PiS jak mantrę powtarza: Komisja Europejska jest niewybieralną, niedemokratyczną instytucją. Ale zapomina zadać sobie pytanie: a kto wybrał rząd i premiera Polski? Na nich też nie głosujemy
Mateusz Morawiecki napisał do przywódców unijnych list, który kancelaria premiera upubliczniła w języku polskim 18 października 2021. I ostrzega ich, że europejska wspólnota zmierza w złym kierunku:
„Mam na myśli stopniowe przeobrażanie się Unii w podmiot, który miałby przestać stanowić sojusz wolnych, równych i suwerennych państw – a stać się jednym, centralnie zarządzanym organizmem, kierowanym przez instytucje pozbawione demokratycznej kontroli ze strony obywateli państw Europy”.
Premier mówi tutaj tylko o niepożądanej z jego perspektywy przyszłości. W kwestii demokratycznej legitymacji unijnych instytucji wielu członków jego partii by się z nim nie zgodziło. Z wypowiedzi polityków PiS wynika, że czarne proroctwo premiera już się spełniło.
Europoseł PiS, prof. Ryszard Legutko miał 22 października w programie Michała Rachonia w TVP Info swoje małe, antyunijne exposé.
W trakcie rozmowy mówił:
„Tu się stwarza iluzje, że w Unii Europejskiej są powszechne wybory, wobec tego jest mandat. 650 posłów wypowiada się na temat kraju, nie mając absolutnie żadnej legitymacji”.
Na to hasło uaktywnił się prowadzący program Michał Rachoń i wyłożył profesorowi jak wzorowy student, że żadnego europejskiego ludu nie ma, bo nie ma obywateli Unii. Europejczycy wybierają swoich przedstawicieli tylko w swoich krajach. No więc legitymacji nie ma. Profesor chętnie z taką tezą się zgodził.
„Że Komisja nie ma mandatu, to też wszyscy wiemy” – dodawał później Legutko.
Na temat Parlamentu Europejskiego europoseł PiS ma jak najgorsze zdanie. „Patrząc racjonalnie, to izba szaleństwa, bo to izba składająca się z posłów niemających żadnej odpowiedzialności”.
A to z kolei Piotr Wawrzyk, wiceminister w MSZ, w I Programie Polskiego Radia, również 22 października rano:
„Pamiętajmy o tym, że to [Parlament Europejski] jest de facto najbardziej demokratyczna instytucja w Unii Europejskiej, bo pochodzi z bezpośrednich wyborów. Żadna inna instytucja unijna nie ma takiego mandatu, nazwijmy to, wyborczego czy społecznego, czy demokratycznego szerzej”.
To prawicowa mantra od dłuższego czasu.
Tak europosłanka PiS Beata Kempa mówiła o raporcie Didiera Reyndersa, europejskiego komisarza do spraw sprawiedliwości na temat polskiej praworządności w PE 1 września 2021:
„Punkt pierwszy, brak definicji praworządności. Absolutnie brak w tym momencie podstawy prawnej – ta definicja jest tworzona bez umocowania demokratycznego. Jeżeli jest tworzona przez anonimowych urzędników Komisji Europejskiej, to nie mówmy o tym, że ma ona umocowanie demokratyczne i można na jej podstawie formułować jakiekolwiek wnioski, a tym bardziej, kogokolwiek karać”.
„Czy pozbawiona legitymacji demokratycznej, usiłująca wejść w rolę samozwańczego rządu Komisja Europejska, ma prawo zmieniać nasz styl życia?” – czytamy na stronie „Tygodnika Solidarność” z 18 lipca 2021.
Odtwórzmy teraz opowieść, która wyłania się z tych wypowiedzi.
Instytucje unijne są złe. Członkowie Parlamentu Europejskiego są wprawdzie wybierany w wyborach, ale to tylko 27 wyborów krajowych, nic więcej. Europosłanki i europosłowie mają więc mandat demokratyczny, ale tylko krajowy. Tego mandatu nie mają już żadne inne instytucje, nie ma go Komisja Europejska i jej urzędnicy. A skoro go nie mają, to uzurpują sobie prawo do robienia więcej, niż powinni.
Znakomitą analizę tego szkodliwego kłamstwa opublikował w "Wyborczej" Eugeniusz Smolar. W 9 punktach pokazał w jaki sposób są podejmowane decyzje przez Komisję Europejską pod stałą kontrolą rządów krajowych, krajowych parlamentów i PE.
Jak wybierana jest Komisja i jej komisarze? Raz na pięć lat dorośli obywatele Unii Europejskiej wybierają deputowanych do Parlamentu Europejskiego. Po odejściu Wielkiej Brytanii jest ich 705.
Kandydaci reprezentują krajowe partie, a te partie są też zwykle zrzeszone w kilku głównych partiach europejskich. Układ sił w europarlamencie zależy od sił poszczególnych partii europejskich. Dwie główne siły to Europejska Partia Ludowa (należy do niej PO) – w 2019 zdobyła 187 miejsc, oraz Postępowy Sojusz Socjalistów i Demokratów – w wyborach zdobyli 147 miejsc. Pomimo tego, że słabną, obie mają wciąż najwięcej do powiedzenia przy obsadzie stanowiska szefa Komisji.
Gdy 16 lipca 2019 roku głosowano nad kandydaturą Ursuli von der Leyen, w PE wciąż zasiadali posłowie brytyjscy, dlatego kandydatka potrzebowała 374 z 747 głosów (czterech deputowanych nie było obecnych). Zdobyła 383 głosy i została pierwszą kobietą, która przewodniczy Komisji Europejskiej. Minimalna, ale wystarczająca większość.
Prawdą jest więc, że Europejczycy nie głosują na przewodniczącą Komisji Europejskiej, nie wybiera się jej w wyborach powszechnych. Czy przypomina to pewną inną procedurę na naszym podwórku? Oczywiście. Tak samo jest w przypadku polskiego premiera i polskiego rządu.
19 listopada 2019 roku nowy Sejm głosował na wotum zaufania dla nowego rządu. Mateusz Morawiecki i jego gabinet otrzymali 237 z 460 głosów. Minimalna, ale wystarczająca większość.
Nikt w Polsce nie głosował na premiera Mateusza Morawieckiego. Co więcej, przez dwa pierwsze lata na stanowisku premiera Morawiecki rzeczywiście nie miał żadnego demokratycznego mandatu, nie był posłem. Do wyborów stanął dopiero w 2019 roku i zdobył 133 tys. głosów w okręgu nr 31 ze stolicą w Katowicach. Swoją drogą, premier nie ma nic wspólnego z regionem, pochodzi z Dolnego Śląska. Partia wybrała mu, gdzie ma startować.
Oczywiście partie mówią zwykle wyborcom, kto zostanie premierem, gdy wygrają wybory. Nie ma to jednak żadnego statusu formalnego. Nie muszą tego respektować już po wyborach. PiS wymienił zapowiadanych w wyborach kandydatów na kogoś innego w 2006 (Jarosław Kaczyński za Kazimierza Marcinkiewicza) i w 2017 roku (Mateusz Morawiecki za Beatę Szydło). Czy Jarosław Kaczyński miał w 2006 roku demokratyczny mandat, żeby sprawować rządy? Nie złamał żadnego prawa, mógł to zrobić. Ale według logiki z opowieści PiS na temat Komisji Europejskiej, miałby jej jeszcze mniej niż Ursula von der Leyen.
PiS i przychylni partii dziennikarze ubolewają też, że europosłowie nie mają europejskiej legitymacji demokratycznej, bo otrzymują jedynie głosy w swoich krajach. Ale tutaj też polski system jest analogiczny. Posłowie na Sejm wybierani są w 41 okręgach. Każda z 460 osób zasiadających w polskim Sejmie otrzymała jedynie głosy ze swojego, ograniczonego geograficznie okręgu.
W polskich wyborach parlamentarnych nie głosujemy na jedną, ogólnopolską listę. Czy to znaczy, że posłowie nie mają demokratycznej legitymacji do zajmowania się sprawami ogólnopolskimi? Albo – czy poseł z Mazowsza nie ma prawa krytykować decyzji podejmowanych na Śląsku? Nikt poważnie nie podniósłby takich argumentów. W przypadku Europy PiS używa analogicznego wnioskowania nieustannie.
Nie istnieje perfekcyjna forma demokracji dla dużych organizmów społecznych. Gdyby w każdej sprawie każdy głos liczyłby się tak samo, państwa nie byłyby w stanie podejmować żadnych decyzji. Dlatego na przestrzeni wieków wykształciła się demokracja przedstawicielska.
Wybieramy swoich przedstawicieli, którzy reprezentują nas na wyższym szczeblu. Tak głosujemy na radnych gminnych, powiatowych, członków sejmików wojewódzkich, parlamentarzystów i europarlamentarzystów.
Jedna podstawowa różnica polega na tym, że Parlament Europejski reprezentuje znacznie większą grupę ludzi niż parlamenty krajowe. A to oznacza więcej deputowanych, więcej różnorodnych interesów, trudniejsze negocjacje w układaniu składu komisji.
Zasady są jednak te same – wybieramy deputowanych, a oni w naszym imieniu wybierają szefa rządu lub komisji.
PiS swoją wersję przepycha jak zwykle – walcem. Nie bawi się w subtelności. Komisja i Parlament krytykują Polskę, więc są złe i chcą nam zaszkodzić. Stąd najróżniejsze argumenty, w tym ten o braku demokratycznej legitymacji.
Jeśli jednak Komisja Europejska jej nie ma, to nie ma jej też polski ani żaden inny rząd w Europie. Politycy partii rządzącej narzekają, że w PE nie ma miejsca na różnice, a jednocześnie wszystkie różnice zdań ze strony polityków europejskich zbywają tymi samymi mantrami: kłamią, są szaleńcami, nie mają prawa o tym mówić, nie wiedzą, co dzieje się w Polsce.
To taktyka, która może przynosić polityczny skutek w potyczkach z polską opozycją, w Europie nie daje niczego poza ośmieszeniem.
Delegitymizacja instytucji unijnych przez PiS może coś dawać na krajowym podwórku, w Europie rząd PiS jest dziś między innymi przez to izolowany jak nigdy wcześniej.
Władza
Mateusz Morawiecki
Ursula von der Leyen
Komisja Europejska
Rząd Mateusza Morawieckiego
Unia Europejska
Dziennikarz OKO.press. Autor książki "Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym" (Czarne, 2022). W OKO.press pisze o gospodarce i polityce społecznej.
Dziennikarz OKO.press. Autor książki "Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym" (Czarne, 2022). W OKO.press pisze o gospodarce i polityce społecznej.
Komentarze