"To z pewnością był wybuch. Potwierdzenie jest w jednym z rejestratorów lotu Tupolewa" - mówi główny śledczy smoleński PiS. Kolejne "wybuchowe" rewelacje Macierewicza stoją w sprzeczności z zapisem rejestratora głosu i parametrów ostatniej fazy tego nieszczęsnego lotu. Nawet Kaczyński już Macierewiczowi nie wierzy.
Swoją nową rewelację minister obrony narodowej Antoni Macierewicz przedstawił podczas sobotniego (14 października 2017) zjazdu szefów klubów "Gazety Polskiej" w Spale (woj. łódzkie). "Zajmujemy się obecnie analizą i wykluczeniem wszystkich możliwości innej interpretacji tego elektronicznego zapisu" – dodał.
Zdaniem Macierewicza, odczyt ma potwierdzać wcześniejsze "ustalenia" podkomisji, które podała 9 sierpnia. Że urwanie części lewego skrzydła TU-154M nie było efektem uderzenia w brzozę. Bo "liczne zniszczenia lewego skrzydła samolotu TU-154M noszą ślady wybuchu".
OKO.press przygląda się nowemu "odkryciu" podkomisji smoleńskiej w świetle tego, co ustalono zanim eksperci Antoniego Macierewicza zaczęli pobierać publiczne pieniądze za snucie spiskowych teorii.
Znaleźliśmy w zapisie jednego z rejestratorów moment eksplozji – został zidentyfikowany.
Ale o który rejestrator może chodzić? Szef MON - we właściwy sposobie sposób - nie wdaje się w szczegóły, gdy chodzi o podanie jakichś konkretów dotyczących "osiągnięć" podkomisji smoleńskiej.
„W grę mogą wchodzić tylko dwa rejestratory: parametrów lotu albo głosu" - mówi OKO.press Maciej Lasek, były przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych.
Jeśli chodzi o rejestrator głosu, który nagrywał rozmowy w kokpicie pilotów, to amerykańskie badania katastrofy innego samolotu, TWA-800, potwierdziły tezę, że odgłos wybuchu nagrywa się zawsze. I to niezależnie od tego, jaki to był wybuch i na jakiej wysokości do niego doszło.
"Badania, które wykonano dla komisji Millera, a później już dla potrzeb postępowania prokuratorskiego, wykluczyły, by rejestrator głosu nagrał dźwięk jakiegoś wybuchu. Słychać za to krzyki załogi i dźwięki uderzeń w drzewa" - mówi dr Lasek.
"Jeśli zaś chodzi o rejestrator parametrów lotu, to istnieje bardzo dobra korelacja pomiędzy zapisem parametrów a zderzeniami samolotu z kolejnymi przeszkodami" - mówi dr Lasek.
"Więc zapis z tego rejestratora również wyklucza wybuch" - tłumaczy.
OKO.press analizowało już nagrania z kokpitu, które zostało profesjonalnie oczyszczone i odczytane w kwietniu 2015 roku przez prokuraturę wojskową. To nagranie w pełni potwierdza przebieg ostatniej fazy katastrofy opisany przez komisję Millera: samolot zawadził o kilka drzew (na co dowodem są także ich zdjęcia), a potem zderzył się z brzozą.
Jak podkreślał dr Maciej Lasek do zderzenia z brzozą samolot był sprawny do lotu. „Piloci wciąż próbowali odejść na drugi krąg, samolot już się wznosił i prawdopodobnie – gdyby nie zderzenie z brzozą – zdołałby odlecieć”.
Od zahaczenia o pierwszą brzozę (na 1099 m przed lotniskiem) do uderzenia w ostatnią brzozę (855 m) samolot leciał – cały czas z szybkością ok. 270 km/godz., czyli 75 m/sek – nad szybko wznoszącym się brzegiem parowu, na wysokości kilku, kilkunastu metrów nad ziemią (ale minimalnie poniżej poziomu lotniska). Trwało to nieco ponad trzy sekundy.
Na oczyszczonym nagraniu z kokpitu słychać jak osiem sekund przed katastrofą nawigator kończy odliczanie wysokości: „100, 90, 80, 60, 50, 40, 30 i – już krzycząc – 20”. Podaje wysokość nad poziomem terenu, posługuje się wysokościomierzem radiolokacyjnym (co nawiasem mówiąc było poważnym błędem i jednym z powodów wypadku). Następnie słuchać głuche odgłosy czy głośne szumy przypominające szuranie.
Odgłosy przed uderzeniem o brzozę zostały opisane przez prokuraturę wojskową jako kolejno: „lekkie uderzenie o kadłub”, „seria trzech lekkich uderzeń o konstrukcję samolotu”, „odgłos przypominający silne uderzenie”.
„W odległości 855 m od progu DS 26, samolot zderzył się lewym skrzydłem z brzozą o średnicy pnia 30-40 cm, w wyniku czego nastąpiła utrata około 1/3 długości lewego skrzydła. Spowodowało to wejście samolotu w niekontrolowany obrót w lewą stronę” – stwierdza raport komisji Millera.
Ma to miejsce na pięć sekund (dokładniej 4,7 sek) przed upadkiem. Słychać głośny huk, opisany przez prokuraturę jako „odgłos przypominający niszczenie konstrukcji w kolizji dużej prędkości”, potem padają już tylko przekleństwa, okrzyk „Jezu” i krzyki „aaaaa”. Odzywa się też rosyjski kontroler: „uchadzi na wtaroj krug” (odejście na drugi krąg).
"Jeszcze rok temu Antoni Macierewicz i podkomisja smoleńska twierdzili, że zapis z rejestratorów został zmanipulowany" - przypomina dr Lasek. - "A dzisiaj zapisy tych samych rejestratorów służą podkomisji jako dowód na rzekomy wybuch" - dodaje.
Rzeczywiście, w ubiegłym roku dr Wacław Berczyński, były już przewodniczący podkomisji, złożył w tej sprawie doniesienie do prokuratury. To jednak zostało oddalone, właśnie ze względu na brak dowodów.
Dr Lasek przypomina też, że jeszcze kilka miesięcy temu podkomisja smoleńska mówiła, że wybuch ładunku termobarycznego, który miał rozerwać samolot, "jest znacznie szybszy niż dźwięk".
"Prędkość dźwięku jest określona – około 1200 km na godzinę, wybuch termobaryczny ma znacznie większą prędkość, więc może się nie zdążyć zarejestrować" - przekonywał dr Berczyński.
Jeśli więc podkomisja zakomunikuje, że ślad wybuchu został odczytany z rejestratora głosowego, to będzie to oczywistą sprzecznością z poprzednim jej stanowiskiem.
„Antoni Macierewicz i podkomisja smoleńska dość wybiórczo żonglują zapisami parametrów lotu. Te, które da się podciągnąć pod ich tezy są przez nich uznawane za wiarygodne. A te, które im przeczą – za niewiarygodne"- mówi dr Lasek.
Jeszcze zanim powstała podkomisja, a istniał w poprzedniej kadencji Sejmu smoleński zespół parlamentarny Antoniego Macierewicza, próbowano wmówić Polakom, że samolot leciał na dużej wysokości i wcale nie zderzył się z brzozą. "I to pomimo tego, że w zapisie rejestratora parametrów lotu jest wyraźne wskazanie, że samolot krótki czas, kilka sekund, leciał na wysokości sześciu metrów nad ziemią" - przypomina ekspert.
Sobotnie rewelacje Macierewicza to niewątpliwie reakcja na słabnący entuzjazm PiS i jego lidera, Jarosława Kaczyńskiego, dla kolejnych prób udowodnienia, że w Smoleńsku jednak doszło do zamachu.
Kaczyński mówił podczas 90. miesięcznicy smoleńskiej 10 października:
"I będzie prawda […] Prawda, której dzisiaj jeszcze nie znamy, ja jej nie znam. Ale prawda! Albo stwierdzenie – dzisiaj w tych okolicznościach, które mamy – tej prawdy do końca ustalić się nie da”.
Lider PiS wyraźnie przygotowywał swoich zwolenników na ewentualność, że z szumnych zapowiedzi wyborczych o ostatecznym "wyjaśnieniu" katastrofy w Smoleńsku może nic nie wyjść.
Tego samego dnia wieczorem Macierewicz wystąpił w TV Republika z zapewnieniem, że znajdzie dowody na zamach. Bo zbadaniem wypadku zajął się "najlepszy instytut na świecie", który zajmuje się cyfrowymi rekonstrukcjami katastrof. Zapytany o nazwę owej instytucji, powiedział, że nie może jej ujawnić, bo to stwarzałoby zagrożenie dla jej naukowców ze strony "jednego z największych mocarstw na świecie".
OKO.press pisało o tym tu:
„Moim zdaniem Jarosław Kaczyński ma coraz większą świadomość, że dla PiS kwestia Smoleńska stała się dużym obciążeniem" - mówi dr Lasek.
Zwłaszcza, że część elektoratu jest już zniecierpliwiona, ponieważ wciąż brak dowodów na wybuch, a przecież prawda miała być „na wyciągnięcie ręki" - dodaje.
Ekspert wskazuje też, że jest raczej pewne, iż
Kaczyński wie od prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobry, że "postępowanie Prokuratury Krajowej zmierza do tych samych wniosków, jakie miała komisja Millera”.
Przesz lata, gdy Antoni Macierewicz inspirował działalność wpierw zespołu Zespołu Parlamentarnego ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy TU-154M a potem podkomisji smoleńskiej, jego eksperci lansowali wiele spiskowych pomysłów.
Według materiału filmowego przygotowanego przez podkomisję smoleńską i zaprezentowanego 10 kwietnia 2017, przyczyną tragedii rządowego Tupolewa był „wybuch ładunku termobarycznego”.
Na dowód wysadzono w powietrze makietę fragmentu samolotu, co również uwieczniono w filmie. Eksperci zgodnie obśmiali ten „eksperyment”, wskazując m.in., że okna na modelu samolotu zostały namalowane. A to istotny szczegół, ponieważ gdyby były ze szkła, to by w przypadku wybuchu popękały… A we wraku Tupolewa okna ocalały, co oznacza, że żadnego wybuchu nie było.
Wcześniej Antoni Macierewicz i jego eksperci wskazywali na różne inne przyczyny katastrofy. Ich wspólnym mianownikiem było przekonanie, że był to zamach, w który byli zaangażowani ówczesny premier Donald Tusk i prezydent Federacji Rosyjskiej Władimir Putin. Wskazywano m.in. na:
Wszystkie te teorie OKO.press zebrało tutaj:
Dziennikarz i publicysta. W OKO.press pisze o ochronie przyrody, łowiectwie, prawach zwierząt, smogu i klimacie oraz dokonaniach komisji smoleńskiej. Stały współpracownik miesięcznika „Dzikie Życie”.
Dziennikarz i publicysta. W OKO.press pisze o ochronie przyrody, łowiectwie, prawach zwierząt, smogu i klimacie oraz dokonaniach komisji smoleńskiej. Stały współpracownik miesięcznika „Dzikie Życie”.
Komentarze