Przeprosiny pewnego posła pod adresem pewnego użytkownika medium społecznościowego rozpaliły rzeczone medium do czerwoności. Jednak świat hasztagów i buziek to tylko niewielki fragment przestrzeni, w której zdobywa się głosy wyborców
Na początku sierpnia Campus Polska Przyszłości, kojarzony głównie z Rafałem Trzaskowskim, ogłosił skład jednego z paneli dyskusyjnych: na temat symetryzmu. Najzagorzalszym fanom KO niezbyt spodobali się zaproszeni goście, część z nich uważają bowiem za – świadomych bądź nie – pomagierów PiS-u. Swojemu niezadowoleniu dali wyraz przede wszystkim na Twitterze (przemianowanym oficjalnie na X), który stał się ich ulubionym miejscem dyskusji. Określa się ich tam czasem zbiorowo jako SilnychRazem (od hasztagu, który kiedyś spopularyzowali).
Na Twitterze wywiązała się drobna awantura z udziałem posła PO Sławomira Nitrasa. Odpowiedział on jednemu z zagorzałych fanów KO, Adamowi Abramczykowi, że przestał go obserwować. Jak tłumaczył – „zdarza się Panu używać języka nienawiści. Nie podoba mi się to”. To jeszcze bardziej rozgniewało SilnychRazem.
Kilka dni później poseł Nitras robi w tył zwrot.
„Przepraszam panie Adamie. Przesadziłem. Jesteśmy przecież w jednej drużynie, także w sprawie symetryzmu”
– pisze.
Czy to kolejna niewiele znacząca burda w mediach społecznościowych, które – co wiadomo nie od dziś – nakręcają emocje? A może – jak chcą SilniRazem – dowód na to, że politycy muszą się liczyć z poglądami i odczuciami swoich wyborców? Czy też – jak obawiają się inni – przykład tego, że stosunkowo niewielkie, ale zmobilizowane i radykalne grono internetowych fanów danej partii wywołuje strach wśród jej członków?
Łatwo zrozumieć, dlaczego wielu ludzi postrzega media społecznościowe jako forum demokratycznej debaty. Nigdy wcześniej różne grupy społeczne nie miały możliwości równie szybkiego i bezpośredniego kontaktu na tak wielką skalę. W szczególności dotyczy to Twittera, który bardzo szybko upodobali sobie politycy, dziennikarze i zwykli obywatele zainteresowani polityką.
Szczytem tego trendu była prezydentura Trumpa. Prezydent USA uchodzi w powszechnym (przesadnym) wyobrażeniu za „najpotężniejszego człowieka na świecie”. I oto nagle człowiek piastujący tę funkcję zaczął traktować Twittera jako główne narzędzie komunikacji.
Przy całej swojej nietypowości Trump obrazował ogólniejsze zjawisko. Twitter wydawał się wielu politykom atrakcyjny, bo dawał bezpośredni dostęp do potencjalnych wyborców, bez pośrednictwa tradycyjnych mediów. Z kolei wyborcom dawał możliwość znacznie bliższego kontaktu z politykami niż w telewizji czy prasie. Zdarzały się nawet sytuacje, że jakiś znany polityk bądź polityczka odpowiadali na pytanie, pochwałę lub zaczepkę ze strony zwykłych użytkowników platformy.
Z takiej perspektywy konfrontacja posła Nitrasa z grupą SilnychRazem to przykład może niezbyt estetycznej, ale pożądanej interakcji między politykiem a jego wyborcami.
Mówiąc krótko, dzięki Twitterowi poseł otrzymał błyskawiczny wgląd w nastroje i oczekiwania swoich wyborców.
Tylko czy media społecznościowe – znowu ze szczególnym naciskiem na Twittera – są rzeczywiście dobrym forum demokratycznej debaty lub miernikiem nastrojów społecznych? Istnieją co najmniej dwie wątpliwości. Pierwsza dotyczy tego, kto najczęściej wypowiada się na Twitterze; druga tego, do jakiego rodzaju interakcji zachęca ta platforma.
Jedne z najdokładniejszych badań na temat użytkowników Twittera przeprowadził renomowany ośrodek badawczy Pew Research Center. Badania te dotyczą Stanów Zjednoczonych, więc niektóre wyniki są mało użyteczne w polskim kontekście. Na przykład kwestie odnoszące się do podziałów rasowych lub tamtejszego systemu dwupartyjnego. Niemniej jedna rzecz jest ciekawa niezależnie od kraju przeprowadzenia badań.
„Przeciętny użytkownik Twittera publikuje posty tylko dwa razy w miesiącu, ale najbardziej płodne 10 proc. użytkowników Twittera generuje przeciętnie 138 tweetów miesięcznie. To oznacza, że 10 proc. najbardziej zaangażowanych użytkowników platformy jest odpowiedzialnych za 80 proc. wszystkich tweetów” – czytamy w raporcie Pew Research Center.
To ważne, bo same liczby użytkowników Twittera mogą robić wrażenie. W Polsce jest to jakieś jedenaście milionów osób. Kiedy jednak uświadomimy sobie, że większość z nich używa tej platformy albo sporadycznie, albo wcale
– rodzi się pytanie o reprezentatywność tego, co czytamy na Twitterze.
Tym bardziej że polskie badania na temat Twittera pokazują, że nawet ogólna liczba użytkowników nie odzwierciedla struktury polskiego społeczeństwa. Mężczyźni stanowią sześć z tych jedenastu milionów użytkowników platformy, czyli jakieś 54 proc. Z danych GUS na 2022 rok wynika, że w całym społeczeństwie te proporcje rozkładają się inaczej: prawie 52 proc. osób zamieszkujących Polskę to kobiety, a nieco ponad 48 proc. to mężczyźni. Dla Koalicji Obywatelskiej, która w sondażach ma lepsze wyniki wśród kobiet niż mężczyzn, to twitterowe zaburzenie proporcji na korzyść mężczyzn może być szczególnie istotne.
Twitter nie jest też reprezentatywny pod względem wykształcenia Polaków. Jakieś 33 proc. polskich twitterowiczów ma wykształcenie wyższe, w całym społeczeństwie ten wynik jest mniejszy: 21 proc.
Dlatego także w Polsce powinniśmy wziąć sobie do serca ostrzeżenia komentatorów zza oceanu. Na przykład Louisa Barry’ego Rosenberga, inżyniera i badacza AI, który ostrzega przed traktowaniem mediów społecznościowych jako reprezentacji społeczeństwa.
„Mamy wrażenie, że na co dzień uczestniczymy w sferze publicznej, podczas gdy tak naprawdę każdy z nas jest uwięziony w zniekształconej reprezentacji świata. To powoduje, że dokonujemy błędnych uogólnień na temat naszego świata i budujemy wadliwe modele mentalne własnego społeczeństwa. W ten sposób media społecznościowe degradują naszą zbiorową inteligencję i niszczą naszą zdolność do podejmowania dobrych decyzji dotyczących przyszłości”.
„The medium is the message” – w wolnym tłumaczeniu: przekaźnik jest przekazem – to jedno z najsłynniejszych haseł w naukach społecznych dwudziestego wieku. Jego autorem jest Marshall McLuhan, kanadyjski teoretyk mediów.
McLuhan przekonywał, że medium nie jest tylko neutralnym nośnikiem informacji – ono samo w sobie jest informacją albo przynajmniej czymś, co wpływa na jej odbiór. Ta sama wiadomość może być odebrana inaczej w zależności od tego, czy zostanie przedstawiona w prasie, radiu bądź telewizji.
Kanadyjski badacz wypracowywał swoją koncepcję jeszcze przed czasami internetu, ale miał tak duży wpływ na teorię mediów, że wiele osób rozwija jego pomysły także w odniesieniu do sieci i mediów społecznościowych. Na przykład dziennikarz Johann Hari w książce „Stolen Focus” zadaje sobie pytanie, jaki jest przekaz Twittera. Wymienia trzy rzeczy:
Jak łatwo się domyślić, żadna z tych cech nie sprzyja rzetelnej dyskusji. Dodatkowo taka, a nie inna natura Twittera sprawia, że ludzie zaczynają się zachowywać tam w specyficzny sposób – są raczej nastawieni na konflikt, cięte riposty i proste komunikaty zagrzewające do boju.
Traktowanie Twittera jako wiarygodnego obrazu społeczeństwa ma więc mniej więcej tyle sensu, co traktowanie kibiców na trybunach meczu piłkarskiego jako ostatecznej prawdy na temat Polski.
Nie chodzi o to, że ci kibice nie mają nic wspólnego ze społeczeństwem – ewidentnie mają – ani tym bardziej o to, że coś jest z nimi nie tak. Rzecz tylko i aż w tym, że nie odzwierciedlają w pełni struktury polskiego społeczeństwa, a poza tym znajdują się w specyficznym kontekście, który pewnym zachowaniom sprzyja bardziej, a innym mniej. W odmiennym kontekście (w pracy, na kolacji ze znajomymi, przy urnie wyborczej) mogą się zachowywać znacząco inaczej.
Nie wynika z tego, że Twitter jest zupełnie oderwany od realiów politycznych. Niektóre głośne ruchy społeczne, jak Black Lives Matter, mocno polegały na tej platformie. Ale nigdy nie ograniczały się tylko do niej. Jak zauważa dziennikarka Katherine Alejandra Cross, takie ruchy dostarczają politykom i komentatorom pożyteczne kryterium do rozstrzygania, kiedy dyskusje z mediów społecznościowych dotykają czegoś istotnego, a kiedy nie: „Czy dany temat dnia jest wynikiem organizowania się ludzi w świecie fizycznym, czy też jest to dyskurs całkowicie internetowy?”.
Na przykład tzw. symetryzm bez wątpienia budzi duże emocje w debacie internetowej: rozpala polityków, dziennikarzy i najbardziej zaangażowanych wyborców. Ale czy jest to temat, wokół którego mogłaby się zorganizować jakakolwiek znacząca grupa obywateli i obywatelek – tak jak na przykład Polki organizowały się w sprawie swoich praw? Wątpliwe.
Dobrym przykładem tego, jak zwodnicze bywa zbytnie zaufanie do mediów społecznościowych, jest kampania wyborcza Rona DeSantisa.
Gubernator Florydy rzucił wyzwanie Trumpowi w wyścigu po nominację Partii Republikańskiej w wyborach prezydenckich. I jeszcze niecały rok temu wydawało się, że ma dużą szansę z nim wygrać. Partia Republikańska miała zmiażdżyć Partię Demokratyczną w wyborach midterm, ale uzyskała zaskakująco skromny wynik. Szczególnie słabo poszło najbardziej radykalnym kandydatom, których popierał Trump.
To osłabiło pozycję byłego prezydenta, bo wielu Republikanów zaczęło zadawać pytanie, czy nie odstrasza on zanadto bardziej umiarkowanych wyborców. W tym samym czasie DeSantis wygrał w cuglach wybory na gubernatora Florydy, stanu, który wcale nie jest uważany za twierdzę Republikanów. Wydawał się więc idealnym kandydatem na zastąpienie Trumpa w roli lidera Partii Republikańskiej.
Dziś sytuacja wygląda dla DeSantisa o wiele gorzej – w sondażach przegrywa z Trumpem o ponad 35 punktów procentowych.
Co poszło nie tak? Odpowiedzi, jak zwykle w takich wypadkach, jest wiele, ale być może jedną z przyczyn jest zbytnie zaufanie DeSantisa do mediów społecznościowych jako miernika nastrojów społecznych.
Za głównego przeciwnika gubernator Florydy wybrał sobie „woke” – przez które rozumiał właściwie każdy progresywny postulat: od praw LGBT+ po nauczanie o dyskryminacji rasowej. I rzeczywiście, ten temat rozpalał wielu użytkowników Twittera, w tym samego Elona Muska, który w pewnym momencie napisał nawet, że ma zamiar zagłosować w wyborach prezydenckich na gubernatora Florydy. Miarą zaufania DeSantisa do tej platformy jest to, że to właśnie na niej – w trakcie wydarzenia poprowadzonego przez Muska – ogłosił oficjalnie swój start w wyścigu po fotel prezydenta USA.
Problem DeSantisa polega na tym, że w świecie poza mediami społecznościowymi „woke” wydaje się być bardzo daleko na liście problemów większości Amerykanów.
Duża część ludzi nie bardzo wie nawet, o co chodzi. Jak żartują niektórzy komentatorzy amerykańskiej polityki, czasem, żeby zrozumieć przemówienia DeSantisa, trzeba mieć doktorat z twitterowych dyskusji.
Kampania wyborcza DeSantisa powinna być ostrzeżeniem dla każdego polityka, ale też dziennikarza, który szuka w mediach społecznościowych prawdziwego obrazu swojego społeczeństwa. Social media są bez wątpienia potężnymi narzędziami politycznymi, ale to nie znaczy, że dają wiarygodny wgląd w nastroje, priorytety czy potrzeby wyborców.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.
Filozof, autor książek „Język Neoliberalizmu” (Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, 2017) i "Gniew" (Wydawnictwo Czarne, 2020)
Filozof, autor książek „Język Neoliberalizmu” (Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, 2017) i "Gniew" (Wydawnictwo Czarne, 2020)
Komentarze