Polaryzacja amerykańskiej polityki oznacza, że czeka nas bardzo bliski wyścig, który najpewniej – niezależnie od sumarycznej liczby głosów na kandydatów – rozstrzygnie się w garstce stanów wahających się, potencjalnie kilkudziesięcioma tysiącami głosów. A same wybory prawdopodobnie nie będą końcem stanu niepewności
Po miesiącach nudnego wyścigu amerykańska kampania prezydencka wkroczyła na ostatnią prostą. Pierwsza debata między Bidenem i Trumpem, zamach na tego drugiego, wybór JD Vance’a na republikańskiego wiceprezydenckiego kandydata, wreszcie ustąpienie Bidena i de facto nominacja Harris – co te wydarzenia mówią o stanie amerykańskiej polityki i czego możemy spodziewać się w listopadzie?
O wyniku wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych decyduje zazwyczaj wyborca umiarkowany. Konserwatyści w porównaniu z liberałami mają większy elektorat (mniej więcej jedna trzecia w porównaniu do jednej czwartej ogółu wyborców), w dodatku kolegium elektorów faworyzuje mniejsze, bardziej konserwatywne stany.
Właśnie dlatego Demokraci do wygranej potrzebują wyraźnej, dwucyfrowej przewagi pośród wyborców umiarkowanych na poziomie całego kraju, która przekłada się na „lokalne przewagi” w odpowiedniej ilości stanów wahających się (swing states).
Alternatywa to przegrana w stylu Hillary Clinton. Pomimo tego, tylko jednemu Republikaninowi udało się w tym wieku uzyskać większość głosów w wyborach prezydenckich – był nim George W. Bush po ataku Al-Ka’idy na WTC.
Skąd ten paradoksalny wynik?
W porównaniu do czasów Billa Clintona, Demokraci i Republikanie wyraźnie odsunęli się od siebie programowo. Wbrew popularnej opinii, do niedawna to właśnie Republikanie dryfowali bardziej na prawo, niż Demokraci na lewo, co widać było choćby w porażce „centrowej” prezydentury Obamy.
Demokraci wyraźniej zwrócili się w stronę liberalizmu dopiero w ostatniej dekadzie (czego wyrazem jest zaskakująco progresywna administracja Bidena), stało się to jednak w momencie, kiedy „reprezentatywny Amerykanin” tak samo skręcił w lewo, i podobnie jak Demokraci, wyraźniej w sprawach społecznych.
Właśnie dlatego mniej wyborców identyfikuje się wprost z liberalizmem niż konserwatyzmem, ale zarazem Demokraci w wyborach prezydenckich przyciągają więcej wyborców umiarkowanych, których potrafi odstraszać „wojowniczy” konserwatyzm prawego skrzydła Republikanów.
Na boku, dzięki przewadze w żelaznym elektoracie Republikanie regularnie radzą sobie lepiej w tzw. midterms, czyli w wyborach w połowie kadencji prezydenckiej, bo te wybory mają mniejszą frekwencję i przyciągają bardziej zainteresowanych i zdeterminowanych wyborców.
Pytanie „komu bardziej zaufają umiarkowani” jest nieco mylące. Bush w 2004 roku startował jako kandydat czasów wojny w opozycji do „miękkiego” Kerry’ego, Obama w 2008 i później Biden w 2020 roku obiecywali wyciągnąć kraj z katastrofy zgotowanej przez poprzednią Republikańską administrację, a w 2012 roku Obamie udało się przedstawić Romneya jako elitystycznego bogacza.
Przykłady te pokazują, że zwycięska formuła w istocie składa się z dwóch elementów: „ja się nadaję”, ale też „on/ona się nie nadaje”. Problem dla amerykańskiej polityki polega na tym, że ten pierwszy, pozytywny, pierwiastek kampanii jest znacznie trudniej wygenerować niż ten drugi, negatywny.
Widać to było doskonale w 2016 roku, kiedy Clinton i Trump byli oboje historycznie niepopularni i w sondażach prowadziła ta kandydatka, której akurat w tym tygodniu było mniej w mediach.
Wynika to z faktu, że polaryzacja ideologiczna zbiegła się z polaryzacją medialną. Jeszcze cztery dekady temu przeciętny Amerykanin oglądał trzy dzienniki telewizyjne o zasięgu ogólnokrajowym (produkowane przez tzw. „wielką trójkę”: CBS, NBC i ABC), które miały dość zbliżony, tradycyjny i „centrowy” profil informacyjny i ideologiczny.
Od tego czasu rozpowszechniła się telewizja kablowa, a wraz z nią całodobowe kanały informacyjne: najpierw CNN, później otwarcie konserwatywny Fox News i kanały starych potentatów (np. MSNBC, część grupy medialnej NBC).
W porównaniu do Fox News, pozostałe całodobówki wydają się reprezentować liberalną perspektywę, w szczególności MSNBC przez długie lata uznawana była za stację establishmentu Demokratów.
Pozostaje kontrowersyjne, w jakim stopniu te kanały są rzeczywiście lewicowe (vide ich wyraźna niechęć do Sandersa w 2016 roku ), a na ile zwyczajnie umiarkowane na tle otwarcie pro-Republikańskiego Fox News.
Ale jedno pozostaje faktem. Od dłuższego czasu konserwatyści i liberałowie mają kompletnie inną dietę informacyjną. Proces ten tylko przyśpieszył wraz z przeniesieniem się wiadomości do internetu i mediów społecznościowych, które z uwagi na swoją algorytmiczną budowę wydają się sprzyjać tzw. „bańkom filtrującym”: algorytm ukryje „liberalne” wiadomości przed konserwatystami i na odwrót, na przykład liberał w liście sugerowanych filmików na YouTube nie zobaczy podcastu Bena Shapiro.
W efekcie dostajemy tzw. komory echa, w której łatwo o utratę kontaktu z rzeczywistością. Komentatorzy w swojej bańce mają pokusę – psychologiczną i monetarną – aby znajdować „alternatywne” fakty – albo wręcz ignorować sytuacje, kiedy stają w obliczu niewygodnych politycznie zdarzeń.
Stąd właśnie „komora echa”: zamiast starcia różnych punktów widzenia dostajemy homogeniczność głosów, które powoli izolują odbiorców w ideologicznym kokonie wygodnej ułudy.
Właśnie dlatego Amerykanów coraz częściej dzieli nie tylko ideologia, ale też percepcja podstaw rzeczywistości, jak na przykład świadomość podstawowych wskaźników przestępczości (Republikanie zwyczajnie nie wiedzą, że teraz spada).
Do tego dochodzi polaryzacja psychologiczna: w bańce informacyjnej łatwo o przesadę, mentalność oblężonej twierdzy i (tani w produkcji) „hejt” na przeciwników politycznych.
Stąd w ostatniej dekadzie wyraźnie wzrosła wzajemna niechęć liberałów i konserwatystów.
Te dwie polaryzacje, ideologiczna i informacyjna, mają ciekawy efekt na wyborców umiarkowanych: nawet jeśli ktoś nie identyfikuje się z żadną ideologią, w praktyce może być „skazany” na głosowanie na tylko jedną z dwóch głównych partii.
Jako anegdotyczny przykład mogę podać znajomego, który nie lubi „ekscesów” Republikanów na polu polityki społecznej (jego dziecko należy do społeczności LGBT), ale jest od nich izolowany, bo mieszka w bogatym przedmieściu liberalnego miasta.
Z drugiej strony, przeraża go domniemany marksizm Demokratów (konserwatyści potrafili na przykład oskarżać centrowego do bólu Obamę o „promowanie walki klas”) i głosuje na Republikanów w imię niskich podatków na swoje relatywnie wysokie zarobki.
Wydaje się, że w ostatnich latach wyraźnie skurczyła się przestrzeń wyborców, którzy naprawdę gotowi są zagłosować na kandydatów obu partii. Widać to było szczególnie w 2020 roku: epidemia doprowadziła pod koniec wiosny do chaosu, zamieszek, śmierci tysięcy ludzi i dwucyfrowego bezrobocia, tak więc Trump wedle tradycyjnych metryk powinien był spektakularnie przegrać z Bidenem, być może nawet bardziej niż Carter z Reaganem.
A jednak ówczesny prezydent poprawił (!) swój wynik z 2016 roku, zarówno procentowo, jak i w bezwzględnej liczbie głosów. Jak zobaczymy niżej, nie powinien mieć żadnych szans teraz w starciu z Harris, ale czeka nas kolejny wyścig bez silnego faworyta. Czego możemy spodziewać się w listopadzie?
Jeszcze dekadę temu Republikanie zdolni byli do merytorycznej dyskusji o Ameryce, na przykład prawybory w 2015 roku miały być wewnętrzną debatą o migracji i „unowocześnieniu” partii w obliczu liberalizacji Amerykanów w sprawach społecznych. Tymczasem wszystko się zmieniło, kiedy Donald Trump ogłosił start w republikańskich prawyborach, w niecały rok przejął duszę i serce partii, a potem niespodziewanie wygrał wybory z Hillary Clinton.
Trump od początku uznany był za populistę, przy czym w Stanach to pojęcie funkcjonuje inaczej niż w Polsce, bliżej oryginalnego łacińskiego znaczenia. Populista to polityk, który stara się reprezentować wolę ludu, w przeciwieństwie do technokratów, którzy kierują się raczej konsensusem pośród specjalistów.
Z początku wydawało się, że Trump łączy w sobie dwa populistyczne instynkty: w kwestiach polityki realnej i symbolicznej. Dobry przykład to niechęć do wolnego handlu. Jego protekcjonizm miał być odpowiedzią na ucieczkę przemysłu do Meksyku i Azji, i pomóc regionom tzw. Pasa Rdzy, boleśnie dotkniętym przez dezindustrializację ostatnich dekad.
Z drugiej strony, trudno zignorować fakt, że niechęć Trumpa wobec handlu jest podszyta rasizmem wobec „nie-białych”.
Tak jak pisałem wcześniej, istnienie „komór echa” sprzyja oderwaniu bańki informacyjnej od rzeczywistości i zagrzebaniu się w kokonie wygodnych iluzji.
Właśnie to stało się losem ruchu MAGA i, wydaje mi się, było to nieuniknione. Trump nie jest zainteresowany i nie ma zdolności intelektualnej, aby zajmować się prawdziwym administrowaniem krajem, dlatego już jako prezydent porzucił populizm ekonomiczny i zostawił politykę gospodarczą libertariańskiemu skrzydłu partii, co pod koniec jego kadencji doprowadziło do pandemiczno-gospodarczej katastrofy.
Problem w tym, że Trump odziedziczył ruch konserwatywny w bardzo złym stanie, po fundamentalnej katastrofie prezydentury Busha, od głębokiego kryzysu gospodarczego po moralne bankructwo neokonserwatywnej polityki zagranicznej.
Kolejna porażka, tym razem Trumpa jako administratora kraju, to sygnał, że Republikanom zwyczajnie mógł się skończyć potencjał pozytywnej oferty w „realnej” polityce gospodarczej i społecznej. Do tego prezydentura Obamy obudziła upiora amerykańskiego rasizmu.
Ruch konserwatywny, okopany w kokonie swojej bańki informacyjnej, wybrał gniew nad rzeczywistością i zaczął budować swój własny „alternatywny” świat.
W tym odrealnionym świecie porażka konserwatyzmu to w istocie wina marksistów, globalistów (to słowo jest psim gwizdkiem na Żydów), liberałów z dużych miast na wybrzeżach, wrogów Ameryki, którzy chcą ją zniszczyć socjalizmem i progresywną inżynierią społeczną.
Trzy świetne przykłady to rozkwit ruchu spiskowych teorii Q-Anon, (dosłownie) samobójcza niechęć do maseczek i szczepień przeciw Koronawirusowi oraz panika moralna sprzed dwóch lat, jakoby na fali poparcia dla społeczności trans w szkołach miały pojawić się kuwety dla uczniów, którzy identyfikują się jako koty (sic).
Z jednej strony, Trump ten proces nakręcił, bo odrzucając populizm gospodarczy na rzecz populizmu symbolicznego, przyzwalał i sam dolewał benzynę do ognia coraz bardziej odrealnionych wojen kulturowych.
Z drugiej strony, zagwarantował sobie w ten sposób rolę przywódcy tych wojen, a przez to i status lidera kultu. W ten sposób dopełnił się toksyczny charakter relacji Trumpa z ruchem MAGA, w kolejnych wyborach poparcie Trumpa i lojalność wobec kultu jego osoby oznaczała różnicę między życiem i śmiercią w konserwatywnej polityce.
Kulminacją tego procesu było wyparcie przez ruch MAGA przegranej Trumpa w 2020 roku i wydarzenia z 6 stycznia, kiedy szturmujący Kapitol chcieli powiesić swojego własnego wiceprezydenta za rzekomą zdradę. Republikańskie elity medialne podsycały kolejne spiskowe teorie o rzekomych fałszerstwach wyborczych, chociaż w istocie doskonale wiedziały, że Biden wygrał uczciwie.
Dokładnie do takiego kłamstwa przyznała się przed sądem grupa dziennikarzy Fox News, kiedy Dominion (jedna z firm pomawianych przez MAGA-infosferę o fałszowanie kart wyborczych) wytoczyła tej stacji proces o zniesławienie.
Dla konserwatystów wszystko to oznaczało jednak poważny problem. Radykalizujący się kult Trumpa jest nie do przyjęcia akurat dla takiej liczby wyborców umiarkowanych, aby Demokraci stali się „domyślnym” zwycięzcą kolejnych wyborów, jak w roku 2018 i 2020.
W świecie kurczącego się centrum ta przewaga jest jednak niewyraźna, co uniemożliwia dramatyczne zwycięstwo w stylu Reagana nad Carterem i pozwala Republikanom czasem wygrać, jak dwa lata temu w Izbie.
To wyklucza scenariusz „kubła zimnej wody”, co umożliwiłoby rewoltę w Partii Republikańskiej przeciw Trumpowi. Co gorsza, ewentualne zwycięstwo zapewnia konserwatystom tylko minimalną przewagę w Kongresie, jak dwa lata temu, kiedy Republikanie uzyskali w Izbie Reprezentantów większość zależną od garstki partyjnych radykałów i pogrążyli się w upokarzającym chaosie.
Podsyca to tylko temperaturę wewnątrz partii i zapewne jeszcze bardziej odstraszy wyborców umiarkowanych.
Odrealniony gniew i polaryzacja to klucz do zrozumienia wszystkich ważniejszych momentów kampanii Trumpa.
Trump jako lider kultu zmiażdżył konkurencję w prawyborach, ale przez długi czas nie potrafił uzyskać sondażowej przewagi nad Bidenem. Nie zmieniły tego wydarzenia, które w normalnym świecie byłyby kończącym wyścig trzęsieniem ziemi.
Kultyści Trumpa są tak w nim zakochani, że uznali za spisek elit długą listę problemów Trumpa z prawem, na przykład wyrok związany z płatnością dla aktorki filmów pornograficznych za milczenie o romansie (sic), oraz procesy w sprawie 6 stycznia i nonszalanckiego traktowania tajnych dokumentów.
Z drugiej strony, dwa zamachy na Trumpa nie przekonały liberałów. Trump dla nich to faszysta, który stracił prawo do moralizowania o politycznej przemocy, ponieważ wywołał zamieszki na Kapitolu i sam wyśmiewał się z męża Nancy Pelosi, kiedy ten prawie stał się ofiarą morderstwa.
Podobnie należy rozumieć nominację J.D. Vance’a na Republikańskiego kandydata na wiceprezydenta. Zdobył on sławę książką „Elegia dla bidoków” o swoich doświadczeniach dorastania w Pasie Rdzy, do tego w 2016 wypowiadał się o Trumpie negatywnie, na przykład miał się wahać, czy Trump jest „cynicznym dupkiem” czy „amerykańskim Hitlerem”. Wydawało się, że Vance może być jednym z konserwatystów, którzy wojny kulturowe będą potrafili zastąpić rzeczowym dialogiem o polityce realnej.
Vance szybko jednak rozmienił swój wizerunek na drobne. Wyczuwając pozycję Trumpa w partii, poparł go bezwarunkowo po wydarzeniach z 6 stycznia i publicznie uznał poprzednie wybory za sfałszowane. Gospodarczy populista Vance przez ostatnie osiem lat zamienił się w skrajnie religijnego konserwatystę i pośrednika między Trumpem a libertariańskimi gigantami Doliny Krzemowej, ludźmi takimi jak Peter Thiel, Elon Musk i David Sacks.
Ostatnio spekuluje się wręcz, że ma to być zapowiedź obsadzenia kluczowych pozycji w polityce gospodarczej przedstawicielami Doliny Krzemowej. Vance nie potrafił też przyciągnąć wyborców z rodzimego Pasa Rdzy (ergo: z części kluczowych stanów wahających się) i dał się poznać jako niezręczny w kontaktach z „prawdziwymi ludźmi” i pozbawiony charyzmy orator.
Konserwatyści popełnili do tego błąd i opisali swoją wizję Ameryki w dokumencie „Project 2025”. Autorzy tego planu to ludzie związani z Heritage Foundation, którzy wcześniej kojarzeni byli z anty-Trumpowym establishmentem partii, a dzisiaj promują fuzję odrealnionych wojen kulturowych ruchu MAGA z libertariańskim programem gospodarczym.
W Projekcie 2025 znalazły się takie pomysły jak upolitycznienie amerykańskiego odpowiednika federalnej służby cywilnej, daleko idąca deregulacja ochrony środowiska i poparcie dla paliw kopalnianych, ograniczanie edukacji publicznej czy zakaz korzystania przez federalny rząd z politycznie niepoprawnych fraz typu „orientacja seksualna”.
Ten dokument wyraźnie nie spodobał się wyborcom umiarkowanym i Trump próbował się od niego odciąć. Problem w tym, że Projekt 2025 napisała elita ruchu konserwatywnego, w tym wielu pracowników kampanii Trumpa.
Na koniec należy podkreślić, że odrealniony gniew prowadzi ruch MAGA w jeszcze jednym niebezpiecznym kierunku: jeśli liberalne elity ukradły Amerykę i sfałszowały wybory w 2020 roku, to być może potrzebna jest radykalna zmiana.
Republikanie, w tym Vance, z zainteresowaniem spoglądają na Węgry, a Trump i Orbán wyraźnie się lubią. Konserwatyści wydają się gotowi na eksperyment z nieliberalną demokracją w imię obrony swojego projektu. Widać to po próbach „ustawiania” praw wyborczych na poziomie stanów, w dodatku sam Trump w listopadzie 2020 roku domagał się, aby stany z republikańskimi legislaturami, w których wygrał Biden, wysłały alternatywnych, pro-Trumpowych elektorów na styczniową ceremonię wyboru prezydenta (porażka tego planu była katalizatorem zamieszek na Kapitolu).
Zarządzanie demokracją federalną przez stany ma tymczasem smutną historię, umożliwiło utrzymanie niewolnictwa przez prawie wiek, wywołało secesję Konfederacji, a później pozwoliło Południu ograniczać prawa cywilnych Afro-Amerykanów. Z tej perspektywy, hasło „MAGA” staje się złowróżbną groźbą.
W epoce przed polaryzacją Biden miałby solidną szansę na reelekcję. Startował przeciw kandydatowi, którego odrzuca solidna większość wyborców umiarkowanych. Do tego na koncie ma udane wyjście z pandemii i olbrzymi pakiet infrastrukturalny, odnowił relacje Demokratów z ważnymi dla nich związkami zawodowymi, jako były wiceprezydent Obamy pozostaje symbolem pośród nie-białych wyborców i zaprezentował się jako lider Zachodu po inwazji Rosji na Ukrainę.
A jednak aż do wakacji pozostawał w statystycznym remisie z Trumpem.
Biden zawsze był kandydatem rozsądku i, w przeciwieństwie na przykład do Obamy czy Trumpa, nigdy nie budził w wyborcach entuzjazmu na poziomie emocjonalnym (tu przykład sondażu z początku 2020 roku). Tymczasem wszystkie jego sukcesy były naznaczone jakimś fatalnym „ale”, albo nie potrafił ich sprzedać wyborcom.
Widać to w kontekście gospodarki, która w tej chwili jest w dobrym stanie (patrząc na przykład na bezrobocie), ale wyborcy wciąż mają w pamięci falę inflacji. Administracja Bidena nigdy nie potrafiła wyjaśnić wyborcom jej globalnego charakteru, de facto zostawiając narrację o niej Republikanom, co odstraszyło od Demokratów sporo niezależnych wyborców i kosztowało ich dwa lata temu Izbę Reprezentantów.
W czerwcu przyszło prawdziwe trzęsienie ziemi: debata Bidena z Trumpem. Wszyscy spodziewali się powtórki sprzed czterech lat, to znaczy Biden miał nie przeszkadzać Trumpowi w zatapianiu swojej kampanii powodzią gniewnych, obraźliwych dla wyborców tyrad. Tymczasem to właśnie Trump wypadł dobrze na tle Bidena, który nie był w stanie skonstruować dwóch koherentnych zdań, mylił słowa i nazwiska. Niezależnie od prawdziwego stanu zdrowia, dla wyborcy umiarkowanego to był sygnał, że Biden zwyczajnie nie nadaje się już do rządzenia.
Wedle doniesień medialnych Biden ustąpił ostatecznie z kandydowania pod wpływem Nancy Pelosi, która miała przekonać go, według różnych wersji, dramatycznie złymi sondażami albo groźbą ucieczki machiny kampanijnej Partii Demokratycznej. Wydarzyło się to po trzech tygodniach spekulacji i gwałtownych sporów w obrębie Partii, bo – pomimo sondażowej mizerii – ustąpienie Bidena z wyścigu uznawane było za potencjalnie niebezpieczne dla Demokratów.
Pamiętajmy, że debata odbyła się już po prawyborach, tak więc Demokraci mieli do wyboru jeden z dwóch scenariusze. Po pierwsze, o wyborze następcy Bidena mogła pod koniec sierpnia zadecydować Konwencja Partii Demokratycznej. Oznaczałoby to jednak długie lato niepewności: kto miałby startować, na kogo i dlaczego mieliby głosować delegaci, w jaki sposób przełożyłoby się to na konflikt między progresywnym i centrowym skrzydłem partii.
O ile poziom „uspiskowienia” i odrealnienia liberalnej sfery informacyjnej pozostaje minimalny w porównaniu do tej konserwatywnej, nie jest on zerowy. W praktyce progresywne i centrowe skrzydła partii dzieli kilka gorących – i przez to toksycznych – kwestii.
Centrum do dzisiaj boi się wszystkiego w polityce gospodarczej, czemu konserwatyści zdołali przylepić łatkę „socjalizmu”, nawet jeśli mówimy o rozwiązaniach, które w innych kapitalistycznych krajach rozwiniętych są uznawane za normę (najważniejszy przykład to jakaś forma uspołecznionej służby zdrowia).
Po drugiej stronie antyestablishmentowy entuzjazm progresywistów czasami zamienia się w nieprzemyślany „kontrarianizm”, jak w wypadku Ukrainy (tu przykład Ryana Grima, poza tym dobrego i poważanego na lewicy dziennikarza, który bezmyślnie powiela spiskową teorię o tym, jakoby zachodni politycy mieli sabotować deal między Rosją a Ukrainą w marcu 2022 roku).
Te dwie „prawie kompatybilne” liberalne bańki informacyjne starły się już brutalnie w prawyborach w 2016 i 2020 roku. Powtórka, w dodatku pod znacznie większą presją czasową i bez powszechnego głosowania, mogłaby oznaczać cyrk medialny i bolesną przegraną Demokratów w listopadzie.
Drugi scenariusz to swego rodzaju zamach stanu: szybka koordynacja czołowych polityków Partii Demokratycznej, aklamacja jednej osoby i nadzieja, że zaakceptują ją wyborcy, a Konwencja będzie tylko formalnością i koronacją. Wiceprezydent to jedyna osoba, z którą może się to udać, bo (wbrew konserwatywnym głosom o zamachu na demokrację) w prawyborach Demokraci wybrali tzw. ticket (bilet), czyli Bidena i Harris, która miała go zastąpić „w razie czego”, na przykład w wypadku śmierci lub problemów ze zdrowiem.
Problem w tym, że ostatnie cztery nie były udane dla Harris. W prawyborach w 2020 roku spektakularnie odpadła jeszcze przed pierwszym głosowaniem, przy czym powszechnie pisano o jej beznadziejnym stylu zarządzania kampanią.
Na początku kadencji Biden podrzucił Harris najbardziej zgniłe dla Demokratów jajo, czyli imigrację, co zaowocowało kilkoma katastrofalnymi wystąpieniami medialnymi, po których Harris zwyczajnie z mediów zniknęła aż do lipca tego roku. Dla wszystkich było jasne, że jej start może oznaczać powtórkę porażki Clinton.
Postawieni między młotem a kowadłem, Demokraci zaryzykowali gambit z Harris. I ku zaskoczeniu chyba wszystkich, udało się. Pierwsze reakcje elektoratu Demokratów były bardzo pozytywne. Przeciwnicy Bidena wygrali, ale zwolennicy uznali za wystarczającą nagrodę pocieszenia fakt, że Harris to bezpośrednia kontynuacja obecnej administracji.
Harris jest dość progresywna dla lewego skrzydła partii, ale nie za bardzo dla centrowego. Przede wszystkim jednak wyraźne było poczucie ulgi: Partia mogła odrzucić bratobójcze walki i skupić się na wyścigu, cytując Vance’a, z „amerykańskim Hitlerem”. W sondażach Harris szybko nadrobiła straty Bidena i do tego wyraźnie przeskoczyła Trumpa.
Szybko stało się jasne, że konserwatyści traktowali wiek Bidena jako as swojej kampanii. Tymczasem na tle Harris to właśnie Trump wydaje się starcem, najstarszym nominantem w historii Ameryki (Biden byłby starszy, ale wycofał się przed Konwencją).
Republikanie szybko zaczęli atakować Harris za brak kwalifikacji, ale, zamknięci w swoim świecie odrealnionego gniewu, nie byli w stanie opanować najgorszych instynktów. Zamiast „psich gwizdków” (sugestii sformułowanych tak, żeby nie można było złapać autora na otwartym rasizmie i mizoginii), konserwatyści zaczęli wprost twierdzić, że Harris jako czarna kobieta mogła zrobić karierę tylko dzięki osobistej rozwiązłości seksualnej i wpychaniu mniejszości na kluczowe stanowiska pomimo braku kwalifikacji.
Spodziewając się katastrofy sondażowej, przywództwo Republikanów w Izbie błagało swoich Reprezentantów, aby ci ściągnęli lejce – bezskutecznie. Kolejny cykl medialny zdominowała spiskowa teoria, jakoby nielegalni imigranci z Haiti w Springfield (Ohio) mieli porywać i zjadać zwierzęta domowe.
Historia zaczęła się od wpisu przypadkowej kobiety ze Springfield na Facebook, której sąsiadka zgubiła kota. Jak się okazało, na Placu Czerwonym rozdają samochody: kot należał do znajomej chłopaka córki owej sąsiadki (sic) i znalazł się parę dni później cały i zdrowy. Mleko się jednak rozlało, prawicowy internet przez tygodnie zdominował karnawał rasizmu, a rykoszetem oberwali Trump i Vance, obaj promujący tę historię.
Harris udało się tam, gdzie Biden zawiódł: w trakcie wrześniowej debaty sprowokowała Trumpa. W pewnym momencie zażartowała z małej popularności jego wieców i zaatakowała go w sprawie aborcji i imigracji. Trump odpowiedział tyradą o „nielegalnych”, którzy rzekomo mają zjadać psy w Ohio, a w odpowiedzi na „fact checking” moderatora, wyrzucił z siebie, że „słyszał o tym w telewizji”.
Dla wyborców umiarkowanych Trump zerwał z siebie maskę i nawet Republikanie nie potrafili odmówić Harris zwycięstwa. Trump odmówił kolejnej debaty. Później próbował tłumaczyć go Vance, niechcący przyznając, że „wymyśla historie”. Kampania Harris nie musiał nawet specjalnie promować tych wypowiedzi, które zdominowały kolejne cykle medialne.
Jej sztab chyba wyciągnął lekcję z 2016 i 2020 roku. Harris nie ma osobistej charyzmy jak Obama czy Trump, ale inaczej niż Clinton, nie udaje, że należy się jej entuzjazm wyborców. Podąża raczej ścieżką Bidena i próbuje przedstawić siebie jako nudnie solidną osobę, której można bez strachu oddać Biały Dom.
Od początku kampanii jej sztab wypuścił kilka przecieków o pozytywnej roli w administracji Bidena, gdzie miała wykorzystywać swoje prokuratorskie doświadczenie w codziennych zebraniach w Gabinecie Owalnym i „przesłuchiwać” przed Bidenem jego doradców. Podobnie jej program sugeruje, że możemy spodziewać się kontynuacji ostatnich czterech lat.
W polityce zagranicznej Harris chce umacniać centralną pozycję Ameryki w sieci sojuszów „wolnego świata”, w Europie i w Azji. Przedstawia siebie jako jastrzębia w sprawie Ukrainy, szczególnie że – w przeciwieństwo do generacji Bidena – nie jest przyzwyczajona do ZSRR jako „oczywiście oczywistego” drugiego mocarstwa na świecie.
W gospodarce powinniśmy zobaczyć kontynuację flirtu z lewicą (najgłośniej mówi się o propozycji 6 miesięcy bezpłatnego urlopu macierzyńskiego na poziomie federalnym), ale znowu bez radykalnego skrętu.
Stąd też pomysły pomocy dla małych przedsiębiorstw i ulg podatkowych na dzieci, ale i wsparcie dla kryptowalut (przy czym tutaj najpewniej chodzi o zdobycie głosów i donacji przedstawicieli Doliny Krzemowej).
Harris będzie zabiegać o dobre relacje ze związkami zawodowymi, w przeciwieństwie do Bidena nie ma jednak silnych relacji z tradycyjnymi związkami „kaskowców” (reprezentującymi pracowników fizycznych).
Kurs na spokój symbolizują też dwie decyzje Harris. Po pierwsze, jej kandydat na wiceprezydenta, Tim Walz, ma wyraźnie progresywne poglądy, ale łączy je z aurą sympatycznego rolnika z Midwestu, z którym (wedle amerykańskiego powiedzenia) można „pójść na piwo”. Ten były żołnierz i nauczyciel sprawdził się też jako „załatwiacz” – udawało mu się wygrywać wybory także w Republikańskich dystryktach, a jako gubernator Ohio przewodził Demokratycznej większości w Zgromadzeniu Ogólnym (stanowym parlamencie) w progresywnej ofensywie legislacyjnej. Sugeruje to, że Harris może myśleć o nim jako łączniku z Kongresem, który w ostatnich czterech latach kilkukrotnie utkwił w „waszyngtońskim korku”.
Po drugie, Harris w swojej kampanii odwołuje się do słowa „radość” (joy). Przywodzi to na myśl pierwszą kampanię Obamy, ale trudno uciec od wrażenia, że po szesnastu latach radosną nadzieję na głębokie zmiany w narracji Demokratów zastąpiło pragnienie wolności od ekscesów obecnych wojen kulturowych.
Polaryzacja amerykańskiej polityki oznacza, że czeka nas bardzo bliski wyścig, który najpewniej – niezależnie od sumarycznej liczby głosów na kandydatów – rozstrzygnie się w garstce stanów wahających się, potencjalnie kilkudziesięcioma tysiącami głosów, jak w dwóch poprzednich wyborach.
Oznacza to, że dowolne mało istotne wydarzenie może przechylić szalę głosów w jedną lub drugą stronę. Łatwo też o listę punktów zapalnych, które zmienią dynamikę wyścigu: od jakichś rewelacji na temat jednego z kandydatów, do wybuchu otwartego konfliktu między Izraelem i Iranem.
Czeka nas więc metaforyczny rzut monetą, w którym wiele zależy też od „gry w terenie” obu sztabów, czyli umiejętności zidentyfikowania i przekonania wyborców w tych dystryktach, gdzie rozstrzygną się wybory.
Jeśli miałbym za to sformułować jakąś silną prognozę, to wydaje mi się wielce prawdopodobne, że wybory wcale nie będą końcem stanu niepewności, jak gwizdek sędziego na koniec meczu.
Jeśli Harris chce przeprowadzić poważniejszą inicjatywę legislacyjną, musi odbić Izbę Reprezentantów i – biorąc pod uwagę przykre doświadczenia z blokującymi Bidena Joe Manchinem i Kyrsten Sinema – najlepiej poprawić wynik w Senacie.
Tymczasem sondaże prognozują zwycięstwo Republikanów w obu Izbach. W przypadku Izby Reprezentantów minimalną większością i prawdopodobieństwem niewiele większym od 50 proc., w przypadku Senatu – prawie na pewno.
W praktyce mamy więc trzy zacięte wyścigi i sporą szansę na to, że żadnej partii nie uda się zdobyć komfortowej większości na Kapitolu. Innymi słowy, mogą czekać nas kolejne 2 lata chaosu i legislacyjnego klinczu, niezależnie od tego, kto w styczniu wprowadzi się do Białego Domu.
Na koniec, przegrana dla obu partii będzie ciosem w morale. W świecie odrealnionego gniewu, ruch MAGA zadowoli się tylko wyraźnym zwycięstwem Trumpa, inaczej zareaguje najpewniej kolejnym festiwalem teorii spiskowych, a w najczarniejszym scenariuszu, polityczną przemocą, jak cztery lata temu.
Po drugiej stronie trudno przewidzieć, jak liberałowie odbiorą kolejne zwycięstwo Trumpa z kobietą, która jest od niego wyraźnie bardziej kompetentna i doświadczona, i która miała zostać pierwszą prezydentką w historii Ameryki.
Osiem lat temu oznaczało to scementowanie konfliktu między progresywnym i centrowym skrzydłem partii, dzisiaj mogłoby pchnąć amerykańską lewicę na podobne tory, na jakie implozja prezydentury Busha pchnęła wcześniej republikański elektorat. W obu wypadkach cyrk wojen kulturowych jest daleko do zamknięcia.
Juniorprofesor na Uniwersytecie w Bielefeld. Interesuje się interakcjami rynków finansowych i makroekonomii, wpływem polityki monetarnej na stabilność makroekonomiczną i finansową, oraz bańkami spekulacyjnymi
Juniorprofesor na Uniwersytecie w Bielefeld. Interesuje się interakcjami rynków finansowych i makroekonomii, wpływem polityki monetarnej na stabilność makroekonomiczną i finansową, oraz bańkami spekulacyjnymi
Komentarze