W maju mija 80 lat od zdobycia hitlerowskiego Berlina – także przez polskich żołnierzy. Dlaczego to wydarzenie jest traktowane po macoszemu? Czy żołnierze „ludowego” Wojska Polskiego byli „instalatorami komunizmu w Polsce”? Czy Zachód pamięta o udziale Polaków w operacji berlińskiej?
Polski parlament zdecydował kilka miesięcy temu, że patronami roku 2025 będą – ze względu na zasługi i rocznice związane z ich życiorysem: Olga Boznańska, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Franciszek Duszeńko, Wojciech Jerzy Has, Władysław Stanisław Reymont, Antoni Słonimski, Kazimierz Sosnkowski, ks. Józef Tischner, Stefan Żeromski, a także pierwsi królowie Polski oraz zamordowani żołnierze z Katynia, Charkowa i Miednoje.
Kompletnie pominięto polskich żołnierzy biorących udział w zdobywaniu Berlina 80 lat temu. Czyżby politycy uznali, że w tym samym roku nie można szczególnie honorować żołnierzy-ofiar Stalina oraz żołnierzy, którzy u boku Armii Czerwonej zdobywali stolicę hitlerowskich Niemiec?
Lecz przecież Dzień Flagi obchodzimy 2 maja właśnie na pamiątkę zatknięcia przez polskich żołnierzy biało-czerwonej flagi na berlińskiej Kolumnie Zwycięstwa.
Czy nie jest to dziwaczna polityka historyczna?
Dlaczego żołnierzy „ludowego” Wojska Polskiego na froncie wschodnim dotknęło swoiste „unieważnienie”?
"Po 1989 roku niemal wszystkim przypięto łatę »instalatorów komunizmu w Polsce«. Z drugiej strony doszło do schizofrenicznej sytuacji, w której obchodzimy święto dnia naszej flagi 2 maja na pamiątkę wywieszenia zwycięskich biało-czerwonych flag w zdobytym Berlinie przez żołnierzy owej »przeklętej« 1 Armii WP!
Nie mówiąc już o 2 Armii, którą niemal w całości postrzega się przez pryzmat jej niesławnego dowódcy generała Świerczewskiego. A jakiż wybór mieli ci młodzi chłopcy i dziewczyny ginący setkami w kotle budziszyńskim?" – odpowiada Piotr Korczyński, autor książek o wojskowości (m.in. Piętnaście sekund. Żołnierze polscy na froncie wschodnim) oraz wywiadów ze świadkami historii, p.o. redaktora naczelnego magazynu Polska Zbrojna. Historia.
„Stawali przed bardzo trudnym wyborem walki u boku tych, którzy uznawani byli za wrogów. Żadne wyjście nie było dobre i oni często zdawali sobie z tego sprawę” – mówił o tych polskich żołnierzach w radiowym wywiadzie Dominik Czapigo, dokumentalista historii mówionej i redaktor przez wiele lat związany z Fundacją Ośrodka KARTA, autor zbioru Berlingowcy. Żołnierze tragiczni.
Wystarczy spojrzeć na życiorysy berlingowców. Byli wśród nich Polacy zesłani przez Stalina, którzy nie zdążyli do armii Andersa. Byli Polacy, w tym partyzanci, wcielani do „ludowego” WP w miarę postępów Armii Czerwonej na froncie wschodnim. Byli też ideowi komuniści oraz sowieccy oficerowie.
„Oczywiście, zbrodni reżimu komunistycznego w Polsce przemilczać nie można, część kadry WP była jak najbardziej zań odpowiedzialna personalnie, ale jednocześnie żołnierze 1 i 2 Armii WP byli tegoż reżimu takimi samymi ofiarami jak chociażby żołnierze podziemia niepodległościowego czy ci, którzy wrócili do kraju z Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Dzielenie żołnierskiej krwi na lepszą czy gorszą, przemilczanie tak krwawych bitew polskiego żołnierza, jak bitwa o Lenino, walki o Pragę, Wał Pomorski, Kołobrzeg, forsowanie Odry, Budziszyn czy wreszcie Berlin jest nie tylko ahistoryczne, ale – nie boję się użyć tego słowa – jest zwykłym łajdactwem” – uważa Piotr Korczyński.
Nie można traktować tych tysięcy żołnierzy jako „instalatorów komunizmu w Polsce”, ponieważ ich poglądy były częstokroć zupełnie odmienne.
Współodpowiedzialny za mord katyński zbrodniarz z NKWD Iwan Sierow tak pisał w kwietniu 1945 roku do swego szefa Ławrientija Berii o nastrojach wśród berlingowców: „W związku z szybkim przesuwaniem się wojsk sojuszników na Froncie Zachodnim, wśród szeregowych i oficerów 1 Armii Polskiej, działającej w składzie 1 Frontu Białoruskiego, pojawiły się niezdrowe nastroje w związku z mającym nastąpić spotkaniem z wojskami armii Andersa”.
Po czym cytuje wypowiedzi żołnierzy typu: „Po tamtej stronie Berlina, razem z armią angielską idzie armia Andersa. Gdy spotka się z polskim wojskiem, większość naszych szeregowych i oficerów przejdzie do andersowców. Władza sowiecka wystarczająco dręczyła nas na Syberii”; „To dobrze, że wojsko polskie idzie na spotkanie armii Andersa, która będzie walczyć razem z naszą armią i obali nasz obecny demokratyczny rząd, skazujący naród polski na głód”; „Po zakończeniu wojny w Niemczech będziemy jeszcze walczyć z Rosją”; „Wtykają nam swoją demokrację. Gdy tylko nasze wojska połączą się z andersowskimi (...) londyński rząd weźmie władze w swoje ręce i wtedy Polska będzie taka, jaką była do 1939 roku. Anglia i Ameryka pomogą Polsce wygnać Rosjan”.
W związku z powyższym Sierow zalecił aresztowanie berlingowców otwarcie cieszących się z perspektywy spotkania z andersowcami i krytykujących marionetkowy Rząd Tymczasowy. A także skonfiskowanie radioodbiorników, by żołnierze nie mogli słuchać wiadomości z Londynu. Choćby jednak dwoił się i troił, Sierow nie mógł wyeliminować wszystkich głosów niezadowolenia, lecz jedynie je wyciszyć.
W operacji berlińskiej (16 kwietnia – 2 maja 1945) uczestniczyło około 165 tys. polskich żołnierzy. Niby kropla w morzu ponad 2 mln żołnierzy Armii Czerwonej, lecz i tak Polacy doświadczyli zarówno krwawych walk z Niemcami, jak i też całej brutalności wojny Stalina.
Byli świadkami – a czasem uczestnikami – odwetu, gwałtu i ślepej zemsty. Andrzej Rey, były żołnierz AK wcielony do „ludowego” WP, wspominał: „Ofiarami tych okropności, a nieraz i ich sprawcami była liczna tu ludność nie-niemiecka: przymusowi robotnicy zwiezieni do Reichu z całej Europy oraz uwolnieni jeńcy wojenni różnych narodowości. Z francuskimi jeńcami z jakiegoś stalagu miałem przeprawę, bo przyłapaliśmy ich na rabunku i gwałtach.
Do dzisiaj żałuję, że ich puściłem bezkarnie, wbrew rozkazom (...) Wracając ciemną nocą przez willową dzielnicę do mojej kwatery, usłyszałem głos kobiety, wołającej po polsku na ratunek. Jednym skokiem przez wybite okno byłem w pokoju, w którym dziewczyna w poszarpanej odzieży broniła się rozpaczliwie przed sowieckim żołnierzem. Na mój widok bojec błyskawicznie sięgnął po pepeszę. Bez wahania wpakowałem w niego pełny magazynek od parabelki – jak we wściekłego psa.
Do kwatery mojego plutonu było blisko. Na wszelki wypadek wziąłem stamtąd dwóch ludzi i odprowadziliśmy zupełnie roztrzęsioną dziewczynę do polskiego konwoju, który właśnie ruszał. Wcisnąłem jej jeszcze do ręki kilka złotych monet, które moi niepoprawni żołnierze wymyszkowali w ruinach Kołobrzegu i dali mi na czarną godzinę. Po drodze dowiedziałem się od niej, że była studentką medycyny na tajnym Uniwersytecie Warszawskim i że po upadku powstania została wywieziona na roboty do Niemiec.
Tego wieczoru na kwaterze mojego plutonu długo nie mogłem zasnąć, mimo zmęczenia i puszystego dywanu, na którym leżałem. Obracałem w głowie te wszystkie okropności, których tutaj byłem świadkiem, ale też do pewnego stopnia uczestnikiem” (za: Dominik Czapigo, Berlingowcy. Żołnierze tragiczni).
W bezpośrednich walkach na ulicach Berlina – co traktowano jak zaszczyt – wzięło udział niecałe 13 tys. Polaków. Niby niewiele, lecz wcale nie stanowili tylko tła dla Sowietów.
"Może się wydawać, że w »oceanie« sowieckich frontów dwie polskie armie będące nimi tylko z nazwy, bo właściwie to były korpusy, miały niewielkie znaczenie, że udział polskich żołnierzy w szturmie Berlina z woli Stalina, to jedynie propaganda mająca uprawomocnić rządy komunistów w Polsce.
Nie jest to prawdą, bo włączenie do szturmu stolicy III Rzeszy 1 Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, a także polskich jednostek artyleryjskich i saperów miało jak najbardziej znaczenie militarne.
Mianowicie Sowietom w Berlinie brakowało piechoty – fizylierów do ochrony broni pancernej. Nie ma dla czołgistów większego koszmaru niż walki uliczne bez osłony piechoty. Przecież w samym centrum Berlina Niemcy spalili Sowietom około 200 czołgów! Podobnie jest ze wsparciem artyleryjskim, a polscy saperzy byli nieocenieni w budowie przepraw przez liczne kanały, na jakie natykano się w drodze i w samym Berlinie" – zwraca uwagę Korczyński.
„Ja ze swoją dwudziestoparoosobową grupą żołnierzy polskich, otrzymaliśmy do zabezpieczania dwa czołgi radzieckie na Bismarckstraße” – wspominał żołnierz WP Lech Tryuk, były powstaniec warszawski. – „Dwoma ulicami żeśmy szli, z tym że główne natarcie szło boczną ulicą, bo Bismarckstraße była bardzo ufortyfikowana i bunkry były pobudowane w tych domach (...) Goethestraße to była boczna ulica, a była trochę mniej broniona, ale już pozwalało nam to na Reichstag maszerować.
Barykad na ulicach nie było, natomiast były obsadzone domy po jednej i po drugiej stronie, w których bardzo dużo tej młodzieży hitlerowskiej siedziało, tych Hitlerjugend. Oni byli taka młodzież z pancerfaustami i bardzo dużo czołgów radzieckich niszczyli z podziemi. (...) Jak szedłem jedną stroną [ulicy], to pilnowałem, czy się nie wychyli jakiś Szwab i nie będzie strzelał. A ci z kolei z drugiej strony pilnowali. I dosyć żwawo się szło.
Bardzo ładnie żeśmy przełamywali ten opór niemiecki. Oczywiście te domy, gdzie się za bardzo dzielnie bronili, to były od tego drużyny radzieckie z miotaczami ognia. To była odpłata za getto warszawskie. To, co mówiłem na samym początku, jak ci Żydzi skakali z okien, płonące pochodnie, tak samo ci Niemcy skakali teraz z budynków. Nie było głupich, myśmy wiedzieli, że to już koniec wojny. Kto by się bawił w zdobywanie pokój po pokoju, jak tam nawet rzucają granaty. Po prostu te miotacze siekały ogniem i taki dom pięcio-, sześciopiętrowy to jak zapałka się palił i tam Niemiaszki się smażyły (...) Stałem i się gapiłem z satysfakcją. Jako byłemu powstańcowi, to mi dusza rosła!
Jak była msza żałobna za świętej pamięci generała Komornickiego, miałem tam mowę pożegnalną jako towarzysz broni i przyjaciel, to mówiłem, że mam na sumieniu to, że się cieszyłem, jak się Niemcy smażą. To, co robili nam, to mieli to samo w Berlinie. Ale ksiądz mnie z tego rozgrzeszył” (za: Kaja Kaźmierska, Jarosław Pałka, Żołnierze ludowego Wojska Polskiego Historie mówione).
Ktoś może się obruszyć na upamiętnianie okrucieństw – ale taka przecież jest wojna i prawda o tym, do czego doprowadza ludzi, do jakich wyborów ich zmusza. Dla porównania: pierwsi polscy królowie, powszechnie celebrowani patroni roku 2025, wcale nie byli święci.
Symbolem polskiego udziału w walkach o stolicę Trzeciej Rzeszy było zatknięcie polskiej flagi na berlińskiej Kolumnie Zwycięstwa (inaczej niż w Czterech pancernych, gdzie Janek Kos zawiesza ją na Bramie Brandenburskiej).
Tak opowiadał mi o tym w roku 2010 nieżyjący już kpt. Antoni Jabłoński, jeden z żołnierzy, którzy wieszali biało-czerwoną. „Byliśmy na Kolumnie Zwycięstwa w piątkę [oprócz Jabłońskiego: podporucznik Mikołaj Troicki, plutonowy Kazimierz Otap, kanonierzy Eugeniusz Mierzejewski i Aleksander Kasprowicz – przyp. aut.].
Służyłem w artylerii, na radiostacji, przy kierowaniu ogniem. Kiedy weszliśmy tam pierwszy raz, to jeszcze niemieckie działa biły i leciały pociski. Godzina druga w nocy, maj, ciemno. Weszliśmy w głąb niemieckich pozycji. Patrzymy, stoi tam wieża jakaś. A dowódca podporucznik Troicki mówi: »Chłopcy, to Kolumna Zwycięstwa. Jeszcze koło 1870 roku [1873; przyp. aut.] , gdy Wilhelm wygrał z Francją, na zwycięstwo pobudował tę kolumnę«. Weszliśmy do środka i zobaczyliśmy kable telefonów niemieckich, lecące po schodach. To był punkt obserwacyjny Niemców. Przecięliśmy te kable i schowaliśmy się. Schody kręte, żelazne, ale nikt po nich nie zszedł, żeby skontrolować, dlaczego nie ma łączności. Więc dowódca kazał przygotować automaty i dziesięć metrów jeden od drugiego zaczęliśmy iść w górę. Weszliśmy. Patrzymy, a stoi tylko aparat telefoniczny. Na wieży widać zaś tego anioła, postawionego na znak zwycięstwa. A wysokości miał chyba przeszło trzy metry (...)
Poszliśmy tam na ochotnika! Ale zeszliśmy, jak zobaczyliśmy, że jeszcze niemieckie pociski latają. Dopiero później przyszedł dowódca i mówi: »Chłopcy, już Niemcy broń składają«. (…) To wtedy postanowiliśmy powiesić flagę. Przy radiostacji mieliśmy płachtę, którą rozkładaliśmy obok, żeby nasze samoloty nas nie bombardowały. Czerwono-białą, trzy na trzy. Drzewce wycięliśmy w parku, obok kolumny. Płachtę przyszyliśmy do niego tym niemieckim kablem, który leciał po schodach kolumny. Weszliśmy w piątkę na wieżę, do tego anioła. Do jego ręki uczepiliśmy tę płachtę na drzewcu”.
Co ciekawe, polskie władze wcale nie rozpowiadały o tym wydarzeniu. „Za rządów Rokossowskiego [marszałka ZSRR, mianowanego w 1949 roku na marszałka Polski; przyp. aut.] w sztabie przez lata było cicho, że my ją zawiesiliśmy. A przecież dowództwo o tym wiedziało, bo zameldowaliśmy. Ale mówiono tylko o flagach, które Ruskie zawiesili” – opowiadał Antoni Jabłoński.
Jak zaznaczył, dopiero w latach 60. żołnierzy z Kolumny Zwycięstwa odnalazła gazeta Panorama Północy. Nie jest więc tak, że za czasów Polski Ludowej berlingowcy byli bezwarunkowo stawiani na piedestał i od razu trafili do szkół: o wszystkim decydowały humory władzy, stosunki z Moskwą i aktualne nurty propagandowe.
To, jak berlingowcy stali się elementem PRL-owskiej propagandy w armii – poprzez patronów jednostek, spotkania z weteranami, muzea etc. – opisuje dr Tomasz Leszkowicz w książce Spadkobiercy Mieszka, Kościuszki i Świerczewskiego. Ludowe Wojsko Polskie jako instytucja polityki pamięci historycznej.
„Poza pamiątkami osobistymi pozyskiwanymi od weteranów jednostki ważnym elementem była ekspozycja broni używanej przez oddziały LWP w czasie wojny. Wśród typowych eksponatów znajdowały się m.in. karabiny Mosina oraz automatyczne Simonowa i Tokariewa, pepesze, ręczne karabiny maszynowe Diegtiariowa (z charakterystycznym okrągłym magazynkiem), pistolety TT i rewolwery Naganta, rusznice przeciwpancerne i granaty, a także ciężkie karabiny maszynowe Maxima (na kółkach) i DSZK 192.
Nie brakowało również moździerzy oraz niewielkich działek przeciwpancernych kaliber 45 mm. Powszechnie pokazywano także sprzęt pomiarowy i łącznościowy oraz amunicję artyleryjską. Całość sprzętu była pochodzenia radzieckiego, co było naturalne, zważywszy na to, że takiej właśnie broni używali w czasie wojny żołnierze 1 i 2 Armii.
Wzmacniało to jednak wyobrażenie o wojnie jako o wydarzeniach toczących się przede wszystkim na froncie wschodnim i mających specyficzne symbole (np. klasyczne wyobrażenie czerwonoarmisty z pepeszą). Warto dodać, że w odniesieniu do jednostek »kościuszkowskich« równie chętnie wykorzystywano w dekoracji tradycyjne kosy postawione na sztorc” – opisuje dr Leszkowicz wyposażenie izb pamięci.
Nad Wisłą mówiono o Berlinie w szkołach i w wojsku. Na Zachodzie natomiast, poza środowiskiem historyków, nie ma świadomości, że Polacy brali udział w walkach o stolicę Trzeciej Rzeszy. Nie jest to także temat szczególnie promowany za granicą w ramach polskiej polityki historycznej po 1989 roku, gdy skupiono się na „białych plamach” i odkłamywaniu PRL-owskiej propagandy.
Myli się jednak ten, kto sądzi, że w czasach Polski Ludowej nie było problemów z upamiętnieniem walk polskich żołnierzy w Berlinie – aczkolwiek perypetie te wynikały z odmiennych założeń władz polskich i wschodnioniemieckich.
Szczegółowo opisał to dr Rafał Żytyniec w artykułach Rola Polski w antyfaszystowskiej polityce pamięci NRD (1949-1972) (w: Przegląd Zachodni nr 2/2015) oraz „Symbol myśli i czynu najlepszych sił obu narodów” czy „historia polskiej walki z faszyzmem”? Pomnik Polskiego Żołnierza i Niemieckiego Antyfaszysty w Berlinie Friedrichshain (1965-1989) (w: Robert Traba [red.], Historie wzajemnych oddziaływań).
Z materiałów tych wynika, że swoistym symbolem, niepokrywających się intencji władz polskich i enerdowskich, stała się budowa w 1972 roku, po wieloletnich staraniach, monumentu w dzielnicy Friedrichshain. Nosi on nazwę Pomnika Polskiego Żołnierza i Niemieckiego Antyfaszysty. Stronie polskiej zależało na podkreśleniu udziału naszych żołnierzy. Władze Niemiec Wschodnich koniecznie chciały zaakcentować istnienie opozycji antyfaszystowskiej. Trzeba było jakoś pogodzić oba stanowiska.
Nie zabrakło także wątku sowieckiego. „Pierwotny projekt reliefu, wykonany przez Arnda Wittiga, przedstawiał tylko dwie postacie: polskiego żołnierza i niemieckiego antyfaszysty. Dopiero w czerwcu 1971 roku Wittig dostarczył projekt z trzema figurami, przedstawiający obok wspomnianych sylwetek także żołnierza radzieckiego (...) Dzięki wykonaniu na reliefie dodatkowej rzeźby żołnierza Armii Czerwonej pomnik wpisywał się w obowiązującą w NRD hierarchię oficjalnej polityki pamięci” – opisywał dr Żytyniec. Czerwonoarmista scalał Polaków i Niemców, najwyraźniej tylko pod jego ramionami mogli działać wspólnie.
Premier Niemieckiej Republiki Demokratycznej mówił podczas odsłonięcia monumentu: „Tym miejscem pamięci czcimy równocześnie komunistów niemieckich i antyfaszystów, którzy przeciwstawiali się dzielnie faszyzmowi hitlerowskiemu i jego imperialistycznej wojnie zaborczej. Niezapomniana pozostanie dla nas bohaterska walka, prowadzona przez polskich komunistów i patriotów wspólnie z niemieckimi komunistami i antyfaszystami w piekle faszystowskich więzień i obozów koncentracyjnych. Tam również łączyła ich solidarność klasowa, mocno zakorzeniona w sojuszu niemieckiego i polskiego proletariatu, mająca bogate tradycje rewolucyjne”.
Budowa pomnika posłużyła więc władzom enerdowskim do mitologizowania antyhitlerowskiej opozycji, prezentowania jej jako silniejszej niż w rzeczywistości.
Po odsłonięciu pomnika PRL-owscy dziennikarze i pisarze także nie omieszkali wspominać o Niemcach antyfaszystach. Jeden z autorów stwierdzał: „W Spandau (...) żołnierze polscy spotkali antyfaszystów niemieckich, którzy brali aktywny udział w walkach z wojskiem hitlerowskim. Do stanowiska dowodzonego przez polskiego podporucznika, którego oddział ostrzeliwał cofających się hitlerowców, zgłosił się Niemiec w cywilnym ubraniu, z czerwoną wstążką w klapie marynarki, aby pomagać w rozpoznawaniu oddziałów Wehrmachtu”.
Zdaniem dr. Żytyńca „autor zastosował tutaj klasyczną argumentację pars pro toto: jeden niemiecki antyfaszysta, wymieniony w kontekście bohaterskiej walki Polaków o Berlin, miał uosabiać rzekome istnienie masowego i aktywnie działającego w Niemczech ruchu oporu”.
Dziś mamy kilka upamiętnień bojów polskich żołnierzy w Berlinie i na Łużycach. Natomiast dopiero w roku 2020 wzniesiono niewielki pomnik poświęcony tylko Polakom, biorącym udział w wyzwoleniu Berlina, w historycznym miejscu walk: przy budynkach Politechniki Berlińskiej.
To trzymetrowy maszt z flagą, na której umieszczono mapę bojów i napis: „Pamięci Żołnierzy i Kobiet-Żołnierzy 1 Armii Wojska Polskiego, uczestników bitwy o Berlin w 1945 roku, walczących jako część Koalicji Antyhitlerowskiej w dzielnicach Charlottenburg i Tiergarten o wyzwolenie Polski i Europy od faszyzmu. Gmachy ówczesnej Politechniki, wyzwolonej 2 maja 1945 roku przez 1. Warszawską Dywizję Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, stanowiły jeden z najsilniejszych nazistowskich punktów oporu na drodze do Kancelarii Rzeszy”.
Świadków tych historycznych wydarzeń jest coraz mniej. „Osobiście znam takich, którzy brali udział w tych krwawych zmaganiach jako żołnierze 1 i 2 Armii Wojska Polskiego. Do kilku mam nadzieję jeszcze dotrzeć, bo już wiem o ich istnieniu. Jednak znacznie większe grono to ci, którzy już odeszli, których możemy już tylko wspominać i niestety to grono się wciąż powiększa.
Czas i biologia są nieubłagane i historię II wojny światowej będziemy niedługo mogli poznawać z kart książek czy w archiwach. Tym bardziej bolesne jest tutaj pytanie o wymazywanie czy sekowanie żołnierzy formacji Wojska Polskiego na froncie wschodnim”, opowiada Piotr Korczyński.
„To, że nad Berlinem załopotały biało-czerwone flagi jak najbardziej było zgodne z polską racją stanu. Żal weteranów o przemilczanie ich walki i poświęcenia pojawiał się na każdym moim spotkaniu – z tymi, którzy nie zdążyli z łagru czy zesłania do Andersa, a bardzo chcieli, jak też z tymi, którzy do WP poszli już na terytorium kraju z poboru, albo prosto z oddziału partyzanckiego AK, bo taką dostali alternatywę nie do odrzucenia: albo Sybir, albo wojsko Berlinga, lub wstąpili na ochotnika, by wreszcie przywdziać polski mundur i bić się z okupantem. Stosowanie wobec nich odpowiedzialności zbiorowej jest po prostu niesprawiedliwością, która upodabnia tych, którzy ją stosują, do sowieckich politruków”.
Rodzi się też ważne pytanie. Podczas tegorocznej 80. rocznicy zdobycia Berlina w niemieckiej stolicy raczej nie pojawi się Władimir Putin, zaś samo mówienie o rosyjskich żołnierzach będzie dość kłopotliwe – w kontekście trwającej agresji na Ukrainę.
Czy to nie szansa dla animatorów polskiej polityki historycznej? Skoro w 1946 roku nie było nas na słynnej defiladzie zwycięstwa w Londynie, to może warto byłoby, aby władze zadbały o dowiezienie weteranów – i z „ludowego” WP, i z armii na Zachodzie – na ważne tegoroczne obchody związane z zakończeniem II wojny światowej?
„Ależ oczywiście, że tak„ – potwierdza Piotr Korczyński. – „Tylko musimy pamiętać, że w większości są to już ludzie bardzo schorowani, przykuci do wózków czy łóżek szpitalnych. W tę ostatnią okrągłą rocznicę, w której mogą za życia uczestniczyć weterani wszystkich frontów II wojny światowej, powinni być oni szczególnie honorowani. Wszyscy bez wyjątku, bo my, ludzie wychowani w czasach pokoju, nie możemy sobie do końca wyobrazić, jak straszne były ich wojenne traumy. I obyśmy ani my, ani kolejne pokolenia nie musieli ich doświadczać”.
Dziennikarz i autor książek. Był redaktorem naczelnym magazynu „Focus Historia”, zajmował się m.in. historycznymi śledztwami. Publikował artykuły m.in. w „Przekroju”, „Ciekawostkach historycznych” i „Tygodniku Powszechnym”. Autor kryminałów retro, powieści z dreszczykiem i książek popularyzujących historię.
Dziennikarz i autor książek. Był redaktorem naczelnym magazynu „Focus Historia”, zajmował się m.in. historycznymi śledztwami. Publikował artykuły m.in. w „Przekroju”, „Ciekawostkach historycznych” i „Tygodniku Powszechnym”. Autor kryminałów retro, powieści z dreszczykiem i książek popularyzujących historię.
Komentarze