0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: AFPAFP

„Jakie to uczucie – być lekarzem w Mariupolu?”

„To bezcenne doświadczenia, ale nikt nie powinien ich przeżywać”.

Już trzy razy musiał uciekać przed Rosjanami. Wyjmuje czepek chirurgiczny. Kolorowy, z wesołymi czaszkami w stylu meksykańskim. „Od Doniecka jest ze mną, bo stamtąd też musiałem uciekać. Uniwersytet musieliśmy ewakuować do Kramatorska. A stamtąd pojechałem do Mariupola. Ten czepek był ze mną w każdym z tych miejsc. A teraz jest w Czerkasach”.

Aleksandr Mudryk, młody chirurg onkolog, pracował na początku wojny w szpitalu nr 4 w Mariupolu, na lewym brzegu rzeki Kalmius.

To ta część miasta, która poszła na pierwszy ogień.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

Nasz dom przez cztery dni rozstrzeliwał czołg

Już pierwszego dnia wojny jego szpital ostrzeliwali Rosjanie – do granic Donieckiej Republiki Ludowej jest stamtąd zaledwie kilkanaście kilometrów. Także pierwszego dnia ta część miasta straciła elektryczność i bieżącą wodę. Ale poradnia onkologiczna w szpitalu nr 4 działała do 6 albo 7 marca. Na pierwszym piętrze ulokowano im szpital wojskowy, a na drugim leżeli pacjenci z diagnozami onkologicznymi.

Gdy ostrzał był słaby i daleko – pracowali zwyczajnie w szpitalu. Gdy silny i blisko, uciekali do piwnicy i tam operowali przy świetle np. z telefonu komórkowego.

Ze względu na dużą liczbę rannych – cywilów i wojskowych - utworzyli kilka zespołów chirurgicznych i pracowali bez przerwy na równoległych stołach. „Do ostatniego pacjenta” podkreśla Aleksandr. 3 lub 4 marca wyjechał do domu - trzy dni spędził w szpitalu bez przerwy, a jego żona tkwiła w mieszkaniu z czteromiesięcznym dzieckiem. Trzeba było narąbać drzewa, zdobyć wodę, gotować na ulicy. „Ostrzał był regularny. Żadnego dnia ciszy. Raz bomby spadały bliżej, innym razem - dalej”.

Miał mieć tylko trochę wolnego, ale jakoś następnego dnia jego kolega z pracy przyszedł do niego. „Tam nie ma sensu wracać” – stwierdził. Dwa naloty lotnicze zniszczyły im ambulatorium. „Nie było już możliwości kontynuowania tam pracy, a wszyscy pacjenci wraz z pracownikami zostali ewakuowani.

Ludzie w okolicy wiedzieli, że jest chirurgiem, więc zwracali się do niego o pomoc medyczną.

„Tego dnia musiałem się przekwalifikować z chirurga onkologa na chirurga ulicznego działającego w piwnicy”.

Przynoszono do niego ludzi rannych w bombardowaniach. Udzielał im pierwszej pomocy, czasem operował pod ostrzałem. Jeśli był dzień, to w świetle słonecznym. Jeśli nie, to przy świetle kieszonkowej latarki. Taka partyzantka trwała ponad dwa tygodnie. „To było straszne, przeżywałem to, ale miałem cel – pomagać tym, którzy tego potrzebowali”.

Od około 20 marca ich dom i jego okolice notorycznie były ostrzeliwane przez rosyjską artylerię, moździerze i czołgi.

Przeczytaj także:

24 marca zdecydowali się podjąć ogromne ryzyko – uciekać z miasta razem z drugą rodziną z niemowlęciem. Mieli ostatni działający samochód w całym domu. Ruszyli między 05:00 a 06:00 rano. Żołnierze, którzy ukrywali się w piwnicy, powiedzieli im, że mają pięć-siedem minut zanim tam dojedzie rosyjski czołg. W wywiadzie dla ukraińskiej TV Aleksandr pokazuje swój blok w telefonie. Scena jak z Warszawy po powstaniu. Ruiny. Stały jeszcze tylko niektóre ściany, a właściwie to kikuty ścian. Nie było podłóg, dachu, sufitów. Aż trudno uwierzyć, że w piwnicy żyli jeszcze ludzie. Choć nie wiadomo, kiedy to zdjęcie zostało zrobione – gdy Aleksandr tam jeszcze był, czy już po tym, gdy wyjechał. „O, tutaj było moje mieszkanie. Nasz dom przez cztery dni rozstrzeliwał czołg” - wskazuje na ziejącą pustkę na trzecim piętrze.

Wiedzieli, że podróż jest ryzykowna, że może się nie udać, że mogą nie dojechać. Ale w tym miejscu czekała ich śmierć.

Rosjanie wielokrotnie sprawdzali im samochody, dokumenty, pakunki, zaglądali do telefonów, czy nie ma tam nagrań z Mariupola. Przejechali przez linię frontu, dotarli do Czerkasów.

„Nie chcę niczego zapomnieć i prawdopodobnie nie będę mógł. Moim obowiązkiem jako lekarza było zapewnienie opieki medycznej w warunkach i realiach, w jakich się znajdowaliśmy. To jest bezcenne doświadczenie życiowe, którego jednak nikt nie powinien doświadczyć” – podkreśla drugi raz.

Doktorze, jesteście bohaterami

Z 23 na 24 lutego miał nocny dyżur. Spał. O piątej rano telefonem obudził go kolega, który wyjechał z Mariupola: „Wojna się zaczęła” - wspomina Nikołaj Grechowicz, I rok specjalizacji na neurochirurgii w Regionalnym Szpitalu Intensywnego Leczenia.

Przez pierwsze dwa dni był prąd, woda, działały telefony, prowadzili zaplanowane operacje. W mieście było sporo żołnierzy ukraińskich sił zbrojnych. I panika: oblężone bankomaty, sklepy.

Już od pierwszego dnia mieli rannych, a od 26 lutego – bardzo wielu. Ojciec przybiegł z trzyipółletnią córką. Przejeżdżali przez punkt kontrolny i Rosjanie rozstrzelali im auto. Kula przeszła blisko serca dziewczynki. Zero szans.

Zwozili im też rannych żołnierzy, często z ciężkimi urazami głowy od bombardowań. Wciąż operowali, robili proste i szybkie badania. „I pracowaliśmy wszyscy bez wytchnienia”.

Gdy Rosjanie zaczęli bombardować miasto również z samolotów, ilość rannych drastycznie wzrosła. Trzeciego dnia wojny z kolegą lekarzem i koleżanką pielęgniarką pojechali taksówką do domu Nikołaja w Starym Krymie, na północ od miasta. Tam wojnę było już widać i słychać wyraźniej. „Co rusz latały helikoptery. Wtedy nauczyliśmy się zbiegać do piwnicy”.

Następnego dnia wrócili do miasta, w którym już działa się apokalipsa. Nie było transportu, syreny wyły bez przerwy, pustki na ulicach, kilometrowe kolejki do sklepów. Dostał informację, że w Starym Krymie są już Rosjanie. „Zadzwoniła moja żona, Dasza. Rozmowa się rwała, ale zrozumiałem, że tam już sałdaty”.

Zasięg telefoniczny zanikł. Pierwsze grady spadły na budynki około 100 metrów od szpitala. Cały czas ostrzeliwali centrum Mariupola, zwłaszcza centra handlowe, supermarkety. A ludzie dalej stali w kolejkach. Płonęły pożary, rabowano sklepy, a w szpitalu maraton - naraz przywozili już po 10 rannych. Na pomoc czekało do 30 osób z ciężkimi urazami.

Codziennie wykonywano dziesiątki operacji. Nie było prądu, więc rannych wnosili na czwarte czy piąte piętro.

Generatory produkowały energię tylko do bloków operacyjnych czy na izbę przyjęć. Wokół szpitala płonęły domy. Ich budynek też dostał. Nikołaj jednak martwił się o żonę i rodzinę – czy w ich kuchni nie siedzą już teraz Czeczeńcy?

Rannych żołnierzy wojsko ewakuowało helikopterami. Jeden z nich czekając na transport wziął go za rękę.

„Doktorze, jesteście bohaterami”.

„Nie, to wy jesteście bohaterami”.

Innym razem przybiegła para z bloku naprzeciwko szpitala z zakrwawionym dwulatkiem na rękach. Miał ciężkie rany głowy, był w stanie agonalnym. Walczyli, ale dziecko zmarło. „Widok matki, gdy mówiłem jej, że nie udało się nam mu pomóc. Ten jej krzyk... Przerażające! Bolało”.

Z kolegą Denisem ruszyli na zakupy do aptek na miasto – brakowało leków. Apokaliptyczny widok. Wszędzie leje po bombach, ludzie szukający wody, plądrujący spalone sklepy. Aptekę, do której dotarli, ograbiali pijacy. Brali wszystko, choć nie wiedzieli, do czego jaki lek służy. Następnego dnia samoloty zbombardowały teren wokół szpitala. 6 lub 7 marca zniszczyli sprzęt straży pożarnej w budynku. „Żeby nie gasili pożarów. Wszystko miało płonąć, a ludzie mieli ginąć. To samo robili z karetkami i stacjami pogotowia - niszczyli je, by nie miał kto ratować rannych. Mariupolianie mieli umierać”.

I umierali. Do Nikołaja trafiali ludzie z odłamkami w czaszkach, oczach, twarzach. Wypłynięte oczy, wybite zęby, jednej kobiecie nie wiadomo jak wyrwało język. Sale operacyjne tonęły we krwi – nie było wody, nie było czym jej zmywać. Fartuch Nikołaja nią przesiąkł. Gdy nie było bombardowań, to wodę przywozili im wolontariusze. Gdy były – zlewali ją ze szpitalnych grzejników.

Leżeliśmy na korytarzu i modliliśmy się do Boga, by nas ocalił

11 marca przyszły sałdaty. Szukali Azowców. Rozbierali chorych, sprawdzali, czy mają tatuaże. Nie znaleźli. Na siódmym i ósmym piętrze zrobili sobie stanowiska i ustawili straże na wejściach.

Podjechali dwoma czołgami i jednym BMP. Spod szpitala zaczęli strzelać do dziesięciopiętrowego bloku naprzeciwko. Pustego. Strzelali tak dwa dni. Nikołaj przesyła film, który to pokazuje. Zrobił go jego kolega ze szpitala – miał w tym bloku mieszkanie.

Trzeciego dnia okazało się, po co Rosjanie to robili – by sprowokować kontrostrzał Ukraińców.

„Leżeliśmy na korytarzu i modliliśmy się do Boga, by nas ocalił. Jeden pocisk trafił w pokój ordynatora na jednym końcu korytarza, drugi – na drugim końcu. A my pośrodku”.

Zawaliły się ściany na czwartym, trzecim, drugim piętrze. Zginęli pacjenci. Gdy ewakuowali się na piąte piętro, strzelał do nich snajper. 14 marca bomba lotnicza dosłownie rozniosła budynek obok.

„Tam mieszkała duża rodzina z dziećmi. Dziadek przybiegł z jednym na rękach. Miało odłamek w głowie. Dzieciak jeszcze coś mówił. Umarł mi na rękach”.

15 marca informacja: ruskie wywożą ludzi ze Starego Krymu. Nikołaj musi iść, inaczej straci kontakt z rodziną. Ruszył z Denisem. Przechodzili przez zmiażdżone miasto. Tylko niektóre domy ocalały. Częściowo.

Przy Cmentarzu Starokrymskim ruski czołg na oczach Nikołaja rozstrzelał cywilne auto. Zabili kobietę i ciężko ranili kierowcę. „Mocno krwawił. Zszyłem go dzięki mojej apteczce”.

Rosjanie zabrali go do własnego domu i kazali mu tam zostać – chcieli, by ich leczył.

Stary Krym był prawie nietknięty. Z radia leciał Sołowiow – największy propagandysta Putina. Nikołaj był w szoku – ludzie tam uważali, że wojna to wina Ukrainy, że w Mariupolu są sami naziści i to oni strzelają i zabijają. A Rosjanie tylko wyzwalają.

„Opowiadałem im więc, jak jest naprawdę, co sam przeżyłem i zobaczyłem. Nikt mi w Starym Krymie nie wierzył. Nikt”.

Chciał stamtąd wyjechać, ale rodzice żony zakazali jej wyjazdu. 24 marca wziął plecak, Dasza miała go tylko odprowadzić. Zobaczyli biały autobus, do którego wchodzili ludzie. Jechał do Berdiańska. Wsiedli oboje. Jej rodzice zobaczyli ich dopiero, gdy mijali ich dom.

W Berdiańsku, w rewanżu za zatopienie okrętu desantowego Saratow, Rosjanie nie wpuszczali do miasta autobusów humanitarnych. Uchodźcy ruszyli więc piechotą, potem znaleźli busy. W drodze do Ukrainy Rosjanie trzepali ich ok. 30 razy. „Zwłaszcza facetów. Kazali się rozbierać, sprawdzali, czy nie ma tatuaży, czy nie wywozimy jakichś nagrań z Mariupola. Wchodzili nawet na dysk Google, by sprawdzić, czy jakichś zdjęć nie pokażemy światu”.

60 dużych autobusów, ze 4 tys. ludzi, z dziećmi, bez jedzenia, bez wody. „Na cztery osoby mieliśmy litr wody i dwie czekolady”. Zaczęła się panika i nerwowość. Sołdaty w „geście dobrej woli” przywieźli śmieszną ilość chleba i soków skradzionych z ukraińskich sklepów. Wieczorem dowieźli chleb, a potem ich wreszcie przepuścili. „W strefie buforowej mijaliśmy auta z trupami w środku. Rozwalone wsie. Przy każdym domu po dwie, trzy świeże mogiłki na podwórkach”.

Dwuipółgodzinna trasa do Zaporoża zajęła im dwa dni.

Gdy w lipcu rozmawiamy z Nikołajem, uśmiecha się siedząc obok Daszy. Pracuje w dwóch placówkach w Kropiwnickim. Jak mu pomóc? Prosi o kitel chirurgiczny, bo ten przesiąknięty krwią musiał zostawić w szpitalu.

Pokażcie, jaki z Putina jest chuj. Pokażcie oczy tego dziecka

Anestezjolog Ołeksandr Biełasz spędził trzy tygodnie wojny w Mariupolu. Jego historię z detalami opisuje ukraińskie medium dla lekarzy „Rajon.Medycyna”.

24 lutego, rankiem dostał telefon. „Ołeksandrze Mikołajowyczu, wojna się rozpoczęła”. Spakował się i ruszył do Regionalnego Szpitala Intensywnego Leczenia. Jego relacja różni się w niektórych szczegółach o tej Nikołaja.

„Nie mogliśmy sobie wyobrazić, że będzie aż tak źle”– mówi Ołeksandr, bo pamięta, co działo się w roku 2014. Teraz nie byli w stanie zliczyć rannych, cywilów i wojskowych. Zwożono do nich ludzi, którzy wyszli coś ugotować na zewnątrz, czy zdobyć jedzenie, a trafiali do szpitala bez rąk, nóg lub w stanie agonalnym. Przez pierwsze dni pogotowie jeszcze przywoziło rannych. Potem stało się to zbyt ryzykowne.

W pierwszym tygodniu Ołeksandr raz dziennie wracał do domu, by synowi zanieść ciepłą zupę – nie było ogrzewania, na dworze minusowe temperatury. Biegał od jednego wejścia do budynku do kolejnego, by nie dostać odłamkiem. Nim się ruszył, nasłuchiwał, czy coś nie leci. Rakieta, która wybuchła w pobliżu szpitala, wybiła im w budynku szyby. Bomba, która spadła na podwórko jego bloku zostawiła olbrzymi lej i ziejące pustkami okna.

Gdy 9 marca Rosjanie zbombardowali szpital położniczy w Mariupolu, część z pacjentów, w tym ciężko ranną ciężarną, przewieziono do nich. To kobieta ze słynnego zdjęcia Jewgienija Małoletki z AP, niesiona na noszach przez dziedziniec zniszczonego szpitala. Ołeksandr ze współpracownikami próbowali cesarskim cięciem ratować dziecko, bo stan kobiety był krytyczny. Nie udało się.

„To było straszne dla mnie i kolegi. Mamę i dziecko włożyliśmy do plastikowego worka”.

11 lub 12 marca jego żona i syn pod obstrzałem uciekli do szpitala – tam był prąd z generatora, a z wyższych pięter można było odebrać smsa. 12 marca weszli Rosjanie. Na sali operacyjnej kazali stanąć wszystkim pod ścianą i rozebrać się. Szukali żołnierzy, śladów po broni.

Ołeksandr cieszy się, że Rosjanie i DNR-owcy nie oglądają ukraińskich mediów. Bo na początku wojny dziennikarka zrobiła materiał o tym jak m.in. on ratował umierającą dziewczynkę. Miała ranę w klatce piersiowej. Lekarze resuscytowali ją na wszelkie sposoby. Ołeksandr już przyzwyczaił się do śmierci dorosłych, ale nie do śmierci dzieci. Krzyknął do filmującej scenę dziennikarki: „pokażcie, jaki z Putina jest chuj. Pokażcie oczy tego dziecka. Niech zobaczy, co zrobił”. Materiał stał się popularny na YouTubie. Na tyle, że jacyś krewni z Rosji zadzwonili do jednego z lekarzy szpitala i z uznaniem mówili o Ołeksandrze: „cóż za aktor!”, uważając, że to wyreżyserowana scena. „Gdyby mnie Rosjanie rozpoznali, rozstrzelaliby mnie na miejscu”.

Dziewczynka miała odłamek w sercu. Łzy lekarzy kapały na umierające dziecko. Przykryto je zakrwawionym ubrankiem.

Kryli się za plecami cywilów i lekarzy

Domy wokół szpitala zbombardowano. Ich mieszkańcy przenieśli się więc do placówki. Rosjanie rozstrzelali trzy samochody z białymi ręcznikami i wstążkami, które przywoziły rannych. Ofiar bombardowań nie było jak przewozić. I nie można było wyjść, by szukać ich w ruinach.

Pod szpitalem Rosjanie postawili czołgi i transportery. Prowadzili ostrzał w kierunku miasta. „Kryli się za plecami cywilów i lekarzy”, relacjonuje Ołeksandr.

Bomba trafiła w ich oddział położniczy. Nie wie, ile osób zginęło. Spod gruzów wydobywali jedzenie, by matki miały czym karmić.

Z każdym dniem było coraz gorzej. Nie było już jak pomagać rannym. Lekarstw już dawno nie było. Wszędzie szkło, brud, wiszące strzępy murów, kikuty drutów... „Po prostu nie było już niczego”. Brud mieszał się ze śmieciami, których nie miał kto wywozić. Wodę pitną zastąpiła woda z kaloryferów, a po 15 marca straż pożarna przywoziła wodę z rzeki.

Udzielanie pomocy medycznej stało się niemożliwe, a ryzyko śmierci na miejscu było tak samo wysokie, jak podczas ucieczki z tego piekła.

16 marca w kilka osób poprosili starszego sołdata, by do nich nie strzelał, gdy będą wyjeżdżać. Obiecał, ale nie dawał gwarancji.

W drodze do Zaporoża wielokrotnie ich sprawdzano. Bał się, że zabiorą mu paszport – w 2014 roku tak właśnie robili. Mieli szczęście – tego dnia inny konwój Rosjanie ostrzelali. Także tego dnia zrzucono bombę na Teatr Dramatyczny w Mariupolu (na zdjęciu).

Widział, jak ludzie uciekają w ostrzelanych i na poły zniszczonych autach, często bez szyb. Inni szli piechotą, czasem pchając wózki.

Ołeksandr mieszka dziś i pracuje w Łucku. Dostał pracę w Miejskim Szpitalu Klinicznym. Jego żonie – aptekarce – też zaproponowano tam posadę. Apteka była w piwnicy. Gdy żona tam zeszła, dostała ataku histerii. Przeprosiła. Nie mogła tam pracować. „Może później. Potrzebuję czasu”.

Ołeksandr nie wie, co stało się z jego ojcem, który mieszkał na lewym brzegu rzeki. Ani z koleżanką anestezjolożką, która wyjechała dzień wcześniej. W mieście zginęła jego ciocia i wujek – piwnica zawaliła się po bombardowaniu. Siostra z mężem i dzieckiem przebili się do sąsiedniej i wydostali ze śmiertelnej pułapki.

„Całe życie myślałem i mówiłem po rosyjsku. Ale nie chcę już tego robić. W ostatnich latach całą dokumentację szpitalną wypełnialiśmy w języku ukraińskim. Teraz nauczę się mówić”.

;
Krzysztof Boczek

Ślązak, z pierwszego wykształcenia górnik, potem geograf, fotoreporter, szkoleniowiec, a przede wszystkim dziennikarz, od początku piszący o podróżach i rozwoju, a od kilkunastu lat głównie o służbie zdrowia i mediach. Zaczynał w Gazecie Wyborczej w Katowicach, potem autor w kilkudziesięciu tytułach, od lat stały współpracownik PRESS, SENS, Służba Zdrowia. W tym zawodzie ceni niezależność.

Komentarze