0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Lukasz Cynalewski / Agencja GazetaLukasz Cynalewski / ...

Niski poziom testowania na obecność wirusa SARS-CoV-2 należy do jednego z grzechów głównych strategii walki z epidemią rządu Mateusza Morawieckiego. Władze próbowały ratować sytuację wprowadzając 15 marca 2021 możliwość samodzielnego - bez pośrednictwa lekarza POZ - zgłaszania się na test przez rządową stronę, ale system wystartował fatalnie, a efektów w drugiej połowie marca nie widać.

Owszem, liczba testów rośnie, ale rośnie w tempie wzrostu epidemii (nowych zakażeń i hospitalizacji), co oznacza, że nie zmieniamy reguły, którą w OKO.press krytykowała prof. Maria Gańczak (epidemiolożka, kierowniczka Katedry Chorób Zakaźnych Collegium Medicum Uniwersytetu Zielonogórskiego i wiceprezydent Sekcji Kontroli Zakażeń Europejskiego Towarzystwa Zdrowia Publicznego):

"Od września 2020 testujemy de facto tylko osoby objawowe, które się zgłoszą do POZ. Testując w ten sposób tracimy możliwość kontroli nad rozwojem epidemii". Autorejestracja wiele tu nie zmienia, bo system akceptuje zgłoszenie tylko przy obszernym zestawie objawów.

Władze nie tłumaczą się z takiej strategii minimalnego testowania, choć - jak mówiła OKO.press prof. Gańczak - "w obliczu brytyjskiego wariantu SARS-Cov-2 światowi eksperci z ECDC, czy WHO zalecają jeszcze szersze testowanie i sekwencjonowanie genomu wirusa, żeby jak najszybciej wykryć nową mutację".

Władze robią też dobrą minę do złej gry. OKO.press sprawdzało już wypowiedź wicerzecznika PiS Radosława Fogla, że "testowanie [na COVID-19] w Polsce zawsze odbywało się na podstawie wskazań Światowej Organizacji Zdrowia".

Przeczytaj także:

W maju 2020 WHO rekomendowała, by rezygnować z lockdownu dopiero wtedy, gdy przez dwa tygodnie odsetek pozytywnych wyników utrzymuje się poniżej 5 proc.

Jaki jest nasz odsetek pozytywnych wyników na tle innych krajów?

Zacznijmy od ostatniego okresu, gdy dzienna liczba testów wzrosła i w ostatnim tygodniu (24-30 marca) było ich średnio równe 90 tys. W tym samym jednak czasie zanotowano aż 198 117 nowych przypadków (średnio dziennie 28.3 tys.).

Oznacza to, że w tygodniu 24-30 marca odsetek pozytywnych testów wyniósł prawie 32 proc., sześć razy więcej niż rekomendacja WHO. Co trzeci wynik testu wskazywał na zakażenie.

Twierdzenie Fogla jest wyjątkowo bezczelnym przekłamaniem rzeczywistości. Tak wysokie odsetki nie występują w Unii Europejskiej, szerzej - w rozwiniętych krajach. W Słowenii, która też testowała wyjątkowo mało (patrz - niżej), w ostatnich dniach wskaźnik wyniósł 19 proc.

Może to jednak tylko kwestia największej, trzeciej fali epidemii?

Policzyliśmy więc odsetek pozytywnych testów od początku epidemii. Korzystając ze strony worldometers dzieliliśmy - dla kolejnych krajów - liczbę wykrytych do tej pory przypadków przez liczbę wykonanych od początku epidemii testów (i mnożyliśmy x 100 proc.).

Przyjmijmy dla wyjaśnienia, że w San Escobar - kraju wymyślonym przez eksministra Witolda Waszczykowskiego - wykryto od początku epidemii 10 przypadków COVID-19 i przeprowadzono 100 testów. Odsetek pozytywnych testów wynosi: 10/100 czyli 0,1 = 10 proc.

Dla Polski rachunek wygląda tak: 2 mln 251 tys. (wykrytych zakażeń) dzielimy przez 11 mln 798 tys. wykonanych testów i otrzymujemy 0,1907 czyli 19,1 proc.

Od początku epidemii co piąty test jest pozytywny.

Okazuje się, że wśród krajów UE Polska zajmuje drugie miejsce, minimalnie gorzej jest tylko w Słowenii.

Geografia epidemii. Nowi w Unii testują mniej

Jak widać, występuje wyraźny podział geograficzno-polityczny. Wysokie odsetki (czyli za mało testów) są charakterystyczne dla krajów Europy Środkowo-Wschodniej i tylko Holandia (12,9 proc.) wcisnęła się do pierwszej dziewiątki.

Lepiej wypadły kraje bałtyckie, zwłaszcza Łotwa (5,5 proc.), na które promieniują skandynawskie wzory Finlandii (1,9 proc.), Norwegii (2,0 proc.); Szwecja wypada trochę gorzej (11,0 proc.).

Uderza dbałość o zdrowie zwłaszcza w Danii (tylko 0,9 proc., czyli jeden pozytywny wynik na 111 testów!). Ze średnich państw dobra jest też Austria (2,3 proc.), a z dużych - Wielka Brytania (3.6 proc.) i Niemcy (5,7 proc.).

Podobnie druzgocząca jest wymowa wykonanych testów ma milion mieszkańców.

Polska jest na 86. miejscu na świecie (315 tys. testów na milion mieszkańców), z krajów UE za nami tylko Bułgaria (301 tys.), wyprzedza nas wiele uboższych krajów świata (m.in. Malediwy, Gruzja, Białoruś, Liban, Serbia, czy Rumunia).

W 2021 roku i tutaj spadliśmy na ostatnie miejsce w UE. Tygodniowo od 1 stycznia do 14 marca wykonywaliśmy 878 testów na Covid-19 na każde 100 tysięcy mieszkańców. Przed nami Rumunia (930), Bułgaria (941), Chorwacja (1038). Fantastycznie wypadają Cypr (20,6 tys. testów na 100 tys. mieszkańców), Dania (15,1 tys.), Austria (11,5 tys.).

Wysokie miejsce zajęła też Słowenia, która w pierwszych 10 tygodniach 2021 roku nadrabia zaległości. Wykonywała średnio tygodniowo 6,7 tys. testów na 100 tys. mieszkańców, czyli prawie osiem razy więcej niż Polska.

Lepiej w Afryce, gorzej tylko w Ameryce Łacińskiej

Pod względem odsetka dodatnich testów także na tle świata poza UE Polska wypada fatalnie. Lepsze wskaźniki (mniej pozytywnych testów) mają takie kraje jak Białoruś (6.0 proc.), Turcja (8,5 proc.), Irak (11 proc.), Liban (13 proc.), Palestyna (15.7 proc.), a także Kuba (2,5 proc.) i wiele krajów afrykańskich (Angola 5,3 proc. Egipt 8,0 proc., Etiopia 8,5, Nigeria 9,4, czy Botswana 4,2 proc., ale RPA - już 15,7 proc. a Tunezja aż 23.0 proc).

Nieco gorzej niż w Polsce jest w Ukrainie (21 proc.) i Armenii (23 proc.).

Brazylia dzierży smutny rekord 44 proc. pozytywnych testów, Meksyk ma ich 37,7 proc., Kostaryka 27 proc., Argentyna 26,6 proc. Inne kraje Ameryki Łacińskiej wypadają lepiej od nas: Chile (8.9 proc.), Panama 16,5 proc. Kolumbia - tak samo jak Polska - 18,9 proc.

Jakie są skutki małej liczby testów? Dlaczego im więcej, tym lepiej?

Jaki jest sens rekomendacji WHO i innych instytucji? Dlaczego warto robić dużo testów na obecność koronawirusa, w pewnym sensie im więcej, tym lepiej? Dlaczego odsetek pozytywnych testów powinien być niski?

Na te pytania warto odpowiedzieć z trzech perspektyw.

Perspektywa pierwsza - obywatela / obywatelki, która niepokoi się, czy się nie zaraził/a. W Polsce osoba, która miała kontakt z kimś zakażonym trafia na kwarantannę (30 marca - było na niej 455 tys. osób) i czeka w niepewności na ewentualny dalszy rozwój choroby. Gdy po kilku dniach objawów nie ma, samodyscyplina spada, a przecież brak objawów nie oznacza braku zakażenia. Gdyby osoba wiedziała, że jest zakażona pilnowałaby się lepiej i bardziej chroniła innych.

Często osoba, która tylko podejrzewa, że może być zarażona nie zgłasza się na kwarantannę i nie jest "wychwytywana" przez system. Wiele osób nie chce ryzykować straty zarobków i nie przerywa pracy, co staje się coraz częstszym źródeł zakażeń.

Ograniczone testowanie naraża więc zwykłych ludzi z jednej strony na niepewność i stres, a z drugiej ułatwia lekceważenie zakażenia zwłaszcza wtedy, gdy jest niskoobjawowe lub bezobjawowe.

Najgroźniejszym skutkiem nietestowania osób zagrożonych, jest opóźnienie leczenia. Gdy choroba zaczyna się rozwijać, może być lekceważona jako "nie wiadomo, czy to COVID-19", pacjentka czy pacjent zbyt późno trafia do szpitala.

Perspektywa druga - opieki medycznej. Mało testów opóźnia i utrudnia diagnozę COVID-19. Skuteczność leczenia obniża się, a w tej chorobie liczy się czas.

Prowadzenie testów przesiewowych w szczególnie zagrożonych instytucjach czy regionach mogłoby pozwolić wychwycić osoby zakażone i ograniczyć transmisję wirusa. W Polsce były nieśmiałe próby takich testów na Śląsku, a także wśród nauczycieli.

Są kraje, które przeprowadziły więcej testów niż mają obywateli: Wielka Brytania - 1,8 raza więcej, USA - 1,2 razy, Izrael 1,5 raza, Austria - 2,5 raza, a Dania - ponad 4 razy, co oznacza, że ci sami ludzie byli testowani kilkakrotnie.

Samo w sobie nie gwarantuje to powstrzymania epidemii, ale jako element dobrej strategii może ograniczać transmisję wirusa. Jako pozytywne przykłady spłaszczenia fali epidemicznej dzięki testowaniu wymieniane są poza Danią także Norwegia, Islandia i Korea Południowa.

Perspektywa trzecia - walki z pandemią. Mało testów oznacza ograniczoną wiedzę o skali epidemii. Wysoki odsetek, ponad 10 procent, nie mówiąc o 20 czy 30 procentach, oznacza, że testy nie poszerzają zbytnio wiedzy, której dostarczają dane o osobach na kwarantannie, hospitalizowanych czy w stanie krytycznym.

Testy w Polsce idą za objawami COVID-19 jak zwiadowcy, którzy zamiast wyprzedzać działania wroga, liczą ofiary rozegranych już bitew.

Prowadzący walkę z COVID-19 walczą po omacku, tylko pośrednio dowiadując się, jak silny jest przeciwnik. Nie są w stanie działać punktowo wprowadzając precyzyjne ograniczenia lokalne czy dla wybranych grup. Nie mogą też skutecznie sprawdzać efektów prowadzonej polityki antyepidemicznej i szybko jej korygować. Ich reakcje oparte są na modelowaniu na podstawie skąpej liczby danych.

Jak zwracają uwagę epidemiolodzy, odpowiedni poziom testowania jest konieczny, by rządy mogły podejmować racjonalne decyzje np. ograniczając kontakty społeczne i uzasadniać je w sposób wiarygodny i odpowiedzialny.

Szerokie testowanie ma jeszcze jeden efekt - jest sygnałem dla ludzi, że władza się o nich troszczy, że daje im (darmowy) test, który ma zapewnić bezpieczeństwo testowanym i ich bliskim. Buduje klimat powagi i zaufania, którego w covidowej Polsce chaotycznych decyzji i złej komunikacji szczególnie brakuje.

Udostępnij:

Piotr Pacewicz

Naczelny OKO.press. Redaktor podziemnego „Tygodnika Mazowsze” (1982–1989), przy Okrągłym Stole sekretarz Bronisława Geremka. Współzakładał „Wyborczą”, jej wicenaczelny (1995–2010). Współtworzył akcje: „Rodzić po ludzku”, „Szkoła z klasą”, „Polska biega”. Autor książek "Psychologiczna analiza rewolucji społecznej", "Zakazane miłości. Seksualność i inne tabu" (z Martą Konarzewską); "Pociąg osobowy".

Komentarze