0:000:00

0:00

Wojciech Roszkowski po tym, jak jego podręcznik do historii i teraźniejszości spotkał się z ostrą krytyką, narzeka, że jest to rodzaj „prewencyjnej cenzury”. Zastanawia się też, czy nie będzie musiał wydać drugiego tomu pod pseudonimem. Jeszcze dalej idzie minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek. Mówi o „pełnym nienawiści hejcie” ze strony „ubeków, potomków ubeków i resortowych dzieci”, o „totalsach”, którzy chcą wyeliminować z przestrzeni publicznej „wszystko, co nie jest lewicowe lub lewackie”. Samego Roszkowskiego porównuje zaś do polskich żołnierzy mordowanych za walkę o niepodległość.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

Skąd tak histeryczne reakcje? Dlaczego właściwie minister rządzącej partii, która kontroluje media publiczne, programy nauczania i podręczniki szkolne, a także ma wsparcie prezydenta i najpotężniejszej instytucji w Polsce, czyli Kościoła katolickiego, wypowiada się w taki sposób, jakby należał do skromnego oddziału partyzanckiego zewsząd otoczonego siłami wroga?

Przeczytaj także:

Oblężony konserwatyzm

Żeby odpowiedzieć na to pytanie, należy uświadomić sobie, że wśród części polskiej prawicy ta retoryka „oblężonego konserwatyzmu” nie jest niczym nowym. Sam podręcznik Roszkowskiego jest nią wypełniony. Wrogowie czają się tam wszędzie, zaliczają się do nich: gender, feminizm, Unia Europejska, in vitro czy nawet zespoły rockowe.

Roszkowski wpisuje się w szerszy trend obecny wśród intelektualistów oblężonego konserwatyzmu. Dziś mało kto o tym pamięta, ale kilka lat temu poruszenie wzbudził fragment podręcznika do wiedzy o kulturze Wacława Panka (wersja z 2015 roku):

„Od lat już obserwujemy świadomie prowadzoną ofensywę kulturową (zwłaszcza w mediach i szkolnictwie), która ma wysadzić w powietrze naszą tradycję narodową oraz całą tysiącletnią cywilizację europejską opartą na chrześcijaństwie. Ostatnio używana jest do tego niszczenia postmarksistowska i pokomunistyczna ideologia »gender«, która stanowi największe zagrożenie dla cywilizacji XXI wieku”.

Ani sformułowanie „ofensywa kulturowa”, ani nawiązania do marksizmu i komunizmu, ani straszenie „ideologią gender” – nie są przypadkowe. To stałe cechy gatunkowe oblężonego konserwatyzmu.

Czasem pojawiają się drobne wariacje – zamiast „ideologii gender” straszakiem jest „marksizm kulturowy” czy „poprawność polityczna” – ale ogólny repertuar skojarzeń i straszaków jest ten sam.

Taką samą retoryką posługiwał się w swojej niesławnej wypowiedzi arcybiskup Marek Jędraszewski: „Czerwona zaraza już po naszej ziemi całe szczęście nie chodzi, co wcale nie znaczy, że nie ma nowej, która chce opanować nasze dusze, serca i umysły. Nie marksistowska, bolszewicka, ale zrodzona z tego samego ducha, neomarksistowska. Nie czerwona, ale tęczowa”.

Weźmy jeszcze jeden przykład. Tym razem sprzed dwudziestu lat, żeby zobaczyć, że wcale nie mamy do czynienia z nowym zjawiskiem. Chodzi opublikowany w "Rzeczpospolitej" tekst Agnieszki Kołakowskiej, która zaniepokoiła się wieściami o powstaniu gender studies na Uniwersytecie Warszawskim. Mogłoby się wydawać, że zajęcia uniwersyteckie to nie jest szczególnie emocjonujący temat. Przeciwnie, Kołakowska traktuje nauczanie o gender jako wypowiedzenie wojny konserwatyzmowi, choć jak sama przyznaje w tekście, nie wie, jakie treści są nauczane na UW.

Już tytuł jej artykułu – „Brygady politycznej poprawności” – jest znamienny. Kołakowska pisze o „fali terroru”, „psychologicznym terrorze i cenzurze”, „zdradzie rozumu” – wszystko to z powodu tego, że ktoś uczy o rzeczach, które się jej nie podobają. Nie brakuje też aluzji, że zwolennicy tego typu nauczania mają słabość do komunizmu. „Na amerykańskich wyższych uczelniach od blisko piętnastu lat panuje terror: terror feminizmu, antyrasizmu, antyseksizmu, antyelitaryzmu, i wszystkich innych możliwych tego rodzaju "anty" i "izmów" (z wyjątkiem, oczywiście, antykomunizmu)” – przestrzega Kołakowska.

Amerykańskie inspiracje

Kołakowska w jednej kwestii miała rację: słusznie podkreślała kilkukrotnie, że gender studies i inne podobne kierunki rodziły się zazwyczaj w Stanach Zjednoczonych. Nie wspomina natomiast o tym, że ten rodzaj krytyki, który ona sama proponuje, również wywodzi się z USA – a konkretnie od amerykańskiej prawicy.

Idealnym przykładem jest pojęcie poprawności politycznej, po które sięga Kołakowska. Jest to termin zza oceanu, który odnosił się pierwotnie głównie do zmian w amerykańskiej akademii. Moira Weigel, brytyjska badaczka komunikacji, sądzi, że jednym z pierwszych przypadków, gdy fraza „poprawność polityczna” przebiła się do opinii publicznej, był artykuł Richarda Bernsteina “The Rising Hegemony of the Politically Correct” z „New York Timesa” dotyczący właśnie amerykańskich uczelni. Tak zaczęła się błyskawiczna kariera tej frazy. Jak wynika z analiz Weigel, wcześniej trudno było ją w ogóle znaleźć w amerykańskich gazetach, w 1990 roku pojawiła się już w przebadanej przez nią bazie tekstów 700 razy, a dwa lata później prawie trzy tysiące. „Poprawnych politycznie” zestawiano między innymi z maoistami, stalinistami i marksistami. Tak więc od samego początku sięgano po najcięższe oskarżenia. Choć tak naprawdę przeciwnikami prawicowych profesorów, polityków czy komentatorów była w większości kampusowa młodzież, mająca bezpośredni wpływ co najwyżej na uczelniane gazetki.

Czego konkretnie się bano?

Amerykańska prawica była zaniepokojona coraz większą popularnością z jednej strony ruchów równościowych, jak feminizm, z drugiej – zestawu teorii filozoficznych i kulturowych, które trafiły tam z Europy: od francuskiej dekonstrukcji po niemiecką szkołę frankfurcką. Połączyli to dodatkowo z ogólną niechęcią do wszystkiego, co kojarzy im się z marksizmem (a amerykańskiej prawicy, podobnie, jak polskiej, z marksizmem kojarzy się bardzo wiele).

Termin „poprawność polityczna” służył więc tamtejszej prawicy do uchwycenia wszystkich tych strachów, choć sami zwolennicy wspomnianych postaw i teorii nie używali tej nazwy, a często nie postrzegali się nawet jako przedstawiciele jakiegoś jednolitego ruchu. John K. Wilson wydał w 1995 roku książkę „The Myth of Political Corectness", w której podsumowywał swoje doświadczenia z uniwersytetu w Illinois. Jak pisał: „Z pewnością nie słyszałem, by ktokolwiek (poza konserwatystami) używał frazy poprawność polityczna”.

W tym kontekście nie powinno dziwić, że jednymi z pierwszych osób, które w Polsce zaczęły straszyć poprawnością polityczną jako nowym rodzajem marksizmu, a nawet stalinizmu, byli konserwatywni intelektualiści i intelektualistki, jak Ryszard Legutko czy wspomniana Kołakowska. Przenosili oni po prostu na polski grunt strachy przejęte od konserwatywnych akademików z Zachodu. Kryło się za tym ogólne przekonanie, że z kampusów uniwersyteckich płynie – by sięgnąć ponownie po sformułowanie Kołakowskiej – „fala terroru” uderzająca w podstawy naszej kultury.

Podręcznik Roszkowskiego, czy reakcja ministra Czarnka, są tylko kolejną odsłoną tych prawicowych strachów związanych z przemianami kulturowymi – większą wrażliwością na prawa kobiet i mniejszości, swobodniejszym stosunkiem do seksu czy mniejszą tolerancją na zachowania przemocowe.

Nieprzypadkowo Czarnek mówił w TV Trwam tak (raz jeszcze proszę zwrócić uwagę na powtarzające się motywy):

„To jest wojna kulturowa, wojna społeczna, wojna o człowieka takiego, jakim jest. To jest wojna z błędem antropologicznym, który zasiał na pełną skalę marksizm, który jest korzeniem, z którego wyrastał i narodowy socjalizm niemiecki, i komunizm bolszewicki, i genderyzm, i wszystko, co związane jest z tym, co nazywamy błędem antropologicznym, fałszywą wizją człowieka, a od tego zaczynają się wszelkie nieszczęścia na świecie”.

Żołnierze wyklęci na wojnie kulturowej

Dlaczego jednak oblężeni konserwatyści tak chętnie przedstawiają ten spór przy użyciu kategorii wojennych? I czemu zachowują się tak, jakby byli słabszą stroną, otoczoną zewsząd przez szwadrony marksizmu kulturowego?

Być może najprostsza odpowiedź jest prawidłowa: bo to jest bardzo atrakcyjna opowieść.

Wszyscy jesteśmy wychowani na opowieściach wojennych: Od „Gwiezdnych wojen" po „Władcę pierścieni", w Polsce dochodzą do tego jeszcze Sienkiewicz i niezliczone historie o husarii, polskich legionach czy Żołnierzach Wyklętych. Siedzą one gdzieś z tyłu naszych głów, gdy interpretujemy świat wokół nas.

Charakterystyczną cechą tych opowieści jest to, że „ci dobrzy” są zawsze w mniejszości. Luke Skywalker wraz z garstką rebeliantów musi stawić czoło całej potędze Imperium, mali hobbici i ich sprzymierzeńcy mierzą się z przeważającymi liczebnie armiami Mordoru, Kmicic też musi liczyć głównie na odwagę, determinację i spryt, by poradzić sobie z silniejszymi najeźdźcami.

Historie o ludziach – i hobbitach – którzy wygrali, choć w punkcie wyjścia byli słabsi, są ciekawsze niż opowieść o tym, że „tych dobrych” było więcej, więc przygnietli wrogów samą swoją liczebnością.

Nie powinno więc dziwić, że oblężeni konserwatyści – nawet gdy mają w ręku niemal całą władzę – próbują się obsadzić w roli osób walczących z potężnymi siłami. Dlatego też tak atrakcyjne są nawiązania do „stalinizmu” czy „marksizmu”. Łatwiej wtedy wywołać wrażenie, że atakowanie na przykład feministek jest niczym starcie z Armią Czerwoną.

Czy oblężeni konserwatyści „ocalą” polską młodzież?

Kołakowska w swoim tekście z 2000 roku wieszczy bliski koniec poprawności politycznej w USA: „po blisko dwudziestu latach szaleństwa, zjawisko politycznej poprawności, od dawna wyśmiewane, zaczyna już wymierać”. Jak dziś wiemy, to przewidywanie się nie spełniło, przynajmniej nie w tym sensie, żeby oblężeni konserwatyści uznali swoje zwycięstwo. Co najwyżej nastąpiło delikatne przesunięcie pojęciowe – kiedyś straszono nas płynącą z USA maoistyczną poprawnością polityczną, dziś straszy się maoistycznym cancel culture.

Płyną z tego dwa wnioski.

Po pierwsze, część prawicy, minister Czarnek najlepszym tego przykładem, zawsze będzie wyszukiwała sobie marksistowskiego wroga i zawsze będzie się uważała za prześladowaną i cenzurowaną, nawet jeśli sprawuje akurat władzę w danym kraju. Już dawno przewidział to francuski filozof Jacques Derrida w książce „Widma Marksa", w której pisał, że nawet po upadku Związku Radzieckiego niektórzy będą się wszędzie doszukiwali przejawów komunizmu i ciągle na nowo wypowiadali mu wojnę (a raczej twierdzili, że to on im wypowiada tę wojnę). Jest to dla nich zbyt atrakcyjna rama narracyjna, by z niej zrezygnować.

Po drugie, zjawiska, które tak bardzo niepokoiły Kołakowską, jak postulaty równościowe, wcale nie tracą na popularności – przeciwnie, stają się powoli elementem tak zwanego zdrowego rozsądku, przynajmniej w części krajów zachodnich. Nie pomogło straszenie marksistami i poprawnością polityczną dwadzieścia lat temu, nie pomoże pewnie i dziś. Choć niektórzy liberałowie i lewicowcy podzielają część obaw prawicy związanych z poprawnością polityczną czy cancel culture, to ogólny trend zmian zmierza w stronę równościową. Nawet w takich krajach jak Polska, i to pod rządami PiS-u, kolejne sondaże wskazują coraz większe poparcie Polaków i Polek dla praw aborcyjnych kobiet czy związków partnerskich i małżeństw par jednopłciowych.

Najprawdopodobniej dlatego, że wszystkie te zmiany mają głębsze źródła, niż prawica jest gotowa przyznać.

Na przykład wielu badaczy od dawna podkreśla, że popularność postulatów równouprawnienia kobiet wynika między innymi z ich ekonomicznej emancypacji – im częściej potrafią się same utrzymać, tym mniej są zależne od mężczyzn i tym większe mają oczekiwania. Rosnące poparcie dla osób LGBT+ wynika zaś z tego, że coraz więcej ludzi dostrzega je wokół siebie i ani ich osobiste doświadczenia, ani badania naukowe nie potwierdzają obaw oblężonych konserwatystów, że mamy do czynienia z „atakiem na rodzinę”. Podobnie mają się sprawy z tym, co dzieje się na polu kultury popularnej. Powód, dla którego amerykańscy producenci coraz częściej eksponują w filmach i serialach postacie kobiece, LGBT+ lub o innym kolorze skóry niż biały, jest banalny: przedstawiciele wszystkich tych grup społecznych stanowią większą niż kiedyś część ogólnej widowni. To nie marksizm, tylko wolnorynkowe prawa podaży i popytu.

Oblężeni konserwatyści stają do boju nie z brygadami neomarksistów, lecz ze zmieniającą się na najgłębszym poziomie rzeczywistością.

;

Udostępnij:

Tomasz Markiewka

Filozof, autor książek „Język Neoliberalizmu” (Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, 2017) i "Gniew" (Wydawnictwo Czarne, 2020)

Komentarze