0:00
0:00

0:00

Po raz pierwszy od XIX wieku więcej senatorów opowiedziało się za skazaniem prezydenta, niż za uniewinnieniem – 57 do 43. Choć za winą Trumpa zagłosowało aż siedmioro Republikanów, było to jednak zbyt mało, by osiągnąć wymaganą Konstytucją większość dwóch trzecich, tzn. 67 głosów.

Izba Reprezentantów przegłosowała artykuł impeachmentu 13 stycznia, tydzień przed końcem kadencji Donalda Trumpa. Ówczesny prezydent został oskarżony o „podżeganie do buntu”: sprowokowanie ataku na Kapitol 6 stycznia, w którym straciło życie pięć osób. Proces w Senacie rozpoczął się dopiero 9 lutego, kiedy w Białym Domu zasiadał już Joe Biden, więc zaczęło się (i skończyło) od kluczowego pytania: czy Senat może sądzić byłego prezydenta? Zwolennicy Trumpa argumentowali, że nie ma takiej możliwości i impeachment może dotyczyć wyłącznie urzędujących urzędników państwowych, ale wielu specjalistów od prawa konstytucyjnego wyrażało inne zdanie.

Szerokim echem odbił się list 150 badaczy prawa (wśród nich wielu prominentnych konserwatystów), którzy potwierdzali wersję Demokratów: impeachment Donalda Trumpa rozpoczął się w chwili, gdy oskarżony był jeszcze prezydentem, więc cały proces należy doprowadzić do końca. Ostatecznie sam Senat zdecydował w głosowaniu, że ma prawo sądzić eksprezydenta – pięcioro Republikanów przyłączyło się do Demokratów, dając zielone światło do rozpoczęcia procesu.

Przeczytaj także:

Impeachment to w dużej mierze odpowiednik Trybunału Stanu – proces nie karny, ale polityczny, a jego dokładny przebieg (np. ilość czasu, jaką dysponuje każda ze stron) uzgadniają między sobą obie partie. Wybrani przedstawiciele Izby Reprezentantów działają jako oskarżyciele, przedstawiają materiał dowodowy, mający udowodnić sędziom – wszystkim urzędującym senatorom – że oskarżony nie tyle złamał prawo, co sprzeniewierzył się złożonej przysiędze i powinien ponieść konsekwencje polityczne.

Pierwszą karą jest utrata sprawowanego urzędu, ale może nią być też pozbawienie prawa do ubiegania się o jakiekolwiek inne stanowisko federalne.

Dziewięcioro oskarżycieli, „zarządców impeachmentu” w ciągu dwóch dni udowadniało, że Trump ponosi odpowiedzialność za atak na Kapitol:

  • że przygotował grunt pod wydarzenia z 6 stycznia, tygodniami szerząc kłamliwą narrację o sfałszowanych wyborach;
  • że zwołał swoich zwolenników na konkretny dzień i konkretne miejsce, żeby zapobiegli zatwierdzeniu wyników przez Kongres;
  • że atakujący uważali się za wykonujących polecenia prezydenta; że Trump nie był zainteresowany bezpieczeństwem ani wiceprezydenta Pence’a (szturmujący krzyczeli „Powiesić Pence’a!”), ani nikogo innego;
  • że wreszcie nigdy nie okazał żadnej skruchy.
Innymi słowy: gdyby nie działania Trumpa, nie doszłoby do tragicznych wydarzeń i w interesie Stanów Zjednoczonych jako kraju jest to, by Donald Trump nigdy więcej nie mógł ubiegać się o prezydenturę.

Linia obrony Trumpa: impeachment jako akt zemsty

Oskarżyciele pokazali nagrania wideo (w tym niepublikowane wcześniej zapisy kamer bezpieczeństwa Kongresu), na których widać, jak blisko ustawodawców znaleźli się atakujący – celem było oczywiście zagranie na emocjach Republikanów, pokazanie im, że działania Trumpa stanowiły zagrożenie także dla nich. Zapewniali, że celem jest nie zemsta na politycznym przeciwniku, ale konieczność wspólnego działania dla dobra kraju: wysłanie sygnału, że prezydenci nie są ponad prawem, zwłaszcza w ostatnim okresie urzędowania, przed odejściem ze stanowiska.

Argumenty oskarżenia były tak przekonujące, że zrobiły wrażenie nawet na części Republikanów. Choć niektórzy zaprzysięgli trumpiści, jak Rand Paul czy Ted Cruz, ostentacyjnie ignorowali wystąpienia Demokratów i zajmowali się wówczas innymi rzeczami, niektórzy senatorowie z partii Trumpa przyznali, że oskarżyciele byli znakomicie przygotowani – zwłaszcza w porównaniu z wystąpieniami obrońców eksprezydenta.

Reprezentujących Trumpa dwóch prawników dość powszechnie uznano za fatalnych – po pierwszym dniu sam Donald Trump oglądający proces w telewizji, miał być wściekły i domagać się zmiany adwokatów. Ostatecznie do ekipy obrońców dołączył jeszcze jeden prawnik, który ostatniego, czwartego dnia procesu, wygłosił wreszcie to, co eksprezydent chciał usłyszeć:

  • że impeachment jest niekonstytucyjny;
  • że lewica posługiwała się jeszcze ostrzejszym językiem i nie poniosła z tego powodu żadnych konsekwencji;
  • że prezydent Trump nie miał żadnego wpływu na zachowanie protestujących;
  • że kiedy mówił o walce miał tak naprawdę na myśli reformę wyborczą i głosowanie w wyborach za dwa lata (sic!);
  • że „pokojowy protest” został przejęty przez ekstremistów, w tym rzekomo przez radykalną lewicę.

Cały proces – argumentowała obrona – to akt zemsty, atak nie tyle na Trumpa, co na miliony Amerykanów, którzy zagłosowali na niego w listopadowych wyborach, próba penalizowania wolności słowa.

Trump idolem wielu wyborców

Ten ostatni argument był chybiony w dwójnasób, na co też zwrócili uwagę konstytucjonaliści: orzecznictwo Sądu Najwyższego wyraźnie stanowi, że wbrew obiegowej opinii Pierwsza poprawka nie daje wcale prawa do nieograniczonego mówienia, co się komu żywnie podoba, bez zważania na konsekwencje. Nie wolno mówić rzeczy, które skłonią ludzi do łamania prawa i narażą innych na niebezpieczeństwo – a dokładnie to stało się 6 stycznia w amerykańskiej stolicy.

Ostatecznie jednak ani doskonałe oskarżenie, ani nieudolna obrona nie zmieniły wyniku głosowania. Wszyscy byli zgodni, że nie znajdzie się większość 67 głosów, choć za skazaniem Trumpa i tak podniosło rękę więcej Republikanów, niż spodziewała się tego większość obserwatorów amerykańskiej polityki.

Senatorowie Lisa Murkowski, Susan Collins czy Mitt Romney znani są z krytycznego stosunku do Trumpa. Ben Sasse i Patrick Toomey już wcześniej sygnalizowali, że raczej zagłosują przeciw Trumpowi. Zaskoczeniem była jednak decyzja senatorów Richarda Burra z Karoliny Północnej i Billa Cassidy’ego z Luizjany – polityków jednoznacznie prawicowych i konserwatywnych, którzy nigdy dotąd nie zdobyli się na jakąkolwiek krytykę Trumpa.

Swoją decyzję tłumaczyli po prostu szacunkiem wobec Konstytucji, ale lokalne władze partii w ich stanach natychmiast wydały uchwały potępiające obu senatorów.

Większość Republikanów nie zdecydowała się zagłosować przeciw człowiekowi, który dla blisko trzech czwartych wyborców ich partii jest wciąż idolem i wymarzonym kandydatem w wyborach prezydenckich za cztery lata. Sęk w tym, że dla większości Amerykanów zachowanie Trumpa jest nie do obrony, a jego usunięcie z urzędu popierało (według różnych sondaży) od 51 do 56 procent badanych – nie tylko większość Demokratów, lecz także wyborców niezależnych, którzy w wyborach często przechylają szalę na jedną lub drugą stronę.

Establishmentowi Republikanie, którym zależy na dobru partii, a nie dobrym samopoczuciu Donalda Trumpa, znaleźli się w trudnym położeniu – jak bronić czegoś, czego bronić się nie da?

Popis hipokryzji lidera Republikanów

Odpowiedź daje zachowanie Mitcha McConnella, lidera Republikanów w Senacie. Choć bezpośrednio po ataku senator z Kentucky jednoznacznie potępił Trumpa i zasygnalizował, że może zagłosować za jego skazaniem, w sobotę zagłosował tak, jak większość innych Republikanów – przeciw. Potem wygłosił jednak płomienną mowę, w której de facto przyznał rację oskarżeniu. Oświadczył, że „nie ma cienia wątpliwości”, kto ponosi winę za atak na Kapitol, „praktycznie i moralnie”, kategorycznie potępił kłamstwa Trumpa na temat wyborów, zasygnalizował, że winnego może czekać odpowiedzialność karna... po czym wyjaśnił, że niestety nie miał wyboru, musiał zagłosować za uniewinnieniem, bowiem jego interpretacja konstytucji nie pozwala na sądzenie byłych prezydentów.

Był to niesamowity popis hipokryzji – McConnell tłumaczył m.in., że postawione przez Izbę Reprezentantów zarzuty zostały przesłane do Senatu zbyt późno, choć to właśnie on (będący wtedy jeszcze liderem większości senackiej) zdecydował o tym, że proces Trumpa nie rozpocznie się przed 20 stycznia.

McConnell w typowy dla siebie sposób spróbował zadowolić obie strony: obronić Trumpa przed bezpośrednimi konsekwencjami (żeby nie narazić się dominującym w partii trumpistom), ale zarazem odciąć się od niego politycznie (by zaskarbić sobie uznanie centrystów, wystąpić w roli głosu rozsądku i przyzwoitości, zademonstrować republikańskie przywiązanie do Konstytucji).

Wydaje się jednak, że nie osiągnął ani jednego, ani drugiego – nie skorzystał natomiast z jedynej realnej szansy na odcięcie się od tego, co jeszcze niedawno (przy okazji wewnątrzpartyjnej dyskusji o protrumpowej ekstremistce, kongresmence Marjorie Taylor Greene) nazwał rakiem toczącym Partię Republikańską.

Sam Donald Trump osiągnął swój cel, ale tylko częściowo – nie skazano go, owszem, ale zależało mu również na jednoznacznym odrzuceniu zarzutów i głosowaniu po linii partyjnej, by móc przedstawiać proces w Senacie jako zemstę zawistnych Demokratów, kolejne „polowanie na czarownice”. Jednak argumentacja wielu Republikanów zgodna była z tym, co powiedział McConnell: nie skazujemy Trumpa nie dlatego, że jest niewinny, ale dlatego, że Konstytucja (rzekomo) wiąże nam ręce.

Nie wiemy dziś, czy Trump wystartuje ponownie w 2024 roku – cztery lata to w polityce szmat czasu, byłego prezydenta w tym okresie czekać mogą różne perypetie (na czele z postępowaniami sądowymi), ale sobotnia decyzja Senatu sprawia, że przynajmniej teoretycznie będzie miał taką możliwość.

Drugi impeachment Trumpa pokazał, niestety, że instytucja ta, w zamierzeniu mająca być konstytucyjnym mechanizmem samoobrony, nie spełnia zamierzonej funkcji. Skoro nawet „podżeganie do buntu” przez prezydenta okazuje się niewystarczającym powodem do tego, by pociągnąć go do odpowiedzialności politycznej, Trump – albo ktoś do niego podobny – z pewnością jeszcze kiedyś spróbuje z tego skorzystać.

;
Piotr Tarczyński

Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"

Komentarze