0:000:00

0:00

MON wybrał się na ogromne zakupy uzbrojenia – w zupełnie bezprecedensowej skali. Z bardzo ostrożnych szacunków OKO.press wynika, że za same zamawiane przez ministra obrony narodowej Mariusza Błaszczaka szerokim lemieszem czołgi, armatohaubice i samoloty z Korei Południowej i Stanów Zjednoczonych zapłacimy łącznie nie mniej niż 168 miliardów złotych.

Kupujemy generalnie bardzo dobry i dobry sprzęt – jednak nie według listy marzeń polskiej armii, ale według wzorców narzuconych przede wszystkim przez aktualne możliwości polskiego i światowego rynku zbrojeniowego. Te zaś są obecnie bardzo ograniczone.

Jak to było wiosną 1939

Wiosną 1939 roku sanacyjni pułkownicy na potęgę zabrali się za masowe zakupy uzbrojenia – co pokrywało się mniej więcej z wydarzeniami od aneksji Czechosłowacji do słynnej majowej mowy ministra spraw zagranicznych Józefa Becka. Pułkownicy szukali ofert za granicą – w zbrojącej się już na potęgę Europie, więc produkującej uzbrojenie w coraz większej mierze na własne potrzeby - i próbowali przyspieszać wprowadzenie do produkcji krajowych projektów.

Powstawały plany takie jak przejęcie 40 wyprodukowanych już w Polsce dla Rumunii samolotów bombowo-rozpoznawczych P.43 Czajka. W pośpiechu zamawiano produkcję 300 bombowców „Sum”, choć konstrukcja była dopiero na etapie prototypów.

Pułkownikom podobały się też kompletnie przestarzałe brytyjskie lekkie bombowce Fairey „Battle” – zamówiliśmy ich więc od razu 100. Od 1938 roku trwała też produkcja ciekawego polskiego wynalazku, jakim był bardzo udany karabin przeciwpancerny wzór 35 znany jako „Ur” – bo objęto go tak głęboką tajemnicą wojskową, że do 15 lipca 1939 roku nawet oficerowie Wojska Polskiego sądzili, że to jakiś sprzęt na zamówienie Urugwaju.

Co ostatecznie sprawiło, że część skrzyń z tą bronią nigdy nie została rozpakowana (co właściwie nie dziwi, skoro na każdej znajdowała się naklejka „Nie otwierać!”).

Do dziś też krążą legendy o kontraktach na myśliwce „Hurricane”, a nawet „Spitfire” – choć z punktu widzenia dzisiejszych pojęć nie było mowy o niczym więcej niż, powiedzmy, listy intencyjne. Wtedy, rzecz jasna było już o lata za późno. Większość tych zamówień miałaby nawet w normalnych warunkach szansę na realizację dopiero w latach 40.

Jak to jest wiosną 2022

Tymczasem wiosna 2022 roku mogła stać się niepokojąco analogicznym z wiosną 1939 roku momentem historycznym. Uratowało nas przed tym głównie to, że Rosja całkowicie źle oszacowała zdolności obronne Ukrainy – w związku z czym pierwszy plan inwazji na ten kraj okazał się zupełnie nierealizowalny.

A mimo ogromnej różnicy wyjściowych potencjałów militarnych obu krajów ukraińska armia mogła zorganizować niezwykle efektywną obronę. W ciągu kolejnych miesięcy armia Federacji Rosyjskiej ponosiła tam coraz większe i większe straty – które obecnie odsuwają o całe lata bezpośrednie zagrożenie dla wschodniej flanki NATO, z krajami bałtyckimi i Polską na czele.

Za to powinniśmy być Ukraińcom wdzięczni przez całe pokolenia.

Nie zmienia to jednak faktu, że agresja przeciwko Ukrainie zademonstrowała zarówno jednoznacznie agresywne zamiary Kremla, jak i dążenie do terytorialnej ekspansji przez Federację Rosyjską, a także kompletną nieobliczalność prezydenta Władimira Putina i jego otoczenia.

Dotychczasowy, coraz bardziej kruchy w ostatniej dekadzie układ względnego bezpieczeństwa w naszej części Europy przestał istnieć. Lato 2022 roku to nie jest dla Polski lato 1939 roku. Ale porównania z drugą połową lat 30. jak najbardziej pozostają uzasadnione.

Podobnie więc jak w późnych latach 30. XX wieku, tak i teraz, kolejki do czołowych producentów uzbrojenia coraz bardziej się wydłużają. I podobnie jak wtedy – w ofertach nie da się przebierać.

Bardzo wyraźnie to widać, jeśli przyjrzymy się najnowszym listom ogromnych zakupów uzbrojenia anonsowanych przez MON. Kiedy analizujemy same jawne szczegóły tych w sporej części mało jak dotąd transparentnych zakupów, widzimy, że to nie jest tak naprawdę lista marzeń polskich wojskowych.

Zdecydowanie bardziej wygląda to na efekt zakupów na wigilijną kolację prowadzonych 24 grudnia tuż przed 12. Kupujemy to, co zostało w sklepie. Za słone ceny. W dodatku z częścią dostaw zagwarantowaną już mocno po świętach.

Przeczytaj także:

Dostawy już po...

Zacznijmy od tego ostatniego. Jeśli wziąć pod uwagę całość tegorocznych umów z Koreą Południową i Stanami Zjednoczonymi, to zamawiamy imponujące ilości sprzętu.

To aż 1366 czołgów – na które składa się 366 amerykańskich czołgów Abrams (w 2 różnych wersjach) i 1000 czołgów K2 Black Panther (także w 2 różnych wersjach), 700 samobieżnych armatohaubic K9 (i one w 2 różnych wersjach), 32 myśliwce 5 generacji F-35 i 48 samolotów szkolno-bojowych FA 50.

W ten sposób zwiększamy o 2,5 raza stan wojsk pancernych z 2020 roku, zwielokrotniamy zasoby artylerii i naprawdę istotnie wzmacniamy lotnictwo. Może to przyprawić o zawrót głowy.

Tyle tylko, że ta perspektywa sięga okolic roku 2030.

Zapełnianie luk

W wersji krótkoterminowej – z dostawami częściowo jeszcze w tym i przyszłym roku - mamy już bowiem zakontraktowanych jedynie 296 czołgów (116 używanych Abramsów i 180 K2), 48 armatohaubic K9 i część samolotów FA-50. To zaś pozwala (jeśli chodzi o czołgi i armatohaubice) jedynie na bieżąco zagospodarowywać znaczące luki powstałe po przekazaniu znacznej liczby pojazdów pancernych Ukrainie.

Co będzie z resztą? Samoloty F-35 zgodnie z kontraktem będą trafiać do nas aż do 2030 roku. Dostawa 250 nowych Abramsów zacznie się najwcześniej w przyszłym roku – zdaniem części ekspertów jest to zresztą mało prawdopodobne.

Zaś 820 czołgów K2 i 652 haubice K9 w spolonizowanych wersjach oznaczonych jako K2PL i K9PL będziemy dopiero produkować w Polsce w fabryce lub fabrykach, które dopiero w naszym kraju powstaną.

Start produkcji przewidziano więc dopiero na rok 2026. Nie jest pewne jednak, na ile sprawnie będzie polegał proces polonizacji koreańskich pojazdów (mówi się na przykład o dodaniu dodatkowej pary kół pod gąsienicami, co ma pozwolić na mocniejsze opancerzenie - i jedno, i drugie to ogromne zmiany konstrukcyjne).

Rozpoczęcie produkcji setek czołgów i armatohaubic nowych typów to też ogromne przedsięwzięcie logistyczne. Rok 2026 może się więc okazać równie realnym terminem, jak rok 2027 przewidziany jako data startu pierwszego samolotu z Centralnego Portu Komunikacyjnego pod Baranowem.

Co było w sklepie?

Najbardziej oczywista logika zakupów nowego uzbrojenia nakazywałaby kontynuować zaopatrywanie armii w taki sam sprzęt, który już do niej trafia lub ma trafić w najbliższym czasie.

Ogromnie upraszcza to kwestie szkoleniowe (wszyscy żołnierze danego typu wojsk uczą się obsługi tego samego sprzętu), a jeszcze bardziej logistyczne (ustandaryzowany sprzęt wymaga tej samej amunicji, części zamiennych, paliw i serwisu).

Jeśli chcemy wprowadzić do uzbrojenia większą liczbę czołgów, powinniśmy - przynajmniej teoretycznie - kontynuować pierwsze z nowych zamówień (250 najnowocześniejszych Abramsów) i kupować ten sam typ pojazdu.

Od 2014 roku tą docelową armatohaubicą naszej armii miał być AHS-Krab. O tej świetnej polskiej (choć opartej na komponentach na brytyjskich i koreańskich licencjach) armatohaubicy pisaliśmy już więcej w OKO.press. Kraby należą do światowej czołówki i wyposażanie w nie polskich jednostek artyleryjskich byłoby pod każdym względem najbardziej racjonalne (już nie mówiąc o tym, że zarobek trafiałby do polskiej gospodarki).

Jeśli chodzi o samoloty myśliwskie, MON powinien zaś zakontraktować kolejne dostawy F-16, które już posiadamy, lub zwiększyć zamówienie na F-35 – i jeśli chodzi o samą logikę takiego zamówienia, mamy tu całkowity konsensus wojskowych i ekspertów.

To wszystko okazało się jednak niemożliwe. Zamówić z możliwie szybkim terminem realizacji ponad 1300 Abramsów, 700 Krabów i 48 F-35 czy F-16 po prostu obecnie się nie da.

Kolejka, kolejka, kolejka

Stany Zjednoczone będą w najbliższych latach produkować Abramsy głównie na własne potrzeby. Realizacja złożonego dziś zamówienia możliwa by była bliżej roku 2030 niż 2022. To właśnie tłumaczy decyzję o zakupieniu koreańskich K-2.

Te ostatnie to znakomite czołgi, należące do światowej czołówki, pod wieloma względami porównywalne czy to z Abramsami, czy najnowocześniejszymi propozycjami innych krajów Zachodu.

Ale wprowadzanie ich jako kolejnego obok Abramsów typu czołgu podstawowego do arsenału polskiej armii nie byłoby racjonalne – gdyby tylko istniał jakikolwiek wybór. Summa summarum oznacza to zwiększenie kosztów eksploatacji i konieczność klonowania procesów logistycznych, jeśli chodzi o części zamienne, elementy elektroniki etc. oraz szkoleniowych.

Oznacza to potencjalne kłopoty już na etapie ćwiczeń, nie mówiąc o warunkach wojennych.

Podobnie, jeśli chodzi o terminy dostaw, rzecz ma się z F-35 i F-16. Te ostatnie można by oczywiście spróbować kupić jako używane – jednak właściwie żaden kraj nie prowadzi obecnie ich wyprzedaży.

W ostateczności możliwe byłoby zapewne kupno skrajnie wysłużonych F-16 z amerykańskiego arsenału – problem Stanów Zjednoczonych z myśliwcami wielozadaniowymi polega jednak na tym, że mocno już poopóźniane dostawy F-35 zmusiły siły powietrzne tego kraju do eksploatowania ponad miarę nawet tych egzemplarzy starszych wersji F-16, które miały już być powoli wycofywane ze służby.

Ich kupno nie byłoby racjonalne – bo to już coraz bardziej szrot.

Polska musiała więc kupić samoloty, które były względnie dostępne w nieodległym czasie – stąd decyzja o sprowadzeniu koreańskich FA-50. Choć to jedynie samoloty szkolno-bojowe, ich zakup nie jest absurdem, tylko bardzo daleko idącym kompromisem z możliwościami rynku.

FA-50 może zabrać całkiem sporo uzbrojenia i w tej klasie sprzętu zdecydowanie nadaje się do wykorzystania w roli samolotu wsparcia wojsk lądowych, w dodatku jego konstrukcja oparta jest w części na F-16 (pierwotnie te samoloty miały służyć do szkolenia pilotów F-16).

A dlaczego nie Kraby, tylko koreańskie K-9?

Otóż problem w tym, że dotychczasowe zamówienia polskiej armii zdecydowanie nie skłaniały ich producenta – czyli Hutę Stalowa Wola do zwiększania możliwości produkcyjnych tego typu pojazdów. Mimo że kontrakt na 96 Krabów z 2016 roku razem z całym pakietem logistycznym był długo tym największym w historii polskiej branży zbrojeniowej, to jednak jego skala była taka, jaka była.

Do wyprodukowania 96 armatohaubic potrzeba zupełnie innych mocy przerobowych niż do budowy 700 takich pojazdów, które obecnie marzą się MON-owi. HSW ich po prostu nie ma.

Ten producent ma zresztą co robić. W polskich zakładach zbrojeniowych z ogromnym udziałem Huty Stalowa Wola finalizowane są obecnie m.in. projekty bojowego wozu piechoty „Borsuk” (zamówionych zostanie kilkaset egzemplarzy), bezzałogowej wieży ZSSW i niszczyciela czołgów Ottokar Brzoza.

W dodatku część linii produkcyjnych Huty Stalowa Wola na długo zajęta jest w tej chwili produkcją armatohaubic AHS Krab dla Ukrainy – niejako przekontraktowanych z zamówienia realizowanego dla polskiej armii. To sprawia, że Krabów nie moglibyśmy więc zobaczyć wcześniej niż pod koniec lat 30.

Stąd też decyzja o zakupie koreańskich K9. Tych armatohaubic nie ma co się czepiać. To znakomity sprzęt, który można bez problemu porównywać z Krabami (które zresztą oparte są na zmodyfikowanej na polskie potrzeby wersji podwozia K9). Oprócz Korei Południowej mają K9 w arsenałach m.in. Turcja, Finlandia i Norwegia.

Tysiąc Czarnych Panter za... 80 mld zł

Czołg K2 to jeden z najdroższych czołgów świata (a właściwie oficjalnie najdroższy – z tego powodu znalazł się nawet w Księdze Rekordów Guinessa) – jednostkowa cena pojazdu wynosi ok. 8,8 mln dolarów czyli ok. 41 mln złotych.

Za łącznie tysiąc Czarnych Panter zapłacilibyśmy więc nie mniej niż 41 miliardów złotych. Ale musimy dodać do tego koszty setek pojazdów logistycznych i zaplecza, które musimy kupić razem z tymi czołgami, serwisu i zapasów amunicji, które biorąc pod uwagę gigantyczną skalę kontraktu spokojnie mogą wynieść znacznie więcej niż koszty zakupu samych maszyn.

Przyjmując jednak bardzo optymistyczną wersję możliwie korzystną dla Polski i jej budżetu musimy założyć, że koszt wprowadzenia do arsenału 1000 czołgów K-9 (180 K9 i 820 K9PL) wyniesie nie mniej niż 80 miliardów złotych

700 haubic też nie za darmo

Ale to nie koniec. W skład dealu z Koreą Południową wchodzą jeszcze haubice K-9. Tu również zamawialiśmy z rozmachem. Łączna liczba 700 pojazdów razem z całym pakietem logistycznym także będzie oznaczała poważne wydatki. W lutym za dostawę 200 K-9 (z pakietem logistycznym) Egipt zapłacił 1,7 miliarda dolarów. Jeśli Polska otrzymała te same warunki, to za 700 K9 powinniśmy zapłacić 6 miliardów dolarów, czyli 28,3 miliarda złotych.

No i jeszcze lotnictwo

Wiadomo, że cały pakiet 32 amerykańskich F-35 mamy zapłacić 4,9 miliarda dolarów, czyli 23,2 miliarda złotych.

Z kolei samoloty FA-50 kosztują obecnie ok. 30 mln dolarów za egzemplarz - czyli ok. 140 milionów złotych. Za 48 sztuk zapłacimy więc niecałe 7 miliardów złotych. Ale znów – koszty serwisu, szkoleń i dodatkowego sprzętu – jak choćby zapasów odpowiedniego uzbrojenia - w wypadku dość zaawansowanych maszyn co najmniej podwoją tę kwotę.

Znów przyjmując wersję najkorzystniejszą dla Polski – cały kontrakt na FA-50 będzie oznaczał cenę nie niższą niż 14 miliardów złotych.

Nie zapominamy o Abramsach

Na koniec jeszcze Abramsy. Te 116 używanych (w nieokreślonej wersji – prawdopodobnie któryś z wariantów M1A1) dostajemy od Stanów Zjednoczonych teoretycznie za darmo. Teoretycznie – bo musimy jednak zapłacić za rozkonserwowanie tych czołgów, za pojazdy logistyki i wsparcia, amunicję oraz transport całego tego sprzętu przez ocean.

Żadne konkretne sumy nie padły – można jednak mówić o kwocie liczonej w setkach milionów dolarów.

Z kolei za 250 Abramsów najnowszej wersji ( M1A2 Abrams SEPv3), które zamówiliśmy już w kwietniu, zapłacimy natomiast 23 miliardy złotych razem z całym pakietem logistycznym.

Ta kwota powinna nam przypomnieć, że nasz szacunek dotyczący 80 miliardów złotych za 4-krotnie wyższą liczbę koreańskich K-9 razem z całym pakietem logistycznym jest naprawdę optymistyczny – bo za 1000 najnowszych Abramsów zapłacilibyśmy 92 miliardy. Przy czym to K9 uchodzi za ten najdroższy czołg w ofercie całej światowej branży zbrojeniowej, zaś prawo popytu i podaży zdecydowanie pozwala obecnie dostawcom narzucać korzystne dla nich warunki.

Skąd na to pieniądze?

Nie mniej niż 80 miliardów złotych za K2. Nie mniej niż 28 miliardów za K9. 23 miliardy za nowe Abramsy. Kolejne 23 miliardy za F-35 oraz 14 miliardów za FA-50. Razem nie mniej niż 168 miliardów złotych – nie licząc używanych Abramsów – za same nowe dostawy z Korei Południowej i Stanów Zjednoczonych.

Tymczasem cały tegoroczny budżet na obronę narodową wynosi 57 miliardów złotych. Choć w przyszłym roku ma wzrosnąć do nawet ok. 80 miliardów, to jednak trzeba pamiętać, że w budżecie na 2022 roku na wydatki inwestycyjne i zakupy sprzętowe przewidziano łącznie 18 miliardów.

PiS zaś zapowiada podwojenie liczebności całej armii – więc wydatki na samo jej utrzymanie będą rosły najszybciej, wprost proporcjonalnie do zwiększania się jej stanu osobowego.

Po co nam 1600 czołgów i 800 armatohaubic?

To prawda, że po realizacji tych wszystkich zakupów rzeczywiście mogłoby się spełnić wyrażone 28 lipca marzenie ministra obrony narodowej Mariusza Błaszczaka, „żeby polskie siły lądowe były najsilniejsze w Europie, najsilniejsze, jeżeli chodzi oczywiście o Sojusz Północnoatlantycki”.

Nie wiemy jednak - bo nikt nam tego nie próbuje powiedzieć - czemu właściwie miałaby służyć realizacja tego marzenia.

Spójrzmy na same siły pancerne.

U progu wojny w Ukrainie polska armia dysponowała łącznie prawie 800 czołgami. Z czego jednak prawie 300 stanowiły leciwe i traktowane już głównie jako ostateczna rezerwa T-72. Około 230 PT-91 Twarde będące głęboką modernizacją tych pierwszych dziedziczącą znaczną część ich wad i niedostatków.

T-72 praktycznie w komplecie znalazły się już w arsenale ukraińskiej armii (oficjalnie przekazaliśmy ich ok. 230, reszta zapewne wymagała poważniejszego remontu), Twarde właśnie tam zaczęły trafiać. W perspektywie miesięcy zostaną nam więc tak naprawdę same Leopardy II – których mamy prawie 250.

Zakupy – i to błyskawiczne – są więc polskiej armii niezbędne. Pytanie natomiast, czy w takiej skali. W wyniku realizacji obecnych zamiarów MON Leopardy II – dotąd będące tymi zdecydowanie najlepszymi czołgami w polskim arsenale – spadłyby na sam koniec tabeli.

Polskie siły pancerne składające się z K-2, Abramsów i Leopardów II liczyłyby zaś aż 1616 czołgów (przy czym można założyć, że Abramsy starszego typu i Leopardy trafiłyby ostatecznie do rezerwy sprzętowej).

Polska i tak była dotąd „pancerną potęgą” w NATO – przynajmniej jeśli chodzi o samą liczbę czołgów. W 2020 roku w „linii” mieliśmy ich ok. 640 (249 Leopardów II, 230 PT-91 Twardych i ok. 160 T-72). W tym samym roku Niemcy miały ich zaledwie 236, Wielka Brytania 227, a Francja 200.

Mając ich "w linii" 1616, zwiększylibyśmy siły pancerne 2,5-krotnie w porównaniu z 2020 rokiem. I mielibyśmy 7 razy więcej czołgów niż Niemcy, a także 8 razy więcej niż Francja w 2020 roku.

Skala inwestycji MON wydaje się zastanawiająca nawet w kontekście gwałtownego wzrostu zagrożenia ze strony Rosji. 1600 nowoczesnych czołgów i ponad 800 nowoczesnych armatohaubic (bo do K9 należy doliczyć jeszcze Kraby) to potencjał obronny, który (przy założeniu, że podobnie zmienia się sytuacja w innych rodzajach broni) z powodzeniem wystarczyłby do samodzielnego odparcia przez Polskę inwazji o skali nawet większej niż ta, którą Rosja przeprowadziła w Ukrainie.

Inwestycje w taki potencjał wydawałaby się jednak niezbędne dopiero wtedy, gdyby Polska funkcjonowała w międzynarodowej rzeczywistości w zupełnej izolacji - nie zaś jako mający realnie mocną pozycję członek NATO, chroniony zarówno przez Artykuł 5 Traktatu o Sojuszu Atlantyckim, jak i przez atomowy parasol Stanów Zjednoczonych.

W wypowiedziach zarówno ministra obrony narodowej, jak i innych czołowych polityków obozu rządzącego dotyczących nowych zakupów uzbrojenia i rozbudowy armii, zdecydowanie brakuje w tej chwili uzasadnień dla tworzenia - jakże ogromnym kosztem - armii zdolnej do działania właściwie bez sojuszniczego wsparcia.

I odpowiedzi na to, dlaczego i do czego właściwie mielibyśmy potrzebować aż tak rozbudowanych sił zbrojnych. Być może taka odpowiedź istnieje - jednak warto byłoby ją wyraźnie usłyszeć.

;

Udostępnij:

Witold Głowacki

Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.

Komentarze