Nowe wieści z podkomisji smoleńskiej. Eksperci Antoniego Macierewicza znaleźli w zapisie jednego z rejestratorów "skokowy wzrost temperatury". Tyle że już wcześniej rejestrator badali jego producenci i nic takiego nie znaleźli. O "odkryciu" podkomisji mówią wprost: "to błędna interpretacja danych"
"Komisja z pewnością opublikuje wiosną raport ukazujący przebieg wydarzeń i przyczyny tragedii smoleńskiej. Wiemy już dziś tak dużo, że mogę o tym zapewnić" - powiedział minister obrony narodowej Antoni Macierewicz w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej".
Szef MON próbuje w ten sposób ratować autorytet powołanej przez niego podkomisji smoleńskiej, w której powodzenie wydaje się wątpić już sam Jarosław Kaczyński. Dlatego w rozmowie przypomina różne - jak je nazywa - "dokonania" zespołu pod kierownictwem dr. Kazimierza Nowaczyka (a do kwietnia 2017 dr. Wacława Berczyńskiego). Jego zdaniem podają one w wątpliwość ustaloną jeszcze w 2011 roku i skodyfikowaną w tzw. raporcie Millera wersję wydarzeń. I świadczą o tym, że katastrofa lotnicza w Smoleńsku była w rzeczywistości zamachem.
Wśród tych "dokonań" jest również niedawne (25 października 2017) "ujawnienie" przez podkomisję w zapisie jednego z rejestratorów lotu nagłego wzrostu temperatury na zewnątrz samolotu. Komunikat był pozytywną reakcją na artykuł "Ukrywano dowód na wybuch" opublikowany w "Gazecie Polskiej" (nr 43/2017).
W komunikacie podkomisji smoleńskiej czytamy, że "analizowany zapis pochodzi z odczytu rejestratora ATM-QAR". A konkretnie: "z ostatniego prawidłowo zapisanego kadru danych z godziny 8:41:02,0".
"W tym czasie i do pół sekundy wcześniej polski rejestrator zapisał serię gwałtownych zdarzeń, takich jak chwilowe załamania przyspieszenia pionowego i bocznego oraz skokowy wzrost temperatury zatrzymanych strug powietrza (otoczenia zewnętrznego), pobieranych z czujnika temperatury P-5" - pisze podkomisja.
To właśnie "gwałtowny wzrost temperatury w otoczeniu tego czujnika" do wysokości 76,9 stopnia Celsjusza jest clou całego komunikatu. "Olbrzymi skok temperatury trudno racjonalnie wytłumaczyć jakimikolwiek innymi przyczynami niż eksplozja, zwłaszcza że zapoczątkował on serię awarii zarejestrowanych na urządzeniach pokładowych" - przekonywał autor artykułu w "Gazecie Polskiej". Podkomisja była jednak bardziej powściągliwa, bo napisała jedynie, że "trwa weryfikacja możliwych przyczyn zarejestrowanych zjawisk".
Komunikat został zilustrowany poniższą grafiką, która prezentuje "zmienność rejestrowanych parametrów temperatury opływających strug powietrza (kolor niebieski) oraz przyspieszenia pionowego (kolor czerwony) z ostatnich 3,5 sekund zapisu przebiegu lotu". Widoczne dwa załamania przyspieszenia pionowego od czasu 8:41:01,625 do 8:41:02 oraz nagły wzrost temperatury o czasie 8:41:02.
P-5 to czujnik temperatury, jaka panuje poza samolotem. Dane z tego urządzenia były przesyłane bezpośrednio do wszystkich rejestratorów, jakie znajdowały się na wyposażeniu rządowego Tupolewa. Również do rejestratora ATM-QAR, którego zapisy są przedmiotem komunikatu podkomisji.
Ale te zapisy były już badane - o czym podkomisja nie wspomina - i to przez samego producenta ATM-QAR. "Firma badała wcześniej ten rejestrator na potrzeby komisji Millera i żadnego skoku temperatury wtedy nie wykryto" - mówi OKO.press dr Maciej Lasek, były przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych.
"Zdaniem producenta podkomisja dokonała błędnej interpretacji danych zapisanych w ostatniej półsekundzie działania urządzenia, gdy samolot tracił napięcie, ale jeszcze się nie rozbił" - dodaje.
Zdaniem dr. Laska to najbardziej prawdopodobne wytłumaczenie "odkrycia" podkomisji. Dodaje też, że inny rejestrator - tzw. rejestrator wypadkowy FDR, który działał do samego końca, tj. do uderzenia samolotu w ziemię - nie zarejestrował żadnego skoku temperatury. "Poza tym skoku temperatury nie potwierdzają również odczyty z komputera pokładowego FMS" - mówi dr Lasek.
Trzeba też pamiętać, że gdy już przestał działać rejestrator ATM-QAR, funkcjonował jeszcze rejestrator dźwiękowy CVR, który nagrywał dźwięki z kabiny, np. rozmowy pilotów.
Gdyby był więc np. jakiś wybuch, który doprowadził do wzrostu temperatury, to jego dźwięk zostałby nagrany przez rejestrator audio.
"A niczego takiego na nagraniu nie ma" - tłumaczy ekspert.
Wygląda też na to, że to "odkrycie" podkomisji smoleńskiej stoi w sprzeczności z zaproponowaną przez nią tezą o wybuchu ładunku termobarycznego. A to miała być przyczyna katastrofy według filmu komisji z 10 kwietnia 2017 roku. Co prawda, podkomisja już nie powtarza publicznie tej wersji koncepcji zamachowej - co może sugerować, że ją zarzuciła - ale nigdy się z niej nie wycofała.
Zdaniem podkomisji eksplozja ładunku termobarycznego zaszła nad miejscem uderzenia samolotu w ziemię. A to znaczy, że skok temperatury wystąpiłby dwie sekundy przed rzekomym wybuchem. To niespójne.
"Trzeba również wziąć pod uwagę to, że skok temperatury do wysokości 76,9 stopnia Celsjusza w żadnym wypadku nie może wskazywać na wybuch. Gdyby bowiem rzeczywiście doszło do eksplozji, to zanotowany wzrost temperatury sięgałby kilku tysięcy stopni" - mówi dr Lasek.
W wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" Macierewicz przypomniał też inne - jego zdaniem - ważne ustalenia podkomisji. Ich prawdziwość była już wielokrotnie obalana, m.in. na łamach OKO.press. Przytaczamy niektóre z nich.
Komisja stwierdziła, że zarówno centrum kierowania lotami w Moskwie, jak i nawigatorzy kierujący Tu-154M w Smoleńsku świadomie naprowadzali samolot tak, by uderzył w ziemię przed pasem lotniska.
Taką tezę postawili członkowie podkomisji Macierewicza w filmie przedstawiającym ich wersję katastrofy smoleńskiej. Rzekomo celowo podawano polskiej załodze błędne koordynaty, by Tupolew się rozbił. Tę rewelację podkomisji komentował już dla OKO.press publicysta lotniczy Michał Setlak:
„Kontrolerzy z wieży lotów nie naprowadzali samolotu w złe miejsce. Nie wydali polskiej załodze ani jednej komendy nakazującej zmianę wysokości, prędkości zniżania ani kierunku! Samolot leciał tak, jak go prowadzili polscy piloci” – mówił.
W narracji podkomisji tkwiła też oczywista sprzeczność. Z jednej strony podkreślano, że Rosjanie zniechęcali załogę Tupolewa do lądowania, bo lotnisko jest nieprzygotowane i nie ma warunków do lądowania. „Po czym starali się przekonać, że kontrolerzy świadomie błędnie naprowadzali samolot na katastrofę. To kompletnie nielogiczne” – mówi dr Lasek.
Szerzej OKO.press pisało o tym tu:
Precyzyjna rekonstrukcja skrzydła pozwoliła stwierdzić, że to nie uderzenie w brzozę doprowadziło do rozerwania lewego skrzydła samolotu.
„Aluminium to metal plastyczny” – przekonywał na antenie TV Republika dr Kazimierz Nowaczyk. „Przy normalnych uderzeniach aluminium się odkształca. Tu jest złamanie kruche, co oznacza, że musiała przez bardzo krótki czas działać siła, która to aluminium rozbiła. Aluminium nie jest kruche” – dodał.
W rzeczywistości nie ma żadnego dowodu na to, że końcówka skrzydła została oderwana – bądź zaczęła się odrywać – w wyniku eksplozji. Fragment skrzydła na zdjęciach wygląda nawet jak „odcięty nożem”:
Szerzej OKO.press o tym wątku dociekań podkomisji smoleńskiej pisało tu:
Po ujawnieniu [...] faktów w prezentacji komisji z kwietnia Aleksiej Morozow z MAK przyznał publicznie, że faktycznie samolot zaczął rozpadać się w powietrzu i że wymienione awarie nastąpiły jeszcze przed uderzeniem samolotu w ziemię.
Minister odniósł się do wywiadu, jakiego Aleksiej Morozow, przewodniczący Komisji Technicznej MAK do badania przyczyn katastrofy Tu-154M udzielił portalowi Sputnik.pl. Polskojęzyczny portal jest jedną z inicjatyw potężnej agencji informacyjnej, która eksportuje do wielu krajów kremlowski punkt widzenia.
Szef MON wyciągnął wypowiedź przewodniczącego MAK z kontekstu. Faktycznie Morozow mówi o rozpadzie samolotu, ale jako ostatnim etapie katastrofy wywołanej przez błędy polskich pilotów (tradycyjnie pomija rolę rosyjskich nawigatorów). Kluczową rolę w rozpadzie samolotu odegrała osławiona brzoza.
Morozow wyraźnie mówi, że „właśnie to uderzenie [w brzozę] zapoczątkowało rozpad statku powietrznego. Żadnych wątpliwości co do tego nie ma”.
W wyniku uderzenia w brzozę została oderwana część lewego skrzydła samolotu. Po utracie skrzydła „katastrofa była już nieodwracalna”. Samolot zaczął się odwracać, a piloci całkowicie stracili kontrolę.
O szczegółach tej sprawy OKO.press pisało tu:
zostały już określone przez komisję Millera w 2011 roku. Jerzy Miller był w latach 2009-2011 ministrem MSWiA. Działająca w latach 2010-2011 pod jego przewodnictwem rządowa komisja przygotowała „Raport końcowy z badania zdarzenia lotniczego nr 192/2010/11 samolotu Tu-154m nr 101 zaistniałego dnia 10 kwietnia 2010 r. w rejonie lotniska Smoleńsk Północny”.
Zgodnie z jej ustaleniami, główną przyczyną wypadku były błędy polskiej załogi i niekompetencja kontrolerów rosyjskich. Oto główne z nich:
To wszystko doprowadziło do zderzenia z brzozą, oderwania fragmentu lewego skrzydła wraz z lotką, utraty sterowności samolotu i zderzenia maszyny z ziemią. Wcześniej samolot obrócił się „na plecy” i uderzył o podłoże najbardziej delikatną częścią, czyli górnym poszyciem kadłuba. Powiększyło to rozmiary zniszczeń. Inną ich przyczyną był jeden z silników, który „przeorał” kabinę pasażerską.
Wykluczono jakoby katastrofa była wynikiem zamachu.
Dziennikarz i publicysta. W OKO.press pisze o ochronie przyrody, łowiectwie, prawach zwierząt, smogu i klimacie oraz dokonaniach komisji smoleńskiej. Stały współpracownik miesięcznika „Dzikie Życie”.
Dziennikarz i publicysta. W OKO.press pisze o ochronie przyrody, łowiectwie, prawach zwierząt, smogu i klimacie oraz dokonaniach komisji smoleńskiej. Stały współpracownik miesięcznika „Dzikie Życie”.
Komentarze