0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Agnieszka Sadowska / Agencja Wyborcza.plAgnieszka Sadowska /...

Dużo w tej rozmowie uwag: „tego nie pisz, z tym muszę uważać”. Przez całe spotkanie lustruje okolicę, nawet mi się to udziela. Pozwala sprawdzić swoją wiarygodność. Pokazuje zdjęcia – dowód, że służył na granicy. Sprawdzam to również na własną rękę, mówi prawdę. Nigdy nie wymieniamy wiadomości - żeby z nim rozmawiać, jadę w wyznaczone miejsce, adres zapamiętuję. Nie wiem, czy jakiś funkcjonariusz Straży Granicznej udzielił wcześniej takiego wywiadu. Pytam go, dlaczego zgodził się na rozmowę. „Bo na granicy dzieje się zło” - odpowiada.

Dorota Borodaj: Chciałeś jechać na granicę?

Strażnik graniczny: Chciałem. Przynajmniej na początku. Dopiero jak sytuacja zaczęła się rozwijać, zacząłem szukać informacji z różnych źródeł, nie tylko tych oficjalnych. I poczułem, że nie chcę tam być, ale przyszło wezwanie.

Jak was przygotowano?

Przed wyjazdem mieliśmy szkolenie organizacyjne, niektórzy ruszali w teren po latach za biurkiem – chcieli przeczołgać się przez chaszcze, przestać czuć się jak zwykłe urzędasy. Na tym szkoleniu byli koledzy, którzy wrócili z granicy. Mówili nam, gdzie kto z nas jedzie i z czym możemy się tam spotkać. O uchodźcach mówili: „Raczej nikt nie jest agresywny, oni są wykończeni. Ale skujcie ich, nigdy nic nie wiadomo. Trzydziestu naraz nie skujecie, ale dwóch-trzech już tak”. Ćwiczyliśmy skuwanie, obronę przed atakiem – taki wuef, żeby przypomnieć sobie rzeczy, które niektórzy z nas mieli na szkoleniach z dziesięć lat wcześniej.

Pamiętam, że pytali nas, kto ma przeszkolenie na użycie pałki teleskopowej. Trzeba je mieć, żeby wiedzieć gdzie i jak uderzyć, żeby nie zrobić krzywdy. Na 20 osób na sali przeszkolone były może ze dwie-trzy. „To nie bierzecie pałek”. Ale kilku gorliwych zabrało ze sobą prywatne. Ja skompletowałem hełm, gaz, kajdanki i pojechałem.

Przeczytaj także:

Co mówili koledzy, którzy byli tam przed tobą ?

Przed wezwaniem na granicę byli neutralni, trochę ciekawi tego, co będzie, ale nie było w nich agresji, ani wrogości. Wracali i widać było, że się zmienili: „To są krętacze, oszuści, brudasy, robią w lesie syf. Niech spierdalają skąd przyjechali”. A ja myślałem – no jak, mają chodzić i sprzątać po sobie, jak próbują przeżyć? Koledzy mówili też: „Po co się tu pchają, nie mogą iść normalnie na przejście?”, a ja myślałem - no jak, a Łukaszenka? Nie wiedzą, co tam się naprawdę dzieje?

Ale oni byli już nastawieni znacznie ostrzej, bardziej bezlitośnie. A potem pojechałem i zobaczyłem to wszystko od środka.

Co zobaczyłeś?

Nie zdradzę szczegółów, nie powiem, ile razy i gdzie byłem. Ale brałem udział w push-backach. Kiedy się zgarnia ludzi z lasu, to najpierw jedzie się na placówkę ogarnąć papiery. Tam są dla nich jakieś zupki chińskie, jabłka, serki, woda, mogą coś zjeść, ogrzać się. A po ogarnięciu papierów, jak się ściemni - na ciężarówkę i do „okna życia”. Tak się mówi. Czyli do dziury w płocie. Mówi się na to też „paczkomat”. Jedziesz ciężarówką, noc, leśna droga, strasznie telepie. Niektórzy koledzy mówili po akcjach: „Osiemdziesiąt prułem, tylko się ciapaci obijali głowami o sufit”. Tam naprawdę trzęsie, trzeba się mocno trzymać. Dojeżdżasz do punktu, gdzie stoi wojsko i skręcasz w lewo albo prawo, podjeżdżasz kawałek dalej i wysiadka. Pyk-pyk-pyk, odgina się druciki, robi dziurę na metr-półtora. Nasi krzyczą:

- „Przechodzić!”.

Wtedy oni płaczą, klękają, „no, mister, no Belarus, no Belarus!”.

- „Wstań kurwa, nie udawaj! - I pałą w słupek, żeby był metaliczny dźwięk i żeby się bali.

Człowiek na ziemi pokazuje na kolano: - „Hospital”

- „Ja ci kurwa dam hospital, w ryj dostaniesz!”.

I człowiek wstaje, przechodzi przez dziurę.

A jak przejdą przez tę dziurę w płocie?

Siadają. Albo odchodzą kawałek w bok, znikają w ciemności. A my wracamy do bazy.

Ty też krzyczysz?

Nie. Nie każdy się na to zgadza, ale nikt nie mówi tego głośno. Nie możesz się wychylić, bo cię odeślą w trybie natychmiastowym.

Przeczytałam, że Ustawa o Straży Granicznej przewiduje dziewięć różnych kar za odmowę wykonania rozkazu, niedopełnienie obowiązków służbowych czy wykonanie ich „w sposób niedbały lub nieprawidłowy”. Od upomnienia, przez obniżenie stopnia, po wydalenie ze służby. To dlatego nie protestujecie?

Wielu funkcjonariuszy starszej daty nie zgadza się na agresję. Raz ktoś powiedział: „Jak macie śrubokręty albo noże, to rozpierdalajcie im wtyki do USB”. Młodsi gorliwie przytakiwali: „Tak, trzeba to im rozwalać, bo ślą pinezki do aktywistów albo przemytników”. Ale część popatrzyła po sobie, zwłaszcza ci starsi stażem, i powiedziała, że nic nie będą rozwalać. Młodsi wierzą w to, co wmawia im propaganda w państwowej telewizji.

Zauważyłem, że zmienia się też podejście wielu miejscowych funkcjonariuszy, mówią, że na początku było trudno, a teraz już idzie z górki. Ludzie wierzą, że bronią granic przed terrorystami.

A ty w co wierzysz?

Że jak terrorysta chce się gdzieś dostać, to raczej nie przedziera się ledwo żywy przez las. Pamiętam, jak były ataki na przejściu w Kuźnicy. Patrzyłem na nagrania i widziałem, że ci najbardziej agresywni mieli pod dresami wojskowe ubrania. Wiemy też, że wśród wojska po białoruskiej stronie jest dużo „specjalnych” - funkcjonariuszy Specnazu. Widać to po ubraniach, butach, słyszymy czasem, jak nasze wojsko melduje: „Po drugiej stronie dwóch normalnych i jeden specjalny”.

A ludzie, których przepychamy, błagają, żeby tylko nie musieli wracać na Białoruś. Czasem mówią, że już nigdzie nie chcą iść – ani do Niemiec, ani do Polski, chcą wrócić do siebie.

To dlaczego nie możemy ich odstawić normalnie, na przejście graniczne, tylko musimy ich przeciskać nocą przez płot. Ja nie mówię, że wszystkich mamy przyjąć, ale trzeba zrobić tak, jak każe konstytucja i prawo międzynarodowe: dać ludziom złożyć wnioski, część przyjąć, część odesłać. A my ich wypychamy w lesie, to jest dla nich naprawdę straszne miejsce.

Słyszałem historię, jak patrol natknął się na grupę, która sama do nich wyszła. Mieli ręce uniesione w górę, krzyczeli po angielsku, że się poddają. Nasi zdziwieni, co się stało? „Lion, mister!”. Okazało się, że to był czas rykowiska jeleni i oni, słysząc je w puszczy, myśleli że to lwy. Chłopaki uśmiali się: „Co za idioci, lwa od jelenia nie odróżniają”. A ja sam wiem, że to nie jest taki normalny las. Masa zwalonych drzew, jak raz chciałem na azymut pobiec, to po 20 minutach byłem mokry. Raz w nocy wyszedłem kawałek, popatrzeć przez noktowizję i, nie powiem, zrobiło mi się nieswojo. Cisza taka, nagle tu jakiś trzask, tam inny dźwięk. Każdy by się wystraszył.

W ilu akcjach brałeś udział?

Tego nie zdradzę, nie chcę dać się namierzyć. Powiem tylko, że spodziewałem się, że będziemy non stop w akcji, a było spokojniej, niż zakładałem. Ludzi nie było, ale były ślady. Opuszczone obozowiska, szałasy, rzeczy. Można było się domyślać, co się stało. Porzucone spodnie – pewnie chłopak dotarł do auta przemytnika cały mokry i ten mu kazał szybko zdjąć spodnie zanim wejdzie do samochodu. Rozrzucone siatki z lekami, słoiki po zupie dostarczanej przez aktywistów – pewnie szybko gdzieś pobiegli, może podjechał transport. Albo znaleźli ich nasi. Różne rzeczy znajdowałem – porzucone kurtki, dziecięce rękawiczki. Raz patrzę – duży kształt na ziemi, aż się spociłem, myślałem, że to ciało, a to był tylko pusty, mokry śpiwór.

Ciał nie widziałeś?

Nie, i nikt z kolegów mi o tym nie opowiadał. Spędziłem w lasach dużo czasu. Gapiłem się przez noktowizję – koledzy śmiali się, że taki gorliwy jestem. Na obchód zawsze brałem do kieszeni coś do jedzenia, na wypadek gdybym kogoś spotkał. Może to zabrzmi dziwnie, ale wcześniej podczas spotkań z obcokrajowcami byłem ich ciekawy, zawsze starałem się nawiązać jakąś interakcję. „Straż graniczna to taka policja, tylko zajmuje się obcokrajowcami, a nie Polakami” - tak się tłumaczyło dzieciom. A nagle mamy wywozić na mróz baby z dziećmi, pobitych, wymęczonych ludzi.

Pamiętasz tych, których ty wywiozłeś?

Pamiętam wszystkich. Bywali w różnym stanie. Niektórzy dopiero po pierwszym przejściu, inni próbowali przejść już kolejny raz. Po tym, co widziałem, wiem na pewno – żaden mur nic tu nie pomoże, to będą pieniądze wywalone w błoto. Wszystkim sterują Białorusini, po ich stronie są dwa rzędy zasieków z drutu i dojazd drogą – tam nikt się nie przeciśnie bez wiedzy funkcjonariuszy. Jak zechcą, podwiozą pod mur setki ludzi i pogonią kolbami. Zawsze się ktoś przeciśnie.

Co się u was mówi o aktywistach?

Najgorsze rzeczy. Lewactwo, trzeba ich pogonić. Aktywiści mówią, że to uciekają dentyści, profesorowie, inżynierowie. U nas, że to lewacka propaganda. A uchodźców zaczęto nazywać „profesorami” - „żadnej litości, trzeba bronić granic i wypierdalać za drut tych jebanych profesorów”.

Rozmawiacie między sobą o akcjach?

Po wódce idzie dużo opowieści. Wtedy każdy tylko się przekrzykuje, jak to pogroził pałą, opierdolił. Jak jest nas mniej, zaczyna się inna rozmowa: temu dałem batonika, tamtemu fajkę. Albo mówią – „Ja tylko dzieciom daję jedzenie” - że niby jak dają dorosłym, to oni jedzą sami, a dopiero potem dają dzieciom. Ja tego nie widziałem, ale czytałem, że w krajach arabskich bardzo ważna jest starszyzna. U nas na piedestale stawia się dziecko. Może o to chodziło, nie wiem, nam nikt takich rzeczy nie tłumaczy.

Na szkoleniach mówią: „Trzymajcie dystans, Arabowie włażą na głowę, dopuścisz jednego, obskoczy cię sześciu”. Jak są akcje z dziećmi, to któryś przyzna – „Serce mi się ścisnęło”. Ale zaraz dodaje: „Co to za rodzice, co ciągną dzieci do lasu? Sami się o to proszą”.

Pamiętam jeszcze taką opowieść – nasi trafili gdzieś na dużą grupę, jeden z naszych pokazał na ciężarówkę i krzyknął: „Germany!”. Tamci od razu się rzucili, nasi odpalili silniki, a potem ich powieźli, oczywiście pod ogrodzenie.

Byłeś tam?

Nie, tę historię znam z opowieści. Ja miałem raz grupę, która była już mocno wymęczona, któryś raz ich złapano. Jeden facet miał spodnie całe w dziurach, jakby ktoś je na nim poszarpał. W butach aż im chlupotało, stopy mieli odmoczone, pomarszczone i zbite jak u słonia od długiego trzymania w wilgoci. Na placówce były jakieś wory z rzeczami, ktoś powiedział, żeby im dać suche ubrania, zaczęli coś sobie wybierać. To są takie momenty, kiedy myślisz „niech coś zrobią, cokolwiek, zaczną krzyczeć, przyczepią się do kaloryfera”. Ale nic nie możesz powiedzieć, przełożeni patrzą. Zresztą, to i tak nic by nie dało.

Tam był człowiek z epilepsją. Rozejrzałem się i jak nikt nie widział, napisałem w google translatorze: „powiedz, że chcesz do szpitala”. Próbowaliśmy zgłosić to przełożonemu – ja i żołnierz, który ze mną tam był. Nic to nie dało, nie uwierzył nam. Widziałem, że ten żołnierz też nie był nastawiony do tych ludzi negatywnie. Ale nie mieliśmy jak porozmawiać. Znam z opowieści podobną historię – gdzieś na placówkę trafiła para i podobno ona mówiła, że jest w ciąży. Ale też jej nie uwierzono, pojechała za drut.

Ci ludzie, którym próbowałeś pomóc – co się z nimi stało?

Mówili, że chcą wracać do siebie. Bali się, byli tam prześladowani, ale już im było wszystko jedno. Nikt ich nie słuchał. Tych ludzi też wywieźliśmy. Ja ich wywiozłem. Byli spokojni, zrezygnowani, ale też pełni jakiejś godności. Pod ogrodzeniem jeden z mężczyzn zapytał, czy mam papierosy. Dałem mu paczkę. (Przerywa. Przeciera oczy, widzę, że powstrzymuje płacz).

Wtedy też płakałeś?

Tak. Po tym, jak wziął ode mnie te fajki, dziękował i mówił, że jestem good man.

Myślisz, że jesteś dobrym człowiekiem?

Nie wiem, co na to odpowiedzieć. Jak porównam to, co myślę, z tym, co mówią koledzy, to tak. Ale nie chcę się wybielać.

Musiałeś tam jechać?

Pewnie mogłem wziąć L4, ludzie tak robią. Ale jak mówiłem, chciałem sprawdzić, czy to o czym czytam i oglądam, to prawda. A jak zobaczyłem, to pomyślałem: może jak ja tam będę, to ci ludzie będą traktowani mniej z buta? Może zło, które się tam dzieje, będzie trochę mniejsze? Może tak robi dobry człowiek?

Udostępnij:

Dorota Borodaj

Reporterka, autorka wywiadów, publikowała m.in. w „Dużym Formacie”, magazynach „Pismo” i „Kontakt”, „Wysokich Obcasach”, absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu, pracuje nad książką-reportażem o obronie Puszczy Białowieskiej w 2017 roku.

Komentarze