkoły Reportażu. . Współpracuje z OKO.press, Gazetą Wyborczą, Dużym Formatem, Charakterami, weekend.gazeta.pl i Magazynem Goethe Institut. Trzykrotna stypendystka Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Finalistka Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej im. Tadeusza Mazowieckiego w 2019 i 2021 r. Mieszka w Niemczech.
Reporterka i tłumaczka. Absolwentka filologii szwedzkiej na Uniwersytecie Jagiellońskim i Polskiej Szkoły Reportażu. . Współpracuje z OKO.press, Gazetą Wyborczą, Dużym Formatem, Charakterami, weekend.gazeta.pl i Magazynem Goethe Institut. Trzykrotna stypendystka Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Finalistka Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej im. Tadeusza Mazowieckiego w 2019 i 2021 r. Mieszka w Niemczech.
Komentarze