0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot: John MACDOUGALL / AFPFot: John MACDOUGALL...

Na zdjęciu: Niemiecki minister finansów, wicekanclerz i kandydat socjaldemokratycznej partii SPD na kanclerza Olaf Scholz udziela wywiadu niemieckiej telewizji ARD przed wyborami federalnymi, 15 sierpnia, 2021. Scholz po wygranych wyborach stanął na czele koalicji SPD, Zieloni i FDP.

W ostatnich tygodniach Polskę rozpaliła dyskusja na temat tego, czy partie opozycji demokratycznej powinny iść do wyborów z jedną listą, czy z kilkoma – a jeśli z kilkoma, to w jakiej konfiguracji. Kilka sondaży sprawiło, że zarówno polska scena polityczna, jak i polskie media oraz internet nagle rozgrzały się do czerwoności. Stało się to na pół roku przed jeszcze nawet nieogłoszonymi wyborami, przy dopiero startujących kampaniach, bez upublicznionych jeszcze programów czy haseł wyborczych.

Ta wyborcza pogoń za wspólną listą przypominała scenę z filmu „Madagaskar”, w której król Julian wysyła zwierzęta, aby złożyły ofiarę bogom wody w wulkanie, komentując po cichu „Teraz prędko, zanim dotrze do nich, że to bez sensu”.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY" to cykl OKO. press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli" - analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

Przeczytaj także:

Jak to robią Niemcy

Przeciwieństwem króla Juliana są nasi sąsiedzi zza Odry. Niemcy, w tym przypadku wierni stereotypowi, politykę uprawiają najczęściej w sposób nudny i metodyczny – choć często właśnie przez to skuteczny. Pod pewnymi względami niemiecka polityka jest też przeciwieństwem polskiej, ale z obserwacji tego, jak radzą sobie państwa o innej tradycji politycznej, można się czasem zainspirować.

Dla obecnej sytuacji w Polsce interesującą analogią może być przebieg wyborów do Bundestagu z 26 września 2021 roku, które zakończyły się niespodziewanym rozkładem sił – choć przewidywaną koalicją. Ciekawe może być też to, w jaki sposób niemieckie partie – w tym te, które najczęściej wskazywane były jako skład przyszłej koalicji – odnosiły się do siebie w tej kampanii i tuż po niej.

Sytuacja w Polsce dziś i w Niemczech dwa lata temu nie jest oczywiście identyczna, ma jednak wystarczająco podobieństw, by je ze sobą zestawić.

Główną różnicą jest to, że Angela Merkel, zgodnie ze swoją deklaracją z 2019 roku, oficjalnie oddawała władzę – czego o liderach PiS-u powiedzieć nie można. Partia Merkel (CDU/CSU, chadecja), od szesnastu lat u władzy, była też tym rządzeniem mocno zużyta i nie miała długiej ławki godnych następców ukochanej Mutti (mamusi), jak się Merkel często żartobliwie określa – choć nadal pozostawała najpopularniejszą partią w kraju.

PiS w Polsce po dwóch kadencjach też nadal dominuje, choć jego obecne notowania są niższe niż w szczycie poparcia jesienią 2020 roku. Punkt wyjścia jest jednak dość podobny: w obu przypadkach na wiosnę przed wyborami partia rządząca pozostawała na szczycie tabeli poparcia w swoim kraju, a oficjalnym przywódcą partii była inna osoba, niż ta, która od lat tą partią rządziła.

Drugim podobieństwem było to, że pozostałe partie polityczne na lewo od partii rządzącej (w przypadku Niemiec: liberalna FDP, socjaldemokratyczna SPD, socjalliberalni Zieloni oraz socjalistyczna Die Linke; w przypadku Polski – KO, Polska 2050, Lewica i PSL) publicznie opowiedziały się przeciw koalicji z chadekami/PiS po wyborach. W Niemczech szczególnie znaczenie miała ta deklaracja u FDP – tradycyjnego koalicjanta chadeków oraz u SPD – ich partnera w dotychczasowej koalicji od 2013 roku, a wcześniej także w latach 2005-2009.

Po trzecie, oba kraje mają też partię na prawo od partii rządzącej przed wyborami – AfD w Niemczech i Konfederację w Polsce – z których żadna nie wyraziła zainteresowania wejściem do przyszłego rządu z CDU/CSU lub PiS-em. Obie postawiły się w kontrze do całej sceny politycznej.

Ponadto i tu, i tu dominował też paradoksalny marazm i brak entuzjazmu. Niby wszyscy wiedzieli, że to historyczny moment, ale nie przekładało się to na energię kampanii. Szczególnie CDU/CSU nie miało na siebie pomysłu po odejściu Merkel, a SPD nie potrafiło ze swoimi pomysłami ani dotrzeć do wyborców, ani wystarczająco wiarygodnie pokazać, jak ich nowa polityka różniłaby się od tej, którą od lat uprawiali z chadecją. Ciążyło im też to, że w wyniku zręcznej polityki Merkel, wiele osiągnięć SPD szło na konto chadeków, a popularność ich konkretnych polityków nie przekładała się na poparcie dla całej partii.

Dużym problemem były też decyzje kadrowe, szczególnie w przypadku trzech partii wystawiających tzw. Kanzlerkandidata, tj. kandydata na kanclerza. Nikt nie był do końca zadowolony z osób, które partie wystawiły na to stanowisko (więcej o tym niżej). To również przypomina obecną sytuację Polski, gdzie nawet wyborcy opozycji zdają się być przywódcami partii opozycyjnych niespecjalnie zachwyceni.

Łaska wyborców na pstrym koniu jeździ

Gdy spojrzymy na rozkład poparcia na początku maja, na pół roku przed wyborami (wykres 1), widzimy sytuację różną nie tylko od reszty ostatniego roku rządów Merkel, ale też od tego, jak wyglądała w dniu wyborów. Gdyby wtedy głosowano, po raz pierwszy w historii największą partią w Bundestagu byliby Zieloni, pokonując obie dotychczas największe partie: chadeków i socjaldemokrację (wykres 2).

Tymczasem już po miesiącu chadecy wrócili na pozycję lidera. Co więcej, latem i chadecji, i Zielonym poparcie zaczęło ponownie spadać (o powodach niżej), a SPD poszło w górę. Ostatecznie to właśnie oni wygrali wybory, czego zupełnie nie można byłoby się spodziewać nie tylko po majowych sondażach, ale też po słabych notowaniach od dwudziestu lat.

Już to pokazuje, ile warte są sondaże na pół roku przed wyborami. Nie wygrywa się nimi wyborów i nie są one wyryte w kamieniu. Gdyby SPD jeszcze w lipcu uwierzyło, że nie pokona nie tylko chadeków, ale też, że musi oddać Zielonym palmę pierwszeństwa na lewicy, to oddałoby zwycięstwo walkowerem.

Niekochani kandydaci, rozczarowujące partie

Wystawiony przez chadeków na Kanzlerkandidata premier landu Północna Nadrenia-Westfalia (NRW) Armin Laschet uchodził za kandydata słabego, bez dużego poparcia we własnej partii (w tym od Merkel). Do tego szybko zaczął popełniać błędy i nieprzemyślane decyzje w kampanii. Katastrofalny okazał się jednak dla niego 17 lipca. Tego dnia, w trakcie wizyty w NRW po powodzi, w której zginęło prawie dwieście osób, Laschet dał się sfilmować w tle wystąpienia prezydenta Franka-Waltera Steinmeiera, radośnie wybuchając śmiechem. Wyborców to oburzyło i kosztowało CDU/CSU sporo poparcia. Ostatecznie partia otrzymała 24,1 proc., co było jej najgorszym wynikiem w historii.

Zieloni, mając do wyboru dwoje współprzewodniczących – Roberta Habecka, popularnego i doświadczonego byłego wicepremiera landu Szlezwik-Holsztyn oraz Annalenę Baerbock, kilkanaście lat młodszą i z doświadczeniem jedynie w pracy partyjnej i poselskiej – zdecydowali się wystawić Baerbock, co wielu wyborców zinterpretowało jako wybór „poprawny politycznie”.

I partia, i Baerbock nie ustrzegły się błędów. Najpierw ogólną konsternację wywołał klip wyborczy, pełen fałszujących „zwykłych” ludzi, ale też rasowych i płciowych stereotypów.

Następnie wyszło na jaw, że Baerbock podkoloryzowała swój życiorys oraz że w marcu w tajemnicy złożyła korektę oświadczenia majątkowego. Ściągnęło to na Zielonych krytykę, bo partia od lat postuluje, by parlamentarzystów rozliczać „co do jednego centa”. Gwoździem do trumny okazały się jednak uzasadnione oskarżenia o plagiat w wydanej w czerwcu na potrzeby kampanii książce polityczno-biograficznej. Razem z wiarygodnością głównej kandydatki, topniało też poparcie dla jej partii, ostatecznie plasując ją na trzeciej pozycji z 14,8 proc. poparcia. Jest to najlepszy wynik Zielonych w historii, pozostawił jednak niespełnione apetyty.

Kandydat socjaldemokratów też nie cieszył się wielką miłością. Olaf Scholz, należący do prawego skrzydła SPD, uchodził za niecharyzmatycznego technokratę. Wieloletni (2011-2018) burmistrz Hamburga, od 2018 roku sprawował funkcję wicekanclerza i ministra finansów. Ciążyła na nim niewyjaśniona rola w skandalu CumEx z 2017 roku, gdy jako burmistrz Hamburga kilkukrotnie spotkał się w niewyjaśnionych celach z jednym z właścicieli Warburg Banku, przeciw któremu hamburski urząd podatkowy prowadził dochodzenie o oszustwa podatkowe. Prowadzenia kampanii nie ułatwiała mu też rola wicekanclerza i ministra finansów u Merkel, gdyż siłą rzeczy firmował swoim nazwiskiem politykę jej rządu – choć to akurat był problem nie tylko jego, a całej SPD.

Partia postanowiła więc sprofilować swoją kampanię na podkreślaniu tego, ile punktów z poprzednich programów wyborczych udało im się zrealizować, będąc w rządzie (więcej niż chadekom, w tym kilka flagowych projektów), i jakie nowe projekty – niemożliwe do realizacji w koalicji z CDU/CSU – planują na przyszłość.

Obrana strategia początkowo nie przynosiła wielkich efektów. Po serii blamaży kandydatów CDU/CSU i Zielonych, nudny i stateczny Scholz, bez wpadek i nowych skandali, urósł jednak nagle na „Merkel w spodniach” i godnego, kompetentnego następcę ulubionej kanclerki. Wpłynęło to też na wizerunek SPD jako partii z długą ławką kompetentnych i niekompromitujących się polityków. Ponadto wizja kontynuacji choć części polityki Merkel przez jej wicekanclerza okazała się być atutem przy zdobywaniu zniechęconych wyborców CDU/CSU.

W wyniku tego splotu okoliczności, na ostatniej prostej notowania SPD poszły ostro w górę i socjaldemokraci wygrali wybory z wynikiem 25,7 proc.

„Nigdy nie było więcej do zrobienia, niż dziś”

W przypadku pozostałych partii kampania wyborcza była mniej emocjonująca. FDP kontynuowała swój liberalny gospodarczo i bliski pracodawcom oraz dużym koncernom program partyjny, a kampanię prowadziła pod hasłem „Nigdy nie było więcej do zrobienia, niż dziś”. Było to bezpośrednie odniesienie do zerwania przez FDP rozmów koalicyjnych z CDU/CSU i Zielonymi po wyborach w 2017 roku (w wyniku czego powstała kolejna wielka koalicja między CDU/CSU i SPD) i zobowiązanie, że tym razem liberałowie z możliwości współrządzenia się nie wycofają. Ich poparcie było stabilne, w wyborach uzyskali 11,5 proc. i czwartą pozycję.

Skrajnie prawicowa AfD skupiła się na tematach ważnych dla jej wyborców, ale nieistotnych w kampanii: kontrolowaniu imigracji oraz krytykowaniu rządu za ograniczenia wolności w czasie pandemii. Uzyskała 10,3 proc. głosów i piąte miejsce. Die Linke pogrążona była przez całą kampanię w walkach wewnętrznych i głębokim kryzysie, zdobyła jedynie 4,9 proc. głosów.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że sytuacja w Polsce wygląda podobnie. Konfederacja prowadzi podobną politykę do AfD, odcinając się od wszystkich partii i odmawiając współudziału w rządzeniu. Lewica – choć znacznie mniejsza niż w Niemczech i z jedną listą wyborczą – też szuka na siebie pomysłu, nie pozbierała się nadal z wewnętrznych sporów i konfliktów i nie umie dotrzeć do wyborców ze swoim programem ani odbudować dawnego dużego poparcia. Podobne problemy ma Koalicja Obywatelska, choć dysponuje nieco większym poparciem i podporządkowaną konkurencją. Polska 2050 pozycjonuje się na nieuczestniczącą w sporach i spokojną alternatywę, podobnie jak FDP w Niemczech (choć program mają jednak inny). PiS, mimo braku świeżości ani większych pomysłów, nadal skupia największe poparcie, tak jakby ludzie trwali przy partii rządzącej siłą inercji – już ich nie zachwyca, ale inne partie jeszcze nie są na tyle ciekawe, żeby PiS dla nich ewentualnie porzucić.

Programowa „programowość” i tematy kampanii

W niemieckiej polityce od lat panuje silne decorum programowości, merytokracji i kompetencji. Po tragicznym w skutkach epizodzie z charyzmatycznym przywódcą Niemcy twardo trzymają się „rzeczowości” sporu politycznego. Ich ulubionym słówkiem na opisanie dobrej polityki czy debaty jest sachlich – trudne do przetłumaczenia na polski, bo oznacza i rzeczowy, i obiektywny, i merytoryczny, i trzymający się tematu.

Publikacje programów wyborczych należą do najważniejszych wydarzeń kampanii, szeroko opisywanych i komentowanych w mediach. Odpowiednik Latarnika Wyborczego, Wahl-O-Mat, prowadzony jest przez publiczną Federalną Centralę Kształcenia Obywatelskiego. Po komentarze i analizy zaprasza się do mediów głównie ekspertów, a politycy pojawiają się prawie wyłącznie w wiadomościach i wieczornych talk-shows. Oczywiście personalia, w tym charyzma, także odgrywają ważną rolę – jednak politykom nie wypada ich wprost reklamować jako takich. Zamiast tego podkreśla się przede wszystkim doświadczenie i kompetencje kandydatów oraz ich zdolność do realizacji przedstawionego programu. U oponentów krytykuje się przede wszystkim niekompetencję, niespełnienie obietnic czy źle opracowany albo nierealistyczny program wyborczy.

Nie tylko polityka ma być sachlich, politycy też.

Każda partia skupia się przede wszystkim na reklamowaniu swojej własnej oferty i swojego programu oraz merytorycznym krytykowaniu rozwiązań programowych innych partii. Za wyjątkiem debat parlamentarnych, ataki personalne są stosunkowo rzadkie (oprócz tych ze strony AfD, która stale i świadomie łamie przyjęte konwenanse). A i wtedy najczęściej skupiają się na konkretnych przykładach niekompetencji, błędach i zaniedbaniach konkretnych polityków czy partii/rządów.

Deklaracja czterech partii na lewo od chadeków z początku kampanii, że nie planują wchodzić z chadekami w koalicję, skutkowała też tym, że wszystkie partie skupiły się na krytykowaniu zaniedbań wieloletnich rządów CDU/CSU (ponownie oprócz AfD, która krytykowała wszystkich), przy czym każda głównie w obszarze swoich kompetencji. Na przykład Zieloni – w zakresie dochodzenia do celów klimatycznych z Protokołu z Kyoto, FDP – w zakresie digitalizacji, SPD – rynku pracy (lawirując między krytyką, a współodpowiedzialnością za większą część rządów Merkel).

Badanie exit poll dla Tageschau, programu informacyjnego publicznej telewizji ARD, wyraźnie pokazuje też, że wyborcy poszczególnych partii faktycznie wybierali partie ze względu na program i tematy, które partie postawiły jako centralne w swojej kampanii (wykres 3). Pokazuje to, że warto jest reprezentować sobą coś więcej, niż krytykę rywali politycznych i budować wizerunek ugrupowania kilkoma dobrze dobranymi hasłami, które wykreują skojarzenia kilku tematów właśnie z tą partią.

Wydaje mi się, że tutaj jest największa słabość polskich partii prodemokratycznych. PiS latami wyrabiał sobie wizerunek partii znającej się na prawie i sprawiedliwości, a później skutecznie dodał element troszczenia się o seniorów i rozumienia potrzeb „zwykłych” Polaków. Konfederacja od lat kultywuje wizerunek ugrupowania znającego się na gospodarce i broniącego interesów ludzi przed zakusami fiskusa. W obu przypadkach nie ma znaczenia, że partie te nie są kompetentne w zakresie, w którym wyrobiły sobie image.

Dla ich wyborców uchodzą za znające się na tych tematach i tylko to się liczy.

Z bloku prodemokratycznego jedynie PSL ma wyrobiony wizerunek: partii od wsi, rolnictwa i leśnictwa (choć też niestety od kumoterstwa). Lewica próbuje stać się partią od praw kobiet i mniejszości oraz transportu publicznego i budownictwa, ale jeszcze jej się to za bardzo nie udaje. W przypadku KO i Polski 2050 sprawa jest jeszcze trudniejsza. Jedna ma wizerunek partii od ciepłej wody w kranie (którym kiedyś wygrywała wybory, ale teraz to się za nią ciągnie), a druga niekonkretnego fajnopolactwa (w którym rozmyły się tematy zarysowane w czasie tworzenia się partii, takie jak ochrona środowiska czy wsparcie lokalnych organizacji i ruchów obywatelskich).

Nie ma tu znaczenia, że na przykład program wyborczy PO był najbardziej rozbudowany i szczegółowy ze wszystkich programów w 2019 roku (choć PiS-owski był porównywalnie długi, to zawierał znacznie więcej ogólnej ideologii partii, opisu poglądów i wartości, a mniej konkretnych propozycji). Od wizerunku partii bez programu Platforma się, póki co, uwolnić nie może.

Rywalizujemy, ale się szanujemy i gramy fair

Dla Polski ciekawe jest również to, jak SPD i Zieloni, dwie lewicowe partie o największym potencjale stworzenia po wyborach koalicji (same, jeśli wystarczy im mandatów, lub z trzecim partnerem, najpewniej FDP lub Die Linke, jeśli im do większości zabraknie), odnosiły się do siebie i mówiły o sobie wzajemnie w trakcie kampanii wyborczej. Było jasne, że najpewniej znajdą się one razem w nowym rządzie – nie było tylko pewne, z którymi dodatkowymi koalicjantami albo kto zdobędzie więcej głosów i zyska prawo wystawienia kandydatury na kanclerza oraz czy będzie mieć prawo do pierwszeństwa kandydatury, gdyby jednak CDU/CSU (z którym i SPD, i Zieloni wykluczyły koalicję) zdobyło najwięcej głosów.

Mimo bezpośredniej rywalizacji o urząd kanclerski, obie skupiły się przede wszystkim na krytykowaniu innych partii (CDU/CSU oraz AfD, tej ostatniej szczególnie Zieloni) i promocji własnych propozycji programowych, a mniej na krytykowaniu się wzajemnie. Krytyka odbywała się raczej nie wprost – zamiast odnosić się bezpośrednio do błędów polityków drugiej partii, podkreślano zalety własnych kandydatów, które akurat były dokładnym przeciwieństwem wad konkurencji będących na tapecie.

Co więcej, kiedy po wyborach okazało się, że jedyna możliwa koalicja SPD i Zielonych bez CDU/CSU i AfD będzie musiała być zawarta dodatkowo z liberalną FDP (jako że trójkoalicja z socjalistyczną Die Linke nie miałaby większości), wszystkie partie in spe koalicyjne zaangażowały się w publiczne deklarowanie woli współpracy i wzajemnego zaufania. Słynne selfie przedstawicieli Zielonych i FDP, młodszych koalicjantów w budowanej koalicji, zrobione w trakcie powyborczego spotkania bez SPD, zostało przez przyszłego kanclerza Olafa Scholza skwitowane właśnie w ten sposób – że on i SPD swoim przyszłym koalicjantom ufa i że mają oni prawo przedyskutowywać ze sobą propozycje programowe i podziały ministerstw także w cztery oczy, bez SPD.

Spotkało się to z dużym uznaniem zarówno mediów, jak i wyborców, i tzw. Ampelkoalition (koalicja świateł ulicznych, od kolorów partyjnych SPD, Zielonych i FDP) cieszyła się na początku swoich rządów sporym bonusem zaufania od wyborców.

W Polsce w tym momencie nie widać, żeby KO, Lewica, Polska 2050 i PSL były szczególnie zainteresowane wspólnym rządzeniem.

Debata publiczna skupia się wciąż na kwestiach taktycznych (takich jak ewentualne wspólne listy), którym nadawane jest znacznie większe znaczenie, niż na to w tym momencie kampanii zasługują i na podkreślaniu bycia „nie-PiS-sem”. Nie wiadomo jednak, co taka wspólna koalicja prodemokratyczna miałaby wyborcom do zaoferowania: na jakie tematy i reformy wszystkie partie się zgadzają, jakie konkretne propozycje już teraz mogą podać, a gdzie wspólnie przyznać, że dany temat wymaga uwagi i wypracowania rozwiązań w niedalekiej przyszłości?

Nie wiemy też, jakie tematy te partie różnią i będą później w ich sprawie prowadzić konkretne negocjacje koalicyjne.

Oprócz kwestii merytorycznych ważne jest też to, w jaki sposób partie się do siebie odnoszą – i czy będą w stanie ze sobą współpracować. Czy Donald Tusk (a może jednak, jak wróble ćwierkają, Rafał Trzaskowski) byłby w stanie tak samo jak Olaf Scholz zaufać swoim przyszłym koalicjantom? Czy oni z kolei też byliby w stanie zaufać KO, że ta nie wbije im noża w plecy? Czy wyborcy którejkolwiek z partii przyszłej koalicji tak samo mogą zaufać swoim partiom i ich liderom, że będą zdolni uczciwie ze sobą współpracować i faktycznie chcą wspólnej koalicji?

Dziś nikt tego nie wie. A pewnie każdy chciałby wiedzieć.

Wyborów nie wygrywa się fajerwerkami

Podsumowując: jak pokazuje przykład ostatnich wyborów do Bundestagu, na pół roku przed wyborami jeszcze nic nie jest przesądzone i warto walczyć o każdy procent poparcia oraz dotarcie ze swoim programem do jak największego grona wyborców. Do momentu zamknięcia urn piłka nadal jest w grze.

Po drugie, nie zawsze wygrywa się fajerwerkami, charyzmą i głośnymi hasłami. Owszem, przydają się one do skupiania uwagi i budowania momentum, ale niosą też ryzyko przegrzania kampanii zbyt wcześnie. Mogą też zostać opacznie zinterpretowane i w takiej formie przyklejone do partii (boleśnie przekonało się o tym Razem, któremu dorobiono gębę bycia „osobno” i „zabierania 75 proc. dochodów na podatki” bez dodania, że powyżej dochodów w wysokości miliona złotych).

Stabilne trzymanie się swojego programu i strategii ma też tę zaletę, że do pewnego stopnia uodparnia na pokusę biegania za bieżączką i nadmiernego zajmowania się tematami narzuconymi przez inne partie (przede wszystkim PiS).

Po trzecie, wyborów nie wygrywa się liderami, a pracą zespołową. Dobry, zgrany team partyjny – w tym szczególnie wsparcie dołów – jest nie do przecenienia w walce wyborczej. Partia, która wypracowała wspólne cele i wspólnie do nich dąży, wypadnie lepiej niż partia skłócona wewnętrznie, bez jasnego przekazu, bez wspólnej idei, po co idzie do wyborów. Kooperacja na wielu poziomach pozwala też znaleźć balans między kontynuacją a odświeżeniem oferty i kadr – co też przyczynia się do wypracowania wizerunku partii skutecznej i uporządkowanej.

Po czwarte, w zależności od tego, jak potoczy się kampania, obciążenia z przeszłości mogą nagle okazać się zaletami. Taką zmianę okoliczności dobrze wykorzystało SPD. W obliczu kolejnych błędów i porażek kandydata chadeków, wizerunkowa (choć nie programowa) bliskość socjaldemokracji z lewym skrzydłem CDU/CSU oraz spora zbieżność charakterów Merkel i Scholza okazały się być sporym atutem. Przez umiejętną grę rozczarowaniem wyborców chadecji i obietnicą kontynuacji części polityki Merkel, SPD udało się uszczknąć CDU/CSU aż 13% jej wyborców z 2017 roku .

W Polsce ogromna polaryzacja sceny politycznej może to utrudnić (i przepływy widzimy głównie między PO a jej aktualną konkurencją, wcześniej .N, teraz Polską 2250). Niemniej jednak warto próbować pozycjonowania się jako alternatywy wyborczej i celować w mniej wiernych wyborców PiS- u, spoza jego ok. 25-procentowego jądra. PSL może łowić na wsiach i miasteczkach, Hołownia wśród katolików i konserwatystów, Lewica wśród elektoratu socjalnego. KO, ze względu na silną polaryzację, może się to nie udać – ale może zamiast tego spróbować złowić część liberalnego/libertariańskiego elektoratu Konfederacji.

Wreszcie, ważne jest to, żeby skutecznie wykorzystywać błędy oponentów – ale nie polskim zwyczajem do ataków personalnych, do tego często uogólnionych, lecz do merytorycznej krytyki i do budowania własnego wizerunku jako tych, którzy są od tych konkretnych błędów wolni.

;
Na zdjęciu Marta Kozłowska
Marta Kozłowska

socjolożka, europeistka i politolożka. Adiunktka (post-doc) w Forum Mercatora Migracja i Demokracja (MIDEM) na Uniwersytecie Technicznym w Dreźnie, gdzie odpowiada za analizy dyskursów politycznych w Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej. Obroniony z wyróżnieniem doktorat napisała z politycznych znaczeń pojęcia solidarności.

Komentarze