Rojenia o zasługach Polski, o misji ratowania UE (nawet wbrew wszystkim) i oporze wobec niemieckiej „hegemonii” prowadzą liderów PiS manowce. Zamiast uprawiać politykę z takimi Niemcami, jakie realnie istnieją, rząd Beaty Szydło próbuje zawracać Szprewę kijem. Doświadczenie uczy, że to nie może skończyć się sukcesem
„Żałuję, że stosunki polsko-niemieckie ostatnio pogorszyły się. Wina leży moim zdaniem po stronie niemieckiej” - powiedział w wywiadzie dla "Neue Osnabrücker Zeitung" (20 kwietnia) polski ambasador w Berlinie Andrzej Przyłębski.
Dyplomaci są od tego, by łagodzić napięcia i szukać rozwiązań, rzadziej zaś ich rolą jest wydawać kategoryczne osądy na temat polityki państwa, przy którym są akredytowani. Ale w czasach, gdy niekonwencjonalne metody prowadzenia dyplomacji zdają się być w Polsce w cenie, wypowiedź udzielona na kilka dni przed ważnym spotkaniem premier Beaty Szydło z kanclerz Angelą Merkel na targach w Hannoverze, nie musi już zaskakiwać.
W innym przypadku takie słowa ambasadora, podobnie jak wcześniejsze ostre wypowiedzi ministra Waszczykowskiego (przed wizytą Merkel w Warszawie) oraz prezesa Kaczyńskiego (po wyborze Tuska), spotkałyby się z jakimś echem w elitach niemieckich i czołowych mediach. Dzisiaj traktowane są zazwyczaj wzruszeniem ramion.
Zarówno te reakcje (lub ich brak), jak i powtarzające się zarzuty polityków PiS pod adresem Berlina, wiele mówią o stanie polsko-niemieckich relacji, który jest - z punktu widzenia potrzeb chwili i niegdysiejszych ambicji - rzeczywiście godny pożałowania.
Szukanie winnego jest zadaniem dla moralistów, nie dla polityków, dyplomatów czy ekspertów. Ci powinni zajmować się raczej analizą uwarunkowań politycznych, interesów oraz motywacji po stronie aktorów. Zarówno w Polsce, jak i w Niemczech podlegają one zmianom.
Niemcy od kilku lat odkrywają konsekwencje swojej rosnącej - także słabością innych - pozycji w UE i w świecie. Należy do nich zarówno konieczność wyznaczania kierunku polityce UE w wielu sprawach, jak i zbieranie cięgów od tych, którym kierunek ten nie odpowiada.
Ale także konieczne dostosowania własnej polityki do przywódczej roli, jaką Niemcy bardziej muszą niż chcą pełnić. Zwłaszcza w sferach, które dla Polski są ważne, ten proces dostosowywania się idzie w właściwym kierunku.
Niemcy zrewidowali swoją politykę wobec Rosji i stanęli na czele polityki sankcji. Poparcie rządu federalnego dla budowy drugiej nitki gazociągu bałtyckiego osłabia pozytywną wymowę tego zwrotu, ale jej nie niweluje. Nord Stream II jest w pierwszym rzędzie projektem gospodarczym prywatnych firm, nie zaś - jak za czasów kanclerza Schrödera - częścią budowy strategicznego partnerstwa z Rosją także w wymiarze politycznym.
Dzisiaj to Niemcy, a nie Polska, której autorytet w UE dramatycznie topnieje, uważane są przez Kijów za głównego partnera i sojusznika w UE. Niemcy doszli także do przekonania, że muszą robić więcej w sprawach bezpieczeństwa i obrony: zwiększają budżet wojskowy, odgrywają ważną rolę we wzmocnieniu wschodniej flanki NATO, wspierają misje wojskowe Afryce czy koalicję przeciwko ISIS. Jak na potęgę gospodarczą Niemiec, to w dalszym ciągu nie tak dużo, ale wektor wskazuje kierunek, którego oczekiwać powinni partnerzy Berlina.
Niemniej, wbrew dość rozpowszechnionej opinii, Niemcy nie są ani chętni, ani zdolni do tego, by samodzielnie przewodzić Unii lub narzucać jej swoją wolę. Berlin wie, że taka polityka ma krótkie nogi: generuje opór i na dłuższą metę niszczy podwaliny Unii, która pozostaje dla Niemiec absolutnie niezbędnym kontekstem i instrumentem działania. Z drugiej strony Niemcy, jak każdy inny kraj, nie są altruistami. Wiedzą gdzie są ich interesy, potrafią ich świetnie bronić, wykorzystując do tego także swoją niebagatelną siłę.
Polityka niemiecka – dziś bardziej niż w przeszłości – powstaje w obszarze wyznaczonym przez te dwa bieguny: nadrzędny cel w postaci obrony Unii Europejskiej oraz oczywisty fakt potęgi gospodarczej i politycznej Niemiec.
Zarówno potęga Niemiec, jak i ich „europejskie powołanie” (silne także ze względu na stabilność politycznego centrum w Niemczech) są obiektywnym uwarunkowaniem polskiej polityki w Unii Europejskiej. Innymi słowy, są to główne parametry, które powinniśmy uwzględniać projektując naszą politykę wobec Berlina.
Niezależnie od tego, jak oceniać konkretne posunięcia rządu Platformy w latach 2007-2015, jego polityka niemiecka była oparta właśnie na takim założeniu: należy robić wszystko, by potęgę niemiecką wykorzystać dla dobra Europy i Polski. Taki był sens polityki bycia „w głównym nurcie” i słynnego przemówienia Radka Sikorskiego w Berlinie 2011 roku, gdzie mówił o tym, że życzyłby sobie większej aktywności Niemiec.
Polska polityka była więc – mutatis mutandis - środkowoeuropejskim wariantem maksymy Ostpolitik Willy’ego Brandta „zmiany poprzez zbliżenie”. Wychodziła z przekonania, że
tylko bliska współpraca oparta na kredycie zaufania może być gwarancją utrzymania Niemiec jako mocarstwa silnie zakorzenionego w Europie, co jest w fundamentalnym interesie naszego kraju.
Kiedy dzisiaj politycy PiS pytają, gdzie są namacalne i bezpośrednie efekty tego zbliżenia („Przecież Niemcy nadal budują Nord Stream!”, „Przecież zmuszają do zielonej energii!”), to świadczy to o całkowitym niezrozumieniu podstaw tamtej polityki. Teza o braku takich namacalnych efektów jest zresztą fałszywa lub oparta na naiwnym obrazie relacji w UE. Ich zasadą nie są bezpośrednie transakcje barterowe, lecz długofalowe budowanie zaufania i współpracy.
Postawa Polski miała istotne znaczenie dla niemieckiej polityki w kwestii Rosji, Ukrainy, flanki wschodniej NATO, budżetu UE i wielu innych, ale ostateczne efekty były rezultatem skomplikowanych negocjacji i dyskusji (też z udziałem innych krajów), a nie prostej wymiany na zasadzie „coś za coś”.
Zmiana w relacjach polsko-niemieckich po dojściu PiS do władzy nastąpiła paradoksalnie w sytuacji, gdy polityka Berlina była bliższa Warszawie niż kiedykolwiek wcześniej (poza rozdmuchanym do niebotycznych rozmiarów konfliktem o uchodźców).
Ale PiS uważa, jak mówił ambasador Przyłębski w cytowanej rozmowie, że „zasługujemy na więcej niż bycie traktowanym tylko jako mniejszy partner”. Tyle że „zasługi” (jakie właściwie?) nie są żadną kategorią, która porządkuje relacje między państwami. Utyskiwanie, że jesteśmy tylko „mniejszym partnerem”, zdradza natomiast coś więcej niż tylko kompleks mniejszości.
PiS świadomie odwrócił logikę wcześniejszej polityki wobec Niemiec:
zamiast traktować podstawowe współrzędne niemieckiej pozycji w Europie - niekwestionowaną potęgę Berlina oraz jego ponadprzeciętne przywiązanie do projektu europejskiego - jako kontekst wyznaczający pole działania polskiej dyplomacji, podjął próbę zakwestionowania tych parametrów.
Po pierwsze, odchodząc od podejścia stawiającego na szukanie bliskości i porozumienia z Berlinem, postanowił budować polityczną przeciwwagę razem z krajami regionu Europy Środkowo-Wschodniej oraz Wielka Brytanią. Projekt spalił na panewce z braku zainteresowania w Grupie Wyszehradzkiej i z powodu Brexitu.
Po drugie, odmawiając zaufania polityce Niemiec w Europie, postawił Berlin w sytuacji, której sami Niemcy boją się najbardziej: coraz bardziej osamotnionego lidera, któremu brakuje partnerów do rozwiązywania problemów dręczących UE.
Dlatego niemieccy politycy wypatrują sygnałów rewizji polskiego podejścia jak kania dżdżu. Angela Merkel spotyka się z prezesem Kaczyńskim łamiąc dyplomatyczne standardy (prezes nie pełni funkcji państwowych) i zaprasza premier Szydło do otwarcia targów w Hannoverze.
Wysocy niemieccy dyplomaci pielgrzymują w regularnych odstępach do Polski, by zapewnić o niezłomnej woli Berlina do podtrzymywania poprawnych relacji nawet po fali medialnych oskarżeń pod adresem Niemiec w ostatnich dwóch miesiącach. W kuluarowych rozmowach przyznają, że nie widzą alternatywy dla takiego podejścia.
W istocie szczęściem Polski i obecnego rządu jest to, że czegokolwiek Warszawa by nie zrobiła, furtka do poprawy relacji z Berlinem pozostanie otwarta. Cierpliwość strategiczna Niemców jest legendarna. To także miara dojrzałości ich elit rządzących, że potrafią odróżnić strategiczny interes od sfery emocji.
Także dlatego trzymają konsekwentnie język za zębami, gdy idzie o demontaż państwa prawa w Polsce, zakładając, jak mówią, że krytyka ze strony Berlina tylko dolałaby oliwy do ognia.
Wywiady ambasadora czy ministra kwitują co najwyżej grymasem zniecierpliwienia.
Ale dzisiaj, zwłaszcza po aferze z reelekcją Tuska, Niemcy wiedzą, że tej cierpliwości potrzeba będzie więcej niż dotąd myśleli. Zamiast wałkować sprawę Tuska i oskarżać Niemców o niegodne zachowanie (Merkel przesądziła jakoby wynik głosowania swoimi wypowiedziami w Bundestagu jeszcze przed szczytem UE) politycy i dyplomaci PiS naprawdę powinni, we własnym najlepiej pojętym interesie, spuścić wreszcie zasłonę milczenia na ten wstydliwy epizod.
Berlin nigdy nie chciał forsować wyboru Tuska przeciwko wyraźnemu oporowi Warszawy.
Zrobił to wtedy, gdy wyszło ostatecznie na jaw, że rządowi PiS nie zależy na wyborze dobrego przewodniczącego Rady Europejskiej (mógłby być nim przecież ktoś inny niż Tusk, np. z innego kraju naszego regionu), lecz na realizacji prywatnej krucjaty prezesa Kaczyńskiego za pomocą polityczno-emocjonalnego szantażu wystosowanego wobec partnerów w UE.
Cierpliwość Berlina powoduje, że strategiczne relacje z Niemcami odnowić można bardzo szybko.
Ale możliwy mocny powrót do gry Francji pod kierunkiem prawdopodobnego przyszłego prezydenta Macrona, który chce odnowić niemiecko-francuski tandem i pchnąć do przodu reformy strefy euro bez oglądania się na sceptyków, może wnieść do polityki europejskiej nową dynamikę.
Ewentualne zmiany w architekturze strefy euro (ale także w innych obszarach - obronności, polityce azylowej, sprawach socjalnych) mogą mieć dla Polski dalekosiężne skutki. Realistyczna ocena własnego potencjału oraz przewidywalna polityka europejska to warunki odbudowy pozycji Polski i jej zdolności do skutecznej gry z Niemcami.
Rojenia o zasługach, misji ratowania UE (nawet wbrew wszystkim) i oporze wobec niemieckiej „hegemonii” prowadzą na manowce. Zamiast uprawiać politykę z takimi Niemcami, jakie realnie istnieją, rząd PiS próbuje zawracać Szprewę kijem. Doświadczenie uczy, że to nie może skończyć się sukcesem.
Autor, Piotr Buras, jest dyrektorem warszawskiego biura think tanku European Council on Foreign Relations
Dyrektor Warszawskiego Biura Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (ECFR). Publicysta i ekspert do spraw polityki europejskiej i Niemiec. W latach 2008–2012 stały współpracownik „Gazety Wyborczej” w Berlinie. Ostatnio opublikował m.in. Nowy rozdział. Transformacja Unii Europejskiej a Polska (z Szymonem Ananiczem i Agnieszką Smoleńską, Warszawa 2021), Partnerstwo dla Rozszerzenia: nowa oferta UE dla Ukrainy i nie tylko (z Kaiem-Olafem Langiem, Warszawa 2022), Zeitenwende. Jak wojna w Ukrainie zmienia Niemcy (Warszawa 2023). Redaktor i współautor opublikowanego niedawno raportu Fundacji Batorego Powrót do Europy. Rekomendacje dla polskiej polityki w UE
Dyrektor Warszawskiego Biura Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (ECFR). Publicysta i ekspert do spraw polityki europejskiej i Niemiec. W latach 2008–2012 stały współpracownik „Gazety Wyborczej” w Berlinie. Ostatnio opublikował m.in. Nowy rozdział. Transformacja Unii Europejskiej a Polska (z Szymonem Ananiczem i Agnieszką Smoleńską, Warszawa 2021), Partnerstwo dla Rozszerzenia: nowa oferta UE dla Ukrainy i nie tylko (z Kaiem-Olafem Langiem, Warszawa 2022), Zeitenwende. Jak wojna w Ukrainie zmienia Niemcy (Warszawa 2023). Redaktor i współautor opublikowanego niedawno raportu Fundacji Batorego Powrót do Europy. Rekomendacje dla polskiej polityki w UE
Komentarze