0:00
0:00

0:00

„Wierzę w polskie jutro na Madagaskarze. Nie z uczuć wyłącznie, i nie ze zwodnych urojeń ani płochych nadziei wypływa wiara, lecz buduję ją na twardym gruncie rzeczowej kalkulacji i sumiennego rozbioru niektórych elementów zagadnienia. Wierzę przede wszystkim dlatego, gdyż jest tam ziemia wolna i żyzna” – przekonywał w latach 30. podróżnik Arkady Fiedler, autor m.in. książki „Jutro na Madagaskar”.

Zapewniał, że „tysiące rodzin osadniczych może tam znaleźć dobrobyt i szczęście”. W jaki sposób? „Dziś doliny pokryte są perzem i papyrusem i niesforne kaprysami wody; lecz jutro, skute w okowy ludzkiej gospodarki, zaszumią przepychem rozległych plantacji”, argumentował.

Szczególnie duże możliwości widział pisarz-podróżnik w uprawie kawy. „Europejski kolonista (...) może tu hodować najlepszy, najpopłatniejszy rodzaj kawy, arabikę” – stwierdzał Fiedler. – „Kawa da tu przyszłym osadnikom zamożność, podczas gdy ziemniaki, fasole, rozliczne jarzyny, łatwe do zdobycia mięso dostarczą strawy codziennej”.

Czytając te słowa wyobrażamy sobie, że Polacy byli całkiem blisko wprowadzenia się na daleką afrykańską wyspę, na której zrobił już przecież kiedyś karierę Maurycy Beniowski. W XVIII wieku rządził miejscowymi kacykami jako „wielki wódz”, za znak swej władzy mając wielki srebrny medalion z promienistym słońcem z jednej strony, a świętym małpiątkiem z drugiej.

Rządził wprawdzie krótko, dopóki nie zgładziła go kula kolonialnych oddziałów francuskich w 1786 roku, jednak wyobraźnię Polaków rozpalał przez kolejne wieki – kreując przy okazji kolonialny, paternalistyczny mit „białego wybawcy” cywilizującego dalekie krany i przynoszącego tubylcom ocalenie. Szczegół, ale w sprawie madagaskarskiego planu, pod którym podpisał się Fiedler, diabeł tkwi w wielu szczegółach.

1727 map of East Africa by Jean-Baptiste Bourguignon d'Anville. Repozytorium wolnych zasobów Wikimedia Commons

Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Będziemy rozbrajać mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I pisać o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.

Kwestia wiarygodności

Po pierwsze, czy Fiedler był obiektywny pisząc te słowa, czy tylko potwierdzał to, co chcieli usłyszeć decydenci? „Na początku 1937 roku polityk i redaktor naczelny »Gazety Polskiej« Bogusław Miedziński zaproponował Fiedlerowi udział w rządowej misji na Madagaskarze. Miał on tam pojechać jako niezależny ekspert, obok trzyosobowej Komisji Studiów” – pisze Tomasz Kempiński z Uniwersytetu Gdańskiego w artykule „Egzotyczny świat Arkadego Fiedlera” („Argumenta Historica”, nr 3/2016).

Szefem komisji był mjr Mieczysław Lepecki, od prawie dziesięciu lat zaangażowany w wyszukiwanie na całym świecie terenów dla polskiego osadnictwa.

Mieczysław Lepecki, 1931, Narodowe Archiwum Cyfrowe, Fotografia z archiwum Ilustrowanego Kuriera Codziennego.

„Miedziński twierdził, iż raporty Lepeckiego były zbyt optymistyczne i to właśnie stało się jedną z przyczyn fiaska akcji osadniczych w Brazylii i Peru. Na pytanie Fiedlera, dlaczego mimo braku zaufania do Lepeckiego nadal powierzano mu tego rodzaju misje, Miedziński odparł, że dyrektor Drymmer z Ministerstwa Spraw Zagranicznych chętnie wysyłał go w dalekie podróże, aby ten nie miał czasu na publikowanie swoich wspomnień. Lepecki był bowiem adiutantem Piłsudskiego w ostatnich latach jego życia i po śmierci marszałka zaczął zamieszczać w prasie swoje wspomnienia. Zawierały one niezbyt pochlebne opinie naczelnego wodza o niektórych prominentnych politykach II Rzeczypospolitej” - zwraca uwagę Kempiński.

Afisz z 1936 r. Wikimedia Commons, repozytorium wolnych zasobów

Wniosek z tego, że Lepecki niekoniecznie był osobą kompetentną. Czy jednak Fiedler chciał mu wchodzić w drogę? Powojenne perypetie popularnego autora oraz zmiany, jakich dokonywał w kolejnych książkach o Madagaskarze wydawanych w czasach PRL, sugerują, że także on potrafił się dostosowywać do zasygnalizowanych mu politycznych potrzeb.

Przeczytaj także:

Kwestia skali

Madagaskar to czwarta co do wielkości wyspa świata. Ma powierzchnię 580 tysięcy kilometrów kwadratowych, przedwojenna Polska była o jedną trzecia mniejsza.

Francuzi, którzy kontrolowali wówczas wyspę, musieliby stracić rozum, by przekazać ją Polakom w całości.

Wręcz przeciwnie: w ogóle nie chcieli tracić nad nią kontroli. Chodziło im jedynie o sprowadzenie kilku-, kilkudziesięciu tysięcy rolników na jakieś tereny nadające się pod uprawę. I na to zgodzili się nie bez wahania, bo ostatecznie dali Polakom zielone światło dopiero w roku 1937, po wieloletnich wcześniejszych staraniach polskiej dyplomacji.

Jakie obszary wchodziły w grę na takiej wyspie wspólnie zarządzanej przez Polskę i Francję? Wskazuje je Lepecki w książce-raporcie z misji „Madagaskar – kraj, ludzie, kolonizacja” (1938): „Tereny w północnej części płaskowyżu centralnego najbardziej z całego Madagaskaru nadają się do kolonizacji europejskiej. Rozpatrując je, Komisja Studiów doszła do przekonania, że część ich, zawarta w obrębie dystryktalnych jednostek administracyjnych Beaianana, Mandritsara i ewentualnie Befandriana odpowiada najwięcej wymaganym warunkom”.

Z jego słów wynika, że w grę wchodziłby teren o powierzchni dwudziestu kilku tysięcy kilometrów kwadratowych, może wielkości obecnego województwa warmińsko-mazurskiego.

A co z miejscowymi, z sąsiadami? „Oj, Madagaskar! Kraina czarna, parna, Afryka na wpół dzika!”, śpiewał w popularnym fokstrocie z 1938 roku piosenkarz Bolesław Norski-Nożyca z orkiestrą „Syrena-Rekord”.

Ajaj, Madagaskar, Kraina czarna, skwarna, Afryka na wpół dzika jest! Tam drzewa bambusowe, orzechy kokosowe, tam są dzikie stepy, tam mi będzie lepiej. Ajaj, ja lubię dziki kraj!

Jednak ilu rodaków zdawało sobie sprawę choćby z tego, że Malgasze – autochtoniczna ludność Madagaskaru – w większości pochodzili z Azji Południowo-Wschodniej, a nie z głębi kontynentu afrykańskiego? Kraj stanowił egzotyczną etniczną afroazjatycką mozaikę z wieloma plemionami, częstokroć ze sobą od wieków skłóconymi.

Grupy etniczne na Madagaskarze. Autor Lemurbaby. Z wolnych zasobów Wikimedia Commons

Spośród 4 mln ówczesnych mieszkańców wyspy, Malgaszami nie było tylko 30 tysięcy Francuzów, trzy tysiące Europejczyków z innych krajów oraz 17 tysięcy innych zasymilowanych obcokrajowców. Według struktury wyznaniowej 52 procent ludności stanowili animiści, 41 procent chrześcijanie (katolicy i protestanci), a 7 procent muzułmanie (za: Józef Wiesław Dyskant, „Madagaskar 1942”).

Nawet 50 tysięcy przybyszów z Polski stanowiłoby ledwie ponad 1 proc. populacji. Nie byliby tam społeczną elitą ani wczasowiczami, lecz rolnikami.

Kwestia ambicji i kompleksów

Po co w ogóle była Polsce potrzebna kolonia?

„Wraz z powrotem Polski odrodzonej na mapę w umysłach wielu ludzi rodziły się marzenia o mocarstwowej ojczyźnie, które trwały całe dwudziestolecie. Dla jednych owa mocarstwowość oznaczała silną armię, a dla innych przekształcenie Warszawy w prawdziwie europejską stolicę przez budowę metra, wzorcowych dzielnic i zorganizowanie w latach 40. wystawy światowej.

Nie brak było również osób, dla których nieodłącznym elementem mocarstwowości było posiadanie zamorskich kolonii” – pisze Robert Witak z Uniwersytetu Łódzkiego w artykule „Na Madagaskar! Francuska kolonia u schyłku lat 30. XX wieku w relacjach polskich podróżników” („Vade Nobisccum” vol. XII/2014).

Jak dodaje, „zwolennicy akcji kolonialnej przekonywali, że nowe nabytki to droga do mocarstwowości, a zarazem jej potwierdzenie. Zamorskie tereny miały gwarantować rozwój gospodarczy dzięki importowi tanich, a często rzadkich, surowców. W drugą stronę płynąć miały produkty polskiego przemysłu. W ten sposób II Rzeczpospolita realizowałaby standardowy schemat wymiany handlowej metropolii z koloniami.

Pochód Ligi Morskiej i Kolonialnej, Katowice, lata 30. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Jednocześnie nie brak było głosów nawołujących do rozwiązania trudnych problemów społecznych poprzez emigrację osadniczą skierowaną w różne miejsca świata. W zamyśle komentatorów, należało wykorzystać i tak istniejące już zjawisko emigracji zarobkowej do zmniejszenia tarć społecznych wynikających choćby z biedy, słabości gospodarczej i przeludnienia wsi”.

Był przy tym jeszcze jeden powód, który brali pod uwagę przynajmniej niektórzy politycy świeżo odrodzonego państwa polskiego. Kiedy w Sejmie toczyła się dyskusja nad finansowaniem projektu madagaskarskiego, minister skarbu Eugeniusz Kwiatkowski zapytał publicznie: „Po co nam ten Madagaskar?”. Apoloniusz Zarychta – kierownik Wydziału Polityki Emigracyjnej – odparł: „Żebyśmy wszyscy mieli się gdzie podziać”.

Już na powojennej emigracji pisał: „Przypomniałem sobie o tej rozmowie we wrześniu 1939 roku w Rumunii, gdy spotkałem Kwiatkowskiego, odpoczywającego w przydrożnym rowie” (za: Witold Michałowski, „Teki Sarmatów” oraz Jakub Mielnik, „Jak Polacy stworzyli Izrael”, w „Focus Historia” nr 5/2008).

Szczytem marzeń byłoby uzyskanie własnych, podległych Polsce zamorskich terenów, np. kosztem Niemiec pokonanych w I wojnie światowej. Potem środowiska skupione wokół Ligi Morskiej i Kolonialnej (1930) marzyły o protektoracie nad rozdartą konfliktami Liberią, uzyskanym z mandatu Narodów Zjednoczonych i za przyzwoleniem lokalnych władz (tu akurat wkroczyli zaniepokojeni Amerykanie z ostrzegawczymi artykułami prasowymi typu „Liberia może być pochłonięta przez żarłoczną Polskę”!).

Ostatecznie Polacy marzący o wpływach w zamorskich krajach postanowili zadowolić się większymi osiedlami i skupiskami rodaków, górnolotnie nazywane „koloniami”.

Żydzi też na Madagaskar

Tu dochodzimy do kwestii, kto dokładnie miał zasiedlać Madagaskar, gdyby doszła do skutku osadnicza inicjatywa? Otóż nie przypadkiem w wyżej wspominanej Komisji Studiów znaleźli się obok Mieczysława Lepeckiego także: agronom Salomon Dyk z Tel Awiwu i socjolog Leon Alter z Żydowskiego Centralnego Towarzystwa Emigracyjnego „JEAS”.

Dwudziestolecie międzywojenne to okres wyjątkowej popularności hasła „Żydzi na Madagaskar”. Dzisiaj ma jednoznacznie negatywne konotacje i kojarzy się tylko z szowinistyczną, nacjonalistyczną retoryką zapoczątkowaną w XIX wieku przez niemieckiego filozofa Paula de Lagarde’a, a potem podchwyconą m.in. przez nazistów marzących o „przestrzeni życiowej” dla Niemców.

Tymczasem w dwudziestoleciu międzywojennym środowiska żydowskie wcale nie odrzucały z góry pomysłów emigracji m.in. z przeludnionych i biednych terenów II RP. Były spotkania, negocjacje, memoriały. Dodajmy, że równocześnie Warszawa wspierała na arenie międzynarodowej dążenia Żydów do utworzenia państwa w Palestynie. Pomagała nawet i dostarczała sprzęt żydowskim bojownikom gotowym walczyć za tę sprawę.

Prawica syjonistyczna i prawica polska

„Tak, państwo polskie wspierało prawicowy syjonizm, ponieważ prawica syjonistyczna obiecywała w krótkim czasie wywieźć z kraju setki tysięcy, a nawet miliony polskich Żydów. Oprócz tego niektórzy polscy przywódcy po 1935 roku odczuwali pewną ideologiczną wspólnotę ze syjonistami-rewizjonistami: łączył ich antykomunizm i przekonanie, że życie polityczne i społeczne musi się zaczynać od niepodległego bytu państwowego” – mówił mi kilka lat temu w wywiadzie amerykański historyk Timothy Snyder, specjalizujący się w historii Europy Środkowo-Wschodniej („Ziarna Holokaustu”, „Focus Historia” nr 11/2015).

Było to myślenie pragmatyczne, a nawet cyniczne, jednak zasadniczo różniło się od zbrodniczego rozumowania Hitlera. Gdy 10 lipca 1940 roku rozpoczął powietrzny atak na Wielką Brytanię, Führer stwierdził, że triumf III Rzeszy zniesie ostatnią barierę w realizacji planu wywózki Żydów na Madagaskar.

„Hitler od samego początku uważał Żydów za nieludzkie istoty odpowiedzialne za wszystko, co powstrzymywało wyższą rasę niemiecką od wspięcia się na szczyty jej potencjału, i które zakłócały naturalną harmonię całej planety. Dla Hitlera Madagaskar, podobnie jak Syberia, był miejscem, gdzie Żydzi mieli być wysłani na śmierć”, podkreśla Snyder.

Nie tak wyobrażały sobie wyspę polskie władze. Aczkolwiek z pewnością nie była ziemią obiecaną. Nawet tak zachwalane przez Fiedlera plantacje kawy nie mogły dać dobrobytu milionom.

Kwestia przyszłości i przeszłości

Biorąc pod uwagę warunki terenowe, kapryśną pogodę, choroby tropikalne i kłopoty z infrastrukturą, nawet kilkadziesiąt tysięcy osadników nie miałoby łatwo – nieważne, czy pochodziliby z „żywiołu” polskiego, żydowskiego czy mieszanego.

Co by się stało z nimi w obliczu II wojny światowej? Czy ruszyliby tam kolejni Polacy z okupowanego kraju? Czy na wyspie wybuchłaby wojna po klęsce Francji i powstaniu proniemieckiego rządu Vichy? Czy Polaków wsparliby wtedy Malgasze, od dawna buntujący się przeciw Francuzom i pobudzeni przypomnieniem historii Beniowskiego? Wszystko to możemy sobie tylko wyobrazić.

Może byłoby łatwiej, gdyby Beniowski nie zginął walce z Francuzami w XVIII wieku, lecz się z nimi dogadał i pod ich skrzydłami założył z malgaską królową mieszaną polsko-afrykańską dynastię władców?

W czasach zaborów wyspa pewnie przyciągnęłaby wielu naszych emigrantów. Tylko czy sami Malgasze byliby z tego zadowoleni? „Po co nam ten Madagaskar?”, pytał w Sejmie Kwiatkowski w XX wieku. „Po co nam ci Polacy?”, pytaliby pewnie Malgasze w XIX stuleciu.

;
Adam Węgłowski

Dziennikarz i autor książek. Był redaktorem naczelnym magazynu „Focus Historia”, zajmował się m.in. historycznymi śledztwami. Publikował artykuły m.in. w „Przekroju”, „Ciekawostkach historycznych” i „Tygodniku Powszechnym”. Autor kryminałów retro, powieści z dreszczykiem i książek popularyzujących historię.

Komentarze