Dziennikarce obywatelskiej, która zapytała żonę funkcjonariusza, czy to jej współmałżonek powalił protestującą, policja postawiła zarzuty „nękania”. Także osobie, która wysłała messengerem info: „pani mąż nie popisał się dziś w pracy” i załączyła film z tej akcji. Sąd właśnie uniewinnił te osoby
Funkcjonariusz nie poniósł żadnych konsekwencji służbowych, choć uderzenie potylicą w beton to poważne zagrożenie zdrowia i życia.
19 listopada 2020 roku przed Sądem Okręgowym w Warszawie na ul. Solidarności ruszyła demonstracja Strajku Kobiet w obronie aktywistki Izy. Pikieta miała bardzo dramatyczny przebieg, mundurowi zatrzymali ponad 20 osób, niektóre skuwali. Uczestnicy siadali przed radiowozami, by blokować wywózkę zatrzymanych. Zebrały się media, było kilka posłanek. Zrobiło się nerwowo. Wtedy, przed kamerami asp. szt. Sylwester Grabowski, podchodząc od tyłu nagle powalił jedną z uczestniczek. Upadając uderzyła mocno tyłem głowy w betonowy chodnik. Sytuacja została nagrana przez m.in. 3 kamery. Film najlepiej to pokazujący – z TVN - stał się viralem.
Zachowanie policjanta wywołało ogromne oburzenie. Obecna na demonstracji posłanka Joanna Scheuring-Wielgus najpierw uzyskała od mundurowego jego imię i nazwisko, a potem przekazała to demonstrującym.
„Po tym zdarzeniu do Sylwestra Grabowskiego oraz jego żony zaczęły przychodzić liczne wiadomości na aplikację Messenger zawierające filmiki ze zdarzenia (...), a także obraźliwe i wulgarne treści odnoszące się do jego osoby. Ponadto pojawiły się także wulgarne i godzące w dobre imię wpisy na różnych portalach internetowych a także na FB” - opisuje swoje ustalenia Sąd Rejonowy dla Warszawy Śródmieścia w uzasadnieniu niedawno wydanego wyroku. Grabowski zeznawał, że pod jego adresem wylała się „fala hejtu". Przykład? Pytania do jego żony, czy wie, czym się zajmuje jej mąż – bije kobiety. Aspirant zablokował swoje konto na FB, „ale w sieci były wrzucane zdjęcia i obelżywe słowa pod moim adresem”, twierdzi. Jego żona w sądzie zeznała, iż dostała trzy wiadomości, np. że jej mąż „nie popisał się w pracy”, lub „proszę powiedzieć mężowi, by nie rzucał kobietami”. Wszystkie zgłosiła na policję.
„Każda pojedyncza wiadomość, którą otrzymałem, wywoływała we mnie niepokój. Bałem się o zdrowie i życie mojej żony”
- zeznawał Grabowski, 44-letni mężczyzna, który od ponad 20 lat pracuje w policji. „Czuję się zaszczuty”, „odbieram te informacje jako nękanie mnie i mojej żony oraz groźby kierowane w naszym kierunku, które wzbudzają w nas obawę”, pisał Grabowski w zawiadomieniu do prokuratora.
W aktach sprawy nie znaleźliśmy żadnych gróźb, ani obelżywych słów wobec żony policjanta.
Agnieszka Laferi – aktywistka prodemokratyczna, wówczas też dziennikarka obywatelska pisząca w ObywateleNews, wysłała do żony Grabowskiego – Barbary, pytanie: „Czy pani mąż jest policjantem i wczoraj powalił na ziemię dziewczynę pod sądem w Warszawie?”.
Żonę to pytanie zaniepokoiło, bo – jak zeznawała - nie było tam „dzień dobry”, ani innego grzecznościowego sformułowania. Dodatkowo określenie „powalił na ziemię” wykazywało „stosunek p. Agnieszki do tego zdarzenia”. „W języku polskim pisze się pani z dużej litery”, dodawała zupełnie poważnie tłumacząc strach, jaki wzbudziło pytanie.
Laferi nie wspomniała, że pisze artykuł, ale na jej profilu była informacja, że jest dziennikarką obywatelską, publikuje tam też swoje artykuły. Nie dostała żadnej odpowiedzi od p. Barbary na swoje pytanie. O sprawie zapomniała. Po kilku miesiącach została wezwana na przesłuchanie na komisariat w sprawie art. 107 KW. „Nie wiedziałam, o co chodzi. Policjantka wyjaśniła mi, że to zadawanie pytania. Zapytała mnie, czy przyznaję się do nękania tej kobiety” – relacjonuje Laferi. Była zaskoczona. „Czułam się zażenowana, że państwo polskie zajmuje się takimi absurdami” – komentuje. O tym, że społecznie pisała w ObywateleNews i ma legitymację dziennikarską nie powiedziała na przesłuchaniu - zawodowo pracuje w biurze, w firmie leasingowej.
Pytanie zadane przez messengera policja uznała za „nękanie” żony Grabowskiego. „Czyn z art. 107 popełnia ten kto w celu dokuczenia innej osobie złośliwie wprowadza ją w błąd lub inny sposób złośliwie niepokoi, podlega karze ograniczenia wolności, grzywny do 1500 złotych albo karze nagany” - czytamy w aktach sądowych.
W wyroku nakazowym Laferi została uznana winną i dostała 200 zł mandatu plus 100 zł kosztów procesu. Odwołała się. 26 lipca 2022 roku, po procesie i przesłuchaniu stron, sąd ją uniewinnił.
"Niefortunny dobór słów w treści wiadomości mógł początkowo spowodować niepokój, jednakże nie było to jej zamiarem. Zgromadzony w sprawie materiał dowodowy nie wskazuje, iż obwiniona chciała dokuczyć świadkowi”
– tłumaczył sąd w uzasadnieniu, jakie Laferi dostała w sierpniu.
Zapytaliśmy KSP, czy standardowo uznaje zadawanie pytań otwartych i to jednokrotne za „nękanie”?
Brak odpowiedzi.
Aktywistka dalej chodzi na demonstracje.
W tej samej sprawie, za analogiczne wpisy, policja postawiła te same zarzuty - „nękania” - jeszcze trzem innym osobom.
Za co konkretnie?
Pani Magda – prosi o anonimowość bojąc się o pracę - wysłała do żony policjanta informację: „Podobno pani zna tę osobę, jeśli tak proszę jej przekazać by nie rzucała kobietami, są nagrania”. I ona załączyła film z Grabowskim powalającym dziewczynę. „Byłam uprzejma dla tej pani. To obywatelski obowiązek reagować na przemoc policji” – tłumaczy w rozmowie z OKO.press. Gdy dostała wezwanie na przesłuchanie w Rejonowej Komendzie w Lublinie, była zaskoczona i ”zszokowana, że taki zarzut mi postawili”. Odmówiła składania zeznań, od wyroku nakazowego się odwołała. „Dla mnie było oczywiste, że sąd mnie uniewinni”. I tak się też stało.
Pan Arek pisał do żony Grabowskiego: „Dzień dobry, pani mąż nie popisał się dziś w pracy”. I załączył link do filmu obrazującego powalenie manifestantki. Autor – według zeznań Grabowskiego - miał wysłać jeszcze 3-4 zapytania, czy jest żoną Grabowskiego. Ta miała go zapytać, w jakim celu wysłał jej film. „Żeby pani zobaczyła, jak pani mąż ciężko pracuje” – czytamy w zawiadomieniu do prokuratury. To wystarczyło, by policja postawiła też panu Arkowi zarzuty z art. 107 KW. W wyroku nakazowym został uznany winnym – jak wszyscy – i dostał – jak wszyscy – 300 zł kary i kosztów sądowych. „Nie miałem czasu się odwoływać. Zapłaciłem karę” – tłumaczy nam pan Arkadiusz.
Jacek Skwierczyński, ojciec dwóch córek, poczuł się „koszmarnie zirytowany”, gdy obejrzał film sprzed sądu. „Policjant łapie za twarz dziewczynę i rzuca o beton!” - opisuje go. Na swojej stronie na FB napisał: „Ten bydlak rzucił dziewczynę na chodnik. Upadła uderzając potylicą. Publikujcie. Może ktoś go pozna”. Dodał zdjęcie zamaskowanego Grabowskiego – kominiarka nasunięta na prawie całą twarz. Funkcjonariusz uznał ten wpis za „znieważenie”, a KSP – za „nękanie” – art. 107 KW. Post - według pana Jacka - miał ok. 40 tys. odsłon i komentarzy. Cieszy się z tego.
„Bardzo dobrze, że świat dowiedział się, kim był ten bandzior. Trzeba wywierać presję na takich ludzi, bo nie są bezkarni”
– mówi nam teraz Jacek Skwierczyński.
Ale potem zapomniał o sprawie. Rok później został wezwany na przesłuchanie w Głownie, gdzie mieszka. Pytali, czy zna Grabowskiego, czy używa internetu. I znowu przycichło. W zawiadomieniu do prokuratury KSP napisało: „W bliżej nieokreślonym miejscu i czasie, (...) w celu dokuczenia innej osobie, poprzez zamieszczenie za pośrednictwem społecznościowego serwisu Facebook wpisu o obraźliwej treści złośliwie niepokoił p. Sylwestra Grabowskiego”. W wyroku nakazowym sąd skazał pana Jacka na w sumie 300 zł kary i opłat. „Przeżyłem szok, gdy dostałem nakazowy. Jeden post to nie jest żadne »nękanie«!”, podkreśla teraz.
Złożył odwołanie. W lipcu 2022 roku pierwszy raz w swoim 61-letnim życiu trafił na salę sądową jako oskarżony. „Grabowscy opowiadali jakieś dyrdymały, że ich dzieci bały się wychodzić z domu, że straszna trauma ich spotkała. Ja tłumaczyłem sądowi, że zamieściłem ten wpis z trzech powodów.
- relacjonuje Skwierczyński.
Sąd uniewinnił także jego.
W aktach sprawy są screeny jeszcze innych – co istotne - już znacznie częściej niewybrednych komentarzy pod adresem policjanta, który powalił dziewczynę.
Przykłady:
„Ujawniać ryje bandyterki, a żonie jak źle z tym to niech sobie niebieską kartę założy. Brawo Scheuring-Wielgus nie popuszczać pachołkom konusa”.
„Do pudła chuja tam go wychowają”.
„żeby cię chuj strzelił ty niebieski SKURWYSYNU”.
Co ciekawe, ten ostatni wpis Grabowski uznał za „groźbę naruszenia mojej nietykalności cielesnej”.
Padają jeszcze epitety „bandyta”, „ścierwo” itp. Te ostre wypowiedzi często jednak są wysyłane z kont anonimowych – ze zmyślonymi nazwami, bez zdjęć.
Prawdopodobnie żaden z autorów tych słów nie został oskarżony. Nasz informator w KSP twierdzi, że – oprócz sprawy jaką policja założyła posłance Scheuring-Wielgus za ujawnienie personaliów Grabowskiego – nie było innych. Zapytaliśmy oficjalnie KSP, ilu osobom jeszcze postawiło zarzuty w tej sprawie. Nie odpowiedzieli.
Próbowaliśmy się skontaktować z autorami tych nieprzychylnych wypowiedzi pod adresem aspiranta, których screeny znajdujemy w aktach sprawy. Odpowiedziała jedna - pani Anna. Napisała „policjant pierdolnął dziewczynę na ziemię (…), tak że od samego patrzenia można stracić przytomność. A imię jego Sylwester Grabowski”. Jej policja nie ścigała, nie przesłuchiwała, nie stawiała zarzutów. „A znają mnie, nawet mają do mnie numer” – zaznacza. Pozostałe osoby, do których pisaliśmy, nie odpowiedziały na nasze prośby o kontakt.
Jaki był klucz doboru osób, którym KSP przedstawiło zarzuty?
Pan Jacek: „mnie łatwo było namierzyć – nazwisko, imię, zdjęcia prawdziwe”. Podobnie mówi nam druga z obwinionych – Agnieszka Laferi.
W sprawie ciekawy jest wątek samego policjanta, który brutalnie przewrócił dziewczynę. Składając zeznania, które najpierw trafiły do prokuratury, w zawiadomieniu Grabowski stwierdza, iż widział, jak dziewczyna wyciąga rękę w kierunku policjantów, a on „nie znając ich zamiarów użył środka przymusu bezpośredniego”.
Podczas rozprawy już znał zamiary dziewczyny. „Jedna z osób chciała uderzyć czy załapać za plecy czy szyję policjanta. Została przeze mnie odepchnięta i się przewróciła”.
W innym miejscu akt Grabowski idzie nawet dalej – twierdzi, że dziewczyna wyciągała rękę w stronę funkcjonariusza, więc on „przeciwdziałał czynnościom zmierzającym bezpośrednio do zamachu na życie (sic!), zdrowie lub wolność uprawnionego”.
Na nagraniach jednak nie widać, aby kogokolwiek dziewczyna chciała zaatakować, a tym bardziej dokonywać „zamachu na życie, zdrowie lub wolność”. Policjant zaś jej nie popchnął, tylko celowo, umyślnie i silnie ją przewrócił – na zwolnionym filmie bardzo wyraźnie widać, że pcha ją za prawe ramię w stronę ziemi i odpuszcza dopiero, gdy dziewczyna już nie ma szans, by nie grzmotnąć potylicą w chodnik. Gdy to się stało, od razu zbliżyli się reporterzy, a Grabowski naciągnął mocniej kominiarkę na twarz.
Funkcjonariusz w zawiadomieniu bagatelizował ów upadek – pisał, iż dziewczyna uderzyła „plecami” w chodnik, zupełnie pomijając fakt, że rąbnęła głową i to najbardziej wrażliwą jej częścią. Po upadku, z bólu, łapała się za nią kurczowo oburącz, przez 40 sekund. Dopiero gdy demonstrantka wstawała policjant zapytał się jej czy „chce pomocy medycznej”. Po czym dodał: „I nie atakuj policjantów”.
W odpowiedzi dziewczyna krzyczy „Nie dotknęłam cię!”. Dalej jej słowa są już niezrozumiałe.
Przepisy art. 6 ust. 1 ustawy „o środkach przymusu bezpośredniego i broni palnej” z 24.05.2013 r. podkreślają, że środki te mają być adekwatne do stopnia zagrożenia i „możliwie o jak najmniejszej dolegliwości”.
Poprosiliśmy profesora neurochirurgii, znany autorytet w dziedzinie urazów głowy - woli zostać anonimowym („by nie ciągano mnie potem po sądach”) - o ocenę, jak takie uderzenie potylicą w betonowy chodnik może być groźne dla człowieka.
„Każdy uraz czaszki jest groźny, a zwłaszcza po takim uderzeniu. Ta sytuacja może to być bardzo groźna w skutkach, nie tylko dla zdrowia, ale i życia tego człowieka"
– twierdzi specjalista.
Pytamy KSP, czy więc po takich działaniach swojego człowieka prowadziła jakieś postępowanie wyjaśniające tę sprawę i wyciągnęła jakiekolwiek dyscyplinarne konsekwencje. A jeśli nie, to dlaczego?
Zero odpowiedzi.
Grabowski zeznaje w sądzie, że nie wie, czy było prowadzone wobec niego postępowanie w KSP, ale nie zostały mu przedstawione żadne dyscyplinarne zarzuty.
Jak ostatnio podawała „Gazeta Wyborcza", w pięciu sprawach śmierci osób zatrzymywanych przez dolnośląskich policjantów – wszystkie w ciągu ostatniego roku – prokuratura nadal nie wyjaśniła żadnej z nich. We wszystkich osoby zatrzymywane zmarły w trakcie tejże czynności, lub tuż po niej. GW opisywała mataczenie, niejasności w sprawach, a świadkowie zarzucali kłamstwa policji.
Przed sądem Grabowski zeznaje: „Jeśli ktoś jest profesjonalnym dziennikarzem i napisałby, że chce zrobić wywiad ze mną, bądź żoną, na pewno bym się zgodził, spotkał z tą osobą i opisał całą sytuację”.
Prosimy więc KSP o kontakt z Grabowskim – chcemy go m.in. zapytać:
Niestety KSP nie odpowiedziała na naszą prośbę, a Grabowski – wbrew temu co zeznawał w sądzie – nie skontaktował się z „profesjonalnym dziennikarzem”.
Z akt sprawy dowiadujemy się, że policja zadziałała błyskawicznie. Już cztery dni po zajściach pod sądem, czyli jakieś dwa dni po niektórych wpisach/ informacjach do aspiranta i żony, poprzez Wydział Dochodzeniowo-Śledczy KSP, Grabowski złożył do prokuratury w Warszawie zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa.
Policjanci działali też dogłębnie - dokładnie przeglądano zawartość profili FB autorów wpisów, analizowano ich zdjęcia, porównywano z fotkami z baz danych policji, bo niektórzy stosowali na FB pseudonimy. „Zaskoczył mnie ten zakres działań policji. W przypadku jednego z obwinionych prześwietlali nawet jego przeszłość – widziałam zrzuty z ekranu z FB, co i kiedy pisał przed laty”– opisuje Agnieszka Laferi.
Czy warszawska policja tak postąpiła, bo chodziło o ich kolegę, czy tak zawsze poważnie podchodzi do krytyki w sieci?
Arkadiusz Szczurek, aktywista prodemokratyczny, członek Lotnej Brygady Opozycji, któremu – za jego aktywność na ulicy – policja wytoczyła już grubo ponad 100 spraw, z czego wygrał prawie wszystkie, notorycznie spotyka się z falą hejtu w internecie. Trzy lata temu kilka osób groziło mu śmiercią. Wydruki z tymi groźbami zaniósł na Komendę Rejonową Policji Warszawa I – Śródmieście na ul. Wilczej. „Zniechęcali mnie, bym w ogóle składał to zawiadomienie” – opisuje Szczurek. Ale uparł się i złożył. „Nawet nie pamiętam, żebym dostał od nich jakąś odpowiedź, że umorzyli. Nie ujęli nikogo. Nie zajęli się tym” – twierdzi Szczurek.
Bart Staszewski – aktywista LGBT – jest od lat notorycznie hejtowany w sieci. „Po każdym wydaniu głównych »Wiadomości« czy programie »Jedziemy«, gdzie pojawia się wątek LGBT, mam falę hejtu, gróźb” – opisuje. To groźby śmierci, pobicia, podłożenia bomby, czy np. wyrok w imieniu "Polski podziemnej”. On traktuje to bardzo poważnie, więc do komend już w całej Warszawie – składa tam, gdzie akurat mieszka – złożył „dziesiątki” zawiadomień, ze screenami gróźb karalnych pod jego adresem. Po jednej z fal doliczył się ich kilkudziesięciu, a ok. 10 najgorszych zescreenował i złożył na policji. Innym razem padł ofiarą wielkiego ataku trolli - jego zdjęcie było udostępniane z linkami, groźbami śmierci i pytaniami o adres. „Większość spraw jest umarzana ze względu na „nie wykrycie sprawcy”. Tymczasem oni pokazują na swojej nie tylko prawdziwe imię, nazwisko i zdjęcia, ale bywa, że adres zamieszkania, a nawet miejsce pracy. Nawet w takich przypadkach policja też nic nie zrobiła!” - opisuje. Dodaje, że często nie dostaje nawet żadnej wiadomości, że sprawę umorzono. „Zdarzyło mi się, że policjant mówił mi, iż wydziwiam, że on nie widzi w tym hejtu, a ja się sam o to proszę. Musiałem go przekonywać, że to groźba karalna, by spisał protokół” – dodaje Staszewski.
Na te kilkadziesiąt zawiadomień tylko raz zdarzyło się, że policja znalazła autora, sprawa trafiła do sądu i został on skazany prawomocnie.
„Policja od dawna jest upolityczniona, w rękach PIS wykorzystana do działań tej władzy. Ja nie czuję się tutaj bezpiecznie” – kończy Bart Staszewski.
Agnieszka Laferi podkreśla, że zachowanie policjanta wobec dziewczyny jest „nieakceptowalne w przestrzeni publicznej”. „Tym bardziej, że nie został sprowokowany i poczuł się bezkarny” – dodaje.
Jacek Skwierczyński wspomina, że jego rodzina od XVI wieku broniła tego kraju. „Jestem więc dumny z tego, że miałem tę sprawę. Dla moich córek jestem teraz bohaterem, który odważył się przeciwstawić temu, co oni robią”.
I apeluje: „Nie wolno się dać zgnoić. Ani pozwolić, by ta zakłamana banda traktowała nas w ten sposób”.
Wieloma kanałami próbowaliśmy ustalić kim była poszkodowana wtedy dziewczyna, ale nie udało nam się do niej dotrzeć. Jeśli przeczytała ten artykuł. prosimy o kontakt z autorem: [email protected]
Ślązak, z pierwszego wykształcenia górnik, potem geograf, fotoreporter, szkoleniowiec, a przede wszystkim dziennikarz, od początku piszący o podróżach i rozwoju, a od kilkunastu lat głównie o służbie zdrowia i mediach. Zaczynał w Gazecie Wyborczej w Katowicach, potem autor w kilkudziesięciu tytułach, od lat stały współpracownik PRESS, SENS, Służba Zdrowia. W tym zawodzie ceni niezależność.
Ślązak, z pierwszego wykształcenia górnik, potem geograf, fotoreporter, szkoleniowiec, a przede wszystkim dziennikarz, od początku piszący o podróżach i rozwoju, a od kilkunastu lat głównie o służbie zdrowia i mediach. Zaczynał w Gazecie Wyborczej w Katowicach, potem autor w kilkudziesięciu tytułach, od lat stały współpracownik PRESS, SENS, Służba Zdrowia. W tym zawodzie ceni niezależność.
Komentarze