0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Foto: Michal Cizek / AFPFoto: Michal Cizek /...

Petr Pavel był wspólnym kandydatem szerokiej, demokratycznej koalicji, która od ponad roku rządzi krajem. Głosowanie odbywało się w cieniu groźby powrotu do władzy populisty Andreja Babiša, który był premierem w latach 2017-2021.

Od miesięcy trwała mobilizacja środowisk demokratycznych, wynik w zasadzie do końca był niepewny, bo Babiš już kilka razy zgotował w wyborach niespodzianki. Tym razem mu się nie udało.

Przeczytaj także:

Popularność generała

Pavel jest w Czechach niezwykle popularny. Imponuje swoim współobywatelom jako człowiek, który zrobił największą karierę w świecie międzynarodowej polityki. W latach 2015-2018 był szefem Komitetu Wojskowego NATO i nadal w środowiskach wojskowych Zachodu cieszy się ogromnym uznaniem.

Świadomie ten sukces dyskontuje, prezentując się jako pewny siebie, opanowany, kompetentny fachowiec. W kampanii wyborczej postawił na nadal żywy w Czechach mit prezydenta-monarchy, który nie bierze udziału w bieżącej grze politycznej, ale zajmuje się pilnowaniem reguł tej gry.

Mówił oszczędnie, na dużym stopniu ogólności, nie sypał obietnicami, nie podkręcał emocji. Nawet niespecjalnie odpowiadał na ataki i zaczepki. I to mu się opłaciło. Już po ogłoszeniu zwycięstwa, odpowiadając na pytania z sali w sztabie wyborczym, powiedział, że wielką inspiracją będzie dla niego prezydentura Vaclava Havla, który na Hradzie zasiadał w latach 1989-2003.

Wybory, a przede wszystkim kampania wyborcza potwierdziły, że Czesi są społecznie podzieleni. Ogromna część z nich, głównie tych biedniejszych, ze wsi i miasteczek całego kraju pozostaje pod wpływem populistów wiedzionych przez Andreja Babiša i kilka mniejszych ugrupowań ekstremistycznych.

Ten obóz cementuje się od roku 2015, od pierwszego wielkiego kryzysu migracyjnego. Na fali frustracji Babišowi udało się zdobyć i utrzymać władzę w latach 2017-2021. Kierowany przez niego rząd mniejszościowy rządził z cichym wsparciem komunistów i prawicowej ekstremy. Wybory powszechne przegrał m.in. z tego powodu, że Czesi wyszli na ulicę.

Mobilizacja demokratów

Pod koniec premierowania Babiša obywatele, przerażeni postępami populizmu w Europie, w tym głównie w Polsce i na Węgrzech, zorganizowali szereg manifestacji ulicznych, z których największe liczebnością przypominały Aksamitną Rewolucję w 1989 roku. Protestowano głównie przeciw nieustannym flirtom rządzących z Moskwą i próbom przejęcia mediów publicznych.

Ta mobilizacja przyniosła zwycięstwo demokratów w jesiennych wyborach 2021 roku i przejęcie władzy przez proeuropejski gabinet Petra Fiali. Na szczytach władzy pozostał wtedy jeszcze prezydent Milosz Zeman - schorowany, zgorzkniały, prawdopodobnie solidnie rozpity i kompletnie nieobliczalny.

Wiadomo było, że jego druga kadencja skończy się wiosną 2023, a odsunięty od premierowania Babiš nie krył, że zamierza się wprowadzić na jego miejsce. Obaj panowie zresztą wspierali się przez lata. Także w tych wyborach Zeman oficjalnie poparł Babiša. Nie pomogło.

Głosowanie o przyszłość kraju

Czescy publicyści przed wyborami pisali, że w pewien sposób jest to głosowanie o przyszłości kraju. Obecny rząd, pod wpływem kryzysu ekonomicznego, inflacji, wzrostu cen energii traci popularność. Nie da się wykluczyć, że w ciągu najbliższych miesięcy czy roku dojdzie do przesilenia, które może skończyć się nawet przedterminowymi wyborami.

Babiš może wrócić do władzy w sytuacji, w której na Ukrainie trwa wojna. A jego polityczna orientacja w tej sytuacji jest mocno niepewna. On sam był za czasów komunizmu dyplomatą, wiadomo też, że dobrowolnie zgodził się na współpracę z bezpieką. Mimo to bez mrugnięcia okiem wypomniał swojemu konkurentowi, że karierę wojskowego rozpoczął jeszcze za socjalizmu i w młodości był członkiem partii komunistycznej.

Babiš gra wojną w Ukrainie

Większość interesów Babiš robi na Zachodzie, ale w sprawie Rosji od lat wypowiada się bardzo ostrożnie i niejednoznacznie. Także w tej kampanii wyborczej, szczególnie po I turze postawił na straszenie wyborców. Oblepił cały kraj billboardami, na których obiecywał: „Ja kraju w wojnę nie wciągnę”. Ten komunikat odczytano jako sugestię, że zawodowy wojskowy Pavel pali się do wojaczki, ale też, że w rzeczywistości stroną agresywną w wojnie w Ukrainie nie jest Rosja, ale NATO.

I rzeczywiście, sporo Czechów zdaje się w taką wizję wierzyć. Niedawno w centrum Pragi odbyła się przecież potężna demonstracja, zwołana oficjalnie dla zaprotestowania przeciw rosnącym cenom energii. Jej uczestnicy i przywódcy nie kryli jednak, że tak naprawdę chcą złamania unijnego bojkotu rosyjskiego gazu i ropy, byleby spadły ceny prądu i benzyny. Sama wojna wydaje im się odległa - wierzą, że ich po prostu nie dotyczy.

Do tak zdezorientowanego wyborcy zwracał się Babiš i wynik wyborów pokazał, że zmobilizowani demokraci są w stanie skutecznie postawić mu tamę. Premier Petr Fiala, gratulując oficjalnie zwycięzcy, wspomniał także o tym, że to głosowanie było w jakimś sensie także referendum przeciwko Andrejowi Babišowi, który od dekady przytłacza czeskie życie polityczne.

”Wynik pokazuje jasno, że Czesi takiej polityki nie chcą” - powiedział premier Fiala. Podkreślił też, że kampania wyborcza osiągnęła poziom brutalności wcześniej nieznany: obaj kandydaci dostawali listy z groźbami śmierci, do sztabu Babiša wysłano nawet kopertę z łuską od naboju. Szczególnie straszenie wciągnięciem kraju w wojnę podniosło temperaturę do poziomu wcześniej nienotowanego.

Wyborcy Babiša nie znikną

Nie ma wątpliwości: społeczeństwo jest nadal głęboko podzielone, a widoków na zasypanie podziałów nie widać. Wyborcy Babiša nie znikną, nawet jeśli z polityki zniknie sam Babiš. A na to się nie zanosi: dysponujący majątkiem szacowanym na 18 mld złotych oligarcha nie wybiera się na emeryturę. Po południu w sobotę uznał przegraną i pogratulował zwycięzcy, ale nie ma co się łudzić, żeby to miało oznaczać koniec jego politycznych ambicji.

Mężczyzna z szeroko otwartymi ustami, cos krzyczy, Andrej Babis
Andrej Babiš przegrał wybory prezydenckie, ale z polityki się nie wycofuje. 28 stycznia 2023 r. Foto Radek Mica / AFP
;

Udostępnij:

Edward Krzemień

Redaktor w OKO.press. Inżynier elektronik, który lubi redagować. Kiedyś konstruował układy scalone (cztery patenty), w 1989 roku zajął się pisaniem i redagowaniem tekstów w „Gazecie Wyborczej”. W latach 80. pomagał w produkcji i dystrybucji „Tygodnika Mazowsze” i w prowadzeniu podziemnej Wszechnicy „Solidarności”. Biegle zna pięć języków, trzy – biernie. Kolekcjonuje wiedzę na każdy temat. Jego tekst „Zabić żubra” rozpoczął jeden z najgłośniejszych cykli w OKO.press.

Tomasz Maćkowiak

Wieloletni korespondent polskich mediów w Czechach

Komentarze