0:000:00

0:00

Aktywiści wspierający uchodźców w Polsce, z inicjatywy Chlebem i Solą oraz Stowarzyszenia Interwencji Prawnej, w sobotę 21 sierpnia natrafili na grupę uchodźców w lasach wokół Usnarza Górnego.

8 mężczyzn w wieku od 18 do 42 lat: dwóch z Jemenu i po trzech z Iraku i Afganistanu. Spotkali się w Polsce przy przekraczaniu granicy ze strony Białorusi. W podróży od kilkunastu dni. Byli bardzo głodni, mocno wychudzeni, jedli tylko kukurydzę i jabłka znalezione po drodze.

Przemoczeni po nocnej ulewie, trzęśli się z zimna. "Jeden miał takie stopy, że nie trudno mu było założyć buty. Był w bardzo złym stanie fizycznym" - opowiada Marysia Złonkiewicz, która koordynuje działania "Chlebem i Solą". - "Doskwierały im spuchnięte ręce od ukąszeń komarów. Przestraszyli się gdy zobaczyli aktywistów, ale nie mieli siły uciekać. Część rozpłakała się – że jesteśmy cywilami, nie mundurowymi".

Nie mogli za wiele jeść - tak mieli ściśnięte żołądki. Czekoladą i papierosami dzielili się po równo. Jeden wyjął z kieszeni migdały oferując je aktywistom.

Przeczytaj także:

Pokazał ślady po uderzeniach pałką

Osoby z tej grupy wielokrotnie już wcześniej przechodziły na polską stronę. I wielokrotnie byli wyłapywani przez funkcjonariuszy Straży Granicznej i wypychani na białoruską stronę. "Jeden z nich był tylko w potarganym t-shircie. Powiedział, że to od drutu żyletkowego, przez który przepchnęli go pogranicznicy na Białoruś" – opowiada Złonkiewicz.

Mundurowi straszyli ich też mierząc do nich z długiej broni. Większości z tej grupy zniszczyli telefony, m.in. rozwalali gniazda ładowania, by nie można było ich doładować.

Smartfony uchodźców zniszczone przez Straż Graniczną . Fot. Fundacja Chlebem i Solą

Uchodźcy byli też przez nich bici. "Jeden pokazał nam ślady po uderzaniach pałką" – twierdzi Złonkiewicz.

Aktywistom opowiedzieli swoje historie. Jeden zna dobrze angielski, dwóch słabiej, któryś posługiwał się rosyjskim. Pomagali sobie i tłumaczyli na języki ojczyste: dari używany w Afganistanie i sorani - kurdyjski.

Afgańczyk był żołnierzem armii i współpracował z Amerykanami. Na dowód pokazywał swoje zdjęcia z żołnierzami USA. Teraz poszukują go w kraju Talibowie. Tak jak jego siostrę, która pracowała jako prawniczka i dwóch dziennikarzy w rodzinie. Wszyscy wyjechali już z Afganistanu.

Dwójka chłopaków z Jemenu uciekła, bo siły rządzące chciały ich siłą wcielić do wojska – od lat w tym kraju trwa wojna domowa. Chłopaki z Kurdystanu irackiego też musieli uciekać w obawie o swoje życie.

Z telefonów aktywistów zadzwonili do rodzin - nawet ci, którym udało się ukryć smartfony przed zniszczeniem, od dawna nie mieli w nich energii. "To były rozmowy pełne łez. Ich rodziny od wielu dni nie wiedziały co się z nimi stało" – opisuje Złonkiewicz.

Aktywiści i spisali i nagrali ich historie by mieć dowody na to, że ci ludzie mają prawo ubiegać się o ochronę w Polsce. Zrobili też zdjęcia z nimi – dowód, że byli w Polsce.

Uchodźcy w okolicy Usnarza Górnego, 21 sierpnia 2021. Fot. Fundacja Chlebem i Solą

Aktywiści mieli ze sobą pełnomocnictwa przygotowane przez Stowarzyszenie Interwencji Prawnej. Najpierw przetłumaczyli uchodźcom, o co chodzi w tych dokumentach. "Upewniliśmy się. że to rozumieją" – mówi Aleksandra Chrzanowska z SIP, która została pełnomocnikiem całej ósemki.

Trójka miała jeszcze swoje paszporty, reszta już tylko zdjęcia swoich dokumentów w telefonach, albo przysłały im je ich rodziny przez internet.

Sankcjonowanie łamania prawa międzynarodowego

Dopiero wtedy aktywiści zadzwonili po Straż Graniczną. "Chcieliśmy, by wszystko się odbyło zgodnie z przepisami. Uchodźcy mogli się starać o ochronę i teraz mieli pełnomocnika" – opisuje Złonkiewicz. Mecenas z SIP miał wkrótce dotrzeć.

Pogranicznicy przyjechali trzema autami. Uchodźcy już wiedzieli co robić - odłożyli plecaki na ziemi, sami ustawili się w rzędzie. "O, my to się już znamy" - powiedział do nich jeden ze strażników mimowolnie potwierdzając to, iż już wcześniej ci ludzie byli z Polski usuwani przez SG. Uciekinierzy zaczęli się trząść. Byli wręcz przerażeni.

"To jest ten, który nam niszczył telefony i groził. Kazał nam też przechodzić na białoruska stronę granicy" – powiedział szeptem do aktywistów jeden z uchodźców. Tym razem jednak, przy aktywistach, funkcjonariusze byli mili. W konwoju kilku aut mundurowi zabrali uchodźców do placówki SG w Szudziałowie. Tam przez bramę wpuścili pełnomocniczkę uchodźców. Ale tylko przez bramę. Chrzanowska nie została dopuszczona ani do żadnych czynności przy uchodźcach ani do nich samych.

Pogranicznicy, jeden przez drugiego, w rozmowie z Chrzanowską przerzucali się pretekstami. Że pełnomocnictwo jest nieważne, bo: nie zapłacili opłaty za nie, albo że uchodźcy go nie rozumieją, albo, że nie zaczęła się procedura, bo to „ujęcie”, a nie „zatrzymanie”, albo że nie wiadomo kto podpisał dokumenty, bo tylko trzy osoby mają swoje paszporty, a tożsamość reszty nie jest pewna.

"Szukali dziury w całym" – nie ma wątpliwości Chrzanowska, która w takich czynnościach wobec uchodźców brała wielokrotnie już udział.

I podkreśla. "SIP pomaga cudzoziemcom ubiegającym się o ochronę międzynarodową od 15 lat. Pomogliśmy już kilku tysiącom uchodźców i kilkunastu tysiącom migrantom, którzy się przewinęli się przez nasze biuro. Znamy procedury i prawo" – nie miała wątpliwości.

"Płk Andrzej Jakubaszek – komendant, zgodził się ze mną, że jeśli ktoś upomina się o ochronę, to nie można go odesłać" - opisuje Chrzanowska. Nic to nie dało. Przepychanki słowne mogły trwać nawet 2 godziny.

Gdy strażnicy wypychali ją z placówki, krzyknęła po angielsku do uchodźców nadal siedzących w autach, czy rozumieją co podpisali. Potwierdzali, także kiwając głowami. SG kazała jej opuścić teren strażnicy.

Zanim Chrzanowska została wyproszona, dowiedziała się od funkcjonariuszy o rozporządzeniu MSWiA, które dzień wcześniej zostało ogłoszone. To ma sankcjonować push backi, czyli wypychanie uchodźców nielegalnie przekraczających granicę z powrotem.

Pisaliśmy o tym w OKO.press:

Te zmiany „stoją w sprzeczności z przepisami Konstytucji, ustaw, prawa UE i prawa międzynarodowego gwarantujących dostęp do procedury azylowej” alarmuje Helsińska Fundacja Praw Człowieka.

View post on Twitter

"Polskie służby od kilku tygodni notorycznie stosują push backi – nielegalną praktykę" – dodaje Chrzanowska z SIP.

„Rażące łamanie praw człowieka”

"Usłyszałam, jak któryś z funkcjonariuszy komenderował: Irakijczyków i Jemeńczyków na granicę białoruską" – opowiada Złonkiewicz. Aktywiści zaczęli protestować, tłumaczyć, że nie mają prawa ich odstawiać na granicę.

Takiego zachowania strażników się nie spodziewali. Ściągnęli osoby z Fundacji Ocalenie, operatora TVN i mieszkańców, którzy przywieźli jedzenie dla uchodźców.

"Miejscowi są zaszokowani tym, że strażnicy – ich znajomi – mogą się tak zachowywać. Płakali przy nas z bezsilności" – opowiada Złonkiewicz.

"Okoliczni mieszkańcy karmią i pomagają uchodźcom, którzy ukrywają się w lasach i na polach kukurydzy. Ale już boją się robić to, bo widzą co strażnicy robią z uchodźcami" – opowiada nam jeden z mieszkańców tych okolic, ze strachu proszący o anonimowość. - "Tutaj mamy wstęp do holokaustu" - dodaje.

Ok. 23:00 pod placówkę SG przyjechał 4-osobowy patrol policji. Mundurowi przez 2 godziny spisywali aktywistów pod bramą. Grozili mandatami, bo mieli zakłócać ciszę nocną.

Przyjechał transporter SG. Uchodźców wyprowadzono z budynku. Nie wiadomo do którego z 3 aut wsiedli. Ruszyły naraz wszystkie – to trick SG, by przechytrzyć aktywistów. W chaosie 2 ich auta pojechały za pierwszym, który wyjechał - transporterem. Ten kluczył po lasach okolicy, by po ok. godzinie zatrzymać się i pokazać, że nie wiezie nikogo.

Pogranicznicy wywieźli ósemkę uchodźców pozostałymi autami i bez świadków przepchnęli przez granicę na białoruską stronę, w okolicy Usnarza. Ponownie.

Na Białorusi pogranicznicy szczują ich psami, nie pozwalają dalej iść. - "Oni cały czas próbują szukać ochrony u nas, bo w ojczyźnie są narażeni na śmierć. Chcą współpracować, żyć w bezpiecznym miejscu, są pokojowo nastawieni, a nasi żołnierze tak ich traktują. To dla mnie niepojęte" – zaznacza Złonkiewicz.

W nocy dojechała do placówki SG Małgorzata Jaźwińska – mecenas z SIP, która prawnie ich reprezentuje. SG miała obowiązek jej umożliwić spotkanie z nimi. - "Nie zostałam dopuszczona do moich klientów ani poinformowana o tym, gdzie się znajdują, ani jak i kiedy będę mogła ich reprezentować w trakcie wszystkich czynności" – zaznacza Jaźwińska. Wysłała maila do oddziału SG z żądaniem dopuszczenia ją do klientów – bez odzewu.

W niedzielę piątkę tych samych uchodźców zatrzymali pogranicznicy. Ponownie odmówiono Jaźwińskiej kontaktu z nimi, ale gdy wieczorem już dotarła do placówki SG w Szudziałowie pozwolili na jej uczestnictwo w działaniach straży wobec tych ludzi.

Po jednego z nich przyjechała karetka. - "Najstarszy z Afgańczyków miał zapalenie płuc i bóle w klatce piersiowej. Był odwodniony. Udzieliłam mu pierwszej pomocy" – mówi nam Paulina Bownik, lekarz.

Pogranicznicy nie zdołali ich jeszcze wydalić z Polski. - "Mamy nadzieję, że tym razem tego nie zrobią" – mówi Bownik.

"Te sobotnie działania SG to pierwszy raz - jak kojarzę - tak dobrze udokumentowany przykład rażącego łamania praw człowieka, stosowania push backów" – podkreśla Złonkiewicz.

Chrzanowska: "To łamanie prawa człowieka, godności ludzkiej i to osób, które uciekają przed zagrożeniem życia".

O sprawie już wie UNHCR i Rzecznik Praw Obywatelskich. RPO wysłał pismo do SG – jeszcze nie udało nam się uzyskać jego treści. Według naszych informacji zastępca RPO dr Machińska dzwoniła do placówki SG w Szudziałowie, ale nie chciano z nią rozmawiać telefonicznie.

Z nami także nie chciano. Funkcjonariusz SG w Szudziałowie nie przedstawił się, odmówił rozmowy i skierował do rzecznika prasowego Podlaskiego Oddziału SG. Tam także żadnych informacji. Usłyszeliśmy, że „Szudziałowo to już polityka Straży Granicznej, a o tej wypowiada się rzecznik Komendanta Głównego”.

Z kolei ppor. Anna Michalska która piastuje tę funkcję, nie znalazła czasu na rozmowę z OKO.press. Tłumaczyła, że najpierw chce poznać pismo z RPO i w poniedziałek może odpowiedzieć na nasze pytania.

;

Udostępnij:

Krzysztof Boczek

Ślązak, z pierwszego wykształcenia górnik, potem geograf, fotoreporter, szkoleniowiec, a przede wszystkim dziennikarz, od początku piszący o podróżach i rozwoju, a od kilkunastu lat głównie o służbie zdrowia i mediach. Zaczynał w Gazecie Wyborczej w Katowicach, potem autor w kilkudziesięciu tytułach, od lat stały współpracownik PRESS, SENS, Służba Zdrowia. W tym zawodzie ceni niezależność.

Komentarze