0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: www.bridgemanart.comwww.bridgemanart.com

Jeden z prawicowych tygodników opublikował na okładce zdjęcie kilkorga znanych artystów z maskami gazowymi na twarzy i podpisem „Polska brzydko im pachnie: Dlaczego celebryci gardzą rodakami”.

Okładka tygodnika powiela motyw popularny na prawicy politycznej nie tylko w ostatnich miesiącach – obrony „prostego człowieka”, spontanicznie patriotycznego i wiernego narodowej tradycji przed elitami, które nim pogardzają, oderwanymi od prawdziwego życia Polaków.

Kogo wstyd matki, ojców i braci

Obraz „gardzących Polską elit” ma pojawia się już w wieku osiemnastym, w ramach sporów konserwatystów z zapatrzonych we francuskie oświecenie reformatorami. Poeta Franciszek Dionizy Kniaźnin broni staropolskiego obyczaju noszenia wąsów przed francuską modą w sposób, który i dziś zyskałby poklask w mediach braci Karnowskich:

Kogo wstyd matki, ojców i braci,

Niech się z swojego kraju natrząsa:

Ja zaś z ojczystej chlubny postaci,

Żem jeszcze Polak, pokręcę wąsa.

Ta fraza „kogo wstyd matki, ojców i braci” powtarzana jest w kolejnych wariantach i politycznych układach w ciągu ostatnich dwustu lat. Sięga po nią narodowa prawica i PZPR. W ’68 roku Jan Pietrzak śpiewał o przechadzającym się „Nowym Światem, Krakowskim Przedmieściem,” młodym człowieku, któremu „Sibelius jest bliższy niż Chopin”, przekonanym, że „straszne nudy nad tą Wisłą”.

Przeczytaj także:

W 2010 roku, zaraz po katastrofie w Smoleńsku, w trakcie dyskusji w Instytucie Teatralnym o tym, jak przeżywamy żałobę, profesor Andrzej Zybertowicz – bliski doradca obecnego obozu władzy – oskarżał osoby inaczej niż on patrzące na to, co działo się wtedy w Polsce o to, że „wstydzą się swoich babć i ich wiary”.

Język PiS przypomina czasem wręcz ten z marca ‘68. „Michnik wraz z Grossem […] próbują zamienić Polskę w oczach świata na jedno wielkie Jedwabne. […] dołączają do nich Stasiuki, Hollandy, Wajdy, Pszoniaki, Stuhry […]. Wszystko zawdzięczają Polsce, którą dziś opluwają” – to nie Władysław Gomułka w ‘68, tylko Aleksander Nalaskowski w tygodniku „wSieci”.

Tradycyjne symbole elitarności (kawior, futra z norek) przypisywane są przeciwnikom politycznym w ruchu KOD czy sędziom Trybunału Konstytucyjnego.

Inwazja człowieka masowego

Z drugiej strony sympatyzujący z PiS publicyści – a także część lewicy – wskazywać będzie, że agresja PiS wobec elit III RP nie znalazłaby społecznego oddźwięku, gdyby nie przejawy poczucia wyższości tychże elit. Faktycznie, zdarza się. Prawicowe media cytują na potęgę twitty Agaty Młynarskiej o inwazji “państwa Kiepskich” nad Bałtyk.

Filozof i publicysta Jan Hartmann pisze: „Wystarczyło 19 proc. dorosłych Polaków, na ogół prostych ludzi z małych miejscowości, nierozumiejących państwa i z dziada pradziada w chłopskim odruchu nienawidzących rządu, aby dyktatorska władza wpadła w ręce Kaczyńskiego”.

Wcześniej Hartmann zasłynął pogardliwymi wypowiedziami na temat masowego napływu młodych do edukacji wyższej. Ocenił, że stoi za tym ''wstręt do utrzymywania się z pracy własnych rąk jako kulturowy spadek po szlacheckich nierobach. To właśnie idea, 'by zarobić, ale się nie narobić, skutecznie zagania młodzież do różnych tam >liceów< i >'szkół wyższych<''.

W takich wypowiedziach, ujawnia się rys polskiego liberalizmu, który może dostarczać amunicji prawicowej propagandzie.

„Hotele pełne są gości. Pociągi pełne są podróżnych. […] Promenady pełne są spacerowiczów. […]. Plaże pełne są zażywających kąpieli. To, co kiedyś nie stanowiło problemu, a mianowicie: znalezienie miejsca, obecnie zaczyna być powodem niekończących się kłopotów”.

Wbrew pozorom to nie twitt Młynarskiej czy kolejny reportaż o najeździe uskrzydlonych programem 500+ polskich rodzin nad Bałtyk, ale tekst sprzed prawie dziewięciu dekad – Bunt mas (1929) José Ortegi y Gasseta.

Obraz mas, zalewających przestrzenie niegdyś zarezerwowane dla klas średnich, pewnie kroczących po władzę i prestiż przeraża konserwatywnych liberałów od początku XX wieku. Zarzuty, jakie powtarzano przeciw „masom”, „ludowi”, czy „władzy chamów” w zasadzie nie zmieniły się od czasów Ortegi.

Człowiek masowy („cham”) odmawia samodoskonalenia i pracy nad sobą, zadowala się zbiorem komunałów zastępujących mu myślenie, jest roszczeniowy i motywowany niskimi pobudkami. „Sprzedać wolność za chleb – to być sobą”. „Rządzi nim […] brutalność, pazerność, nieliczenie się z wrażliwością innego.”. Te dwa ostatnie to już nie hiszpański filozof o „człowieku masowym”, ale ks. Tischner o „homo sovieticus” i prof. Zbigniew Mikołejko o współczesnym „chamie”.

Wszystkie te fragmenty zdają się wyrażać strach przed światem, w którym wzmacnia się pozycja „mas”, a intelektualista zmuszony jest do przemyślania kontraktu, jaki wiąże go ze społeczeństwem. Ten niepokój wyznaczał w XX wieku wielkie napięcie w ramach tradycji liberalnej. Obawy te, nawet jeśli oparte na pewnych racjonalnych przesłankach, politycznie doprowadzały często do sytuacji, w której szeroko rozumiany front liberalny pozostawał bezradny wobec klas ludowych i oddawał je politycznie „za darmo” różnym autorytarnym siłom.

W Polsce, w warunkach marginalizacji lewicy, ta słabość liberalnego centrum jest szczególnie ważna dla krajowej polityki.

Jeden cham, ale elity dwie

Liberalizm ufundowany na takich obawach może bowiem dostarczać argumentów zwolennikom obozu władzy, często zbyt łatwo pozwala im ustawić spór między „broniącym ludu” PiS, a rzekomo „pogardzającymi” nim elitami. Zwłaszcza, że jak pokazują badania Ipsos dla “OKO.press” z lipca 2016 PiS faktycznie cieszy się poparciem “ludowym” - nieproporcjonalnie dużym wśród mieszkańców wsi (43 proc.) i wyborców z wykształceniem podstawowym i zawodowym (ponad 50 proc.).

Nie oznacza to jednak, że spór, jaki dziś toczy się w Polsce jest faktycznie sporem „ludu” i „elit”. Tak jak nie był nim spór „Sarmatów” z „Francuzami” w XVIII wieku, czy konflikt marcowy w ’68 roku. Wszystkie one były konfliktami dwóch elit. Elit rozumianych nie w sensie wartościującym, ale funkcjonalnym – jako grup zdolnych rywalizować o kluczowe pozycje władzy wszelkiego rodzaju.

Nie inaczej jest dziś. Projekt, jaki realizuje PiS jest w pierwszym rzędzie radykalnym projektem wymiany elit. „Dla Kaczyńskiego celem było i jest zbudowanie nowej hierarchii społecznej” – mówi historyk Antoni Dudek. Kontynuuje: „ w 2015 roku […] uznali, że mają tyle siły i tyle narzędzi politycznych, że doły społeczne do siebie przekonają, a stare elity hurtem wyślą […] na emeryturę”.

PiS w tej grze na wymianę elit, mobilizuje uboższych Polaków, przedstawia się, jako elita bliższa ich wrażliwości i czasem faktycznie wprowadza rozwiązania, które – przynajmniej krótkoterminowo – służą interesom klas niższych (z 500+ na czele).

Ale bazy kadrowej PiS nie stanowi jakkolwiek rozumiany „lud”, nie ma tu mowy o jakimkolwiek awansie społecznym. Trudno za przedstawicieli „ludu” uznać profesora PAN (minister kultury), szefa jednego z najlepiej radzących sobie na rynku banków detalicznych (wicepremier do spraw rozwoju), czy zawodowych polityków z kierownictwa partii, od dawna nie znających innego miejsca pracy, niż Sejm. Dalsze zaplecze PiS stanowi czasem drugi i trzeci garnitur elit, nie mogący do tej pory zrealizować karier na miarę ambicji, ale to nie to samo, co klasy ludowe.

Polska dworem Hurleckich?

Definiowanie dokonującej się wymiany elit, jako rewolucji przeciw aroganckim autorytetom i celebrytom może być kluczowe dla utrzymywania politycznej dominacji PiS. Pytanie dla strony nie-prawicowej brzmi: jakim językiem posługiwać się, by nie dopuścić do takiego zdefiniowania pola? Język z Buntu mas raczej nie będzie tu pomocny. Zamknąłby przestrzeń publiczną w anachronicznych, post-feudalnych kategoriach.jak dwór Hurleckich opisywany przez Gombrowicza:

Przeciw komu wuj poziewał, przeciw komu wsuwał w usta jedną więcej słodką truskawkę? Przeciw chamstwu, przeciw służbie swojej! […] Czemu nas emablował z tak usilną kindersztubą, skąd tyle grzeczności i względów, tyle manier i dobrego tonu? Aby się odróżnić od służby i przeciw służbie zachować pański obyczaj.

Tak ukształtowana przestrzeń publiczna skazywałaby nas na podział: z jednej strony konserwatywny liberalizm, z drugiej populistyczno-prawicowa reakcja przeciw niemu.

Być może, wobec obecnej ofensywy prawicy, liberalna opozycja powinna zastanowić się, czy da się zachować liberalne minimum, jeśli nie jest ono zakorzenione w klasach ludowych. Wyborcy PiS i osoby z lewej strony sympatyzujące z niektórymi posunięciami tej partii powinny z kolei zadać sobie pytanie, czy populistyczna rewolucja, gdy już usunie stare elity, faktycznie służyć będzie tym, którzy pozostawieni zostaną przez nią na dole? I czy przy okazji nie dokona zniszczenia całych obszarów państwa i społeczeństwa obywatelskiego.

Tak zdefiniowana dyskusja o „ludzie” i „elitach” miałaby szansę stać się bardziej racjonalną.

;
Na zdjęciu Jakub Majmurek
Jakub Majmurek

Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) “Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.

Komentarze