0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Adam Stepien / Agencja GazetaAdam Stepien / Agenc...

„I choć po tylu latach bardzo trudno mieć na to nadzieję, wydaje się, że jedyną szansą jest budowanie rzeczywistego pluralizmu po stronie opozycyjnej. Co wymaga radykalnej zmiany postawy najsilniejszego gracza, KO. Oraz zmiany rytualnych retorycznych wojenek między liberałami a »nową lewicą«, czy duopolem a »antysystemowcami« w merytoryczny demokratyczny spór dotyczący kształtu państwa” - pisze w powyborczym komentarzu dla OKO.press Agata Sikora*, kulturoznawczyni.

Opublikowaliśmy już komentarze dr. hab. Anny Wojciuk, prof. Ewy Łętowskiej, posłanki Lewicy Anny Dziemianowicz-Bąk, kandydata na prezydenta Szymona Hołowni oraz senatora Koalicji Obywatelskiej Marka Borowskiego.

Porażka opozycji, a więc festiwal obwiniania czas zacząć. Winny jest Hołownia, bo śmiał odżegnywać się od duopolu. Winna jest PO, bo postawiła swój partyjny interes nad ochronę demokracji (według sondaży Hołownia miał większą szansę pokonać Dudę w drugiej turze).

Winny jest „ciemny lud”, zabory i 500 plus. Winni są ci lewicowcy, którzy w pierwszej turze taktycznie zagłosowali na Trzaskowskiego, a także ci, którzy w ogóle nie poszli w drugiej turze, sprzeciwiając się wybieraniu między partiami uznawanymi przez nich za faszystowskie.

No i przede wszystkim to nie były uczciwe wybory, gdyż kandydat PiS był silnie wspierany przez aparat państwa – od telewizji publicznej, po koncert obietnic premiera aż po „bitwę o wozy”.

Realistycznie o teraźniejszości...

Po tym kilkumiesięcznym politycznym thrillerze trudno zabrać głos bez popadania w żaden z emocjonalnych skryptów: szukanie winnych, popadanie w apatię, oparte na wyparciu budowanie nadziei.

Żeby im nie ulec (a raczej ulec im mniej niż miałabym ochotę) lepiej spróbować myśleć realistycznie o teraźniejszości i konstruktywnie o przyszłości.

Po pierwsze, biorąc pod uwagę, że wybory przeprowadzono „bez żadnego trybu”, przedstawiciele państwa i telewizja publiczna ze wszystkich sił wspierali urzędującego prezydenta, a wielu uprawnionych za granicą nie mogło oddać głosu,

trudno uznać te wybory za „powszechne” i „równe”.

Problem w tym, że trudno teraz opozycji ich wynik przekonująco zakwestionować. Procent zagranicznych głosów, który nie dotarł ze względu na opóźnienia poczty, nie jest wystarczająco duży, by wynik podważyć, a obecność obserwatorów i osób zaufania pozwala wierzyć, że same prace komisji wyborczych i liczenie głosów odbyło się uczciwie.

Jeśli natomiast działania władz państwowych od razu czyniły wybory nieuczciwymi, dlaczego opozycja zachęcała do udziału w nich i miała zamiar zaakceptować ich wynik, jeśliby wygrał jej kandydat?

Trzeba zatem skonfrontować się z niewygodną prawdą: nie, nie były to uczciwe wybory, ale instytucje demokratyczne i opozycja były zbyt słabe, żeby im zapobiec.

Polska staje się „nieliberalną demokracją” ciążącą ku autorytaryzmowi, a w sytuacji braku prezydenckiego weta zmiana ustroju może następować coraz szybciej.

Zarazem jednak połowa obywateli wciąż się na to nie zgadza i mobilizuje się stawiając temu procesowi aktywny opór. Masowa kontrola wyborów czy samoorganizacja Polaków mieszkających za granicą były możliwe dzięki obywatelskim ruchom protestu.

Dziś krajobraz po przegranej bitwie wygląda bardziej optymistycznie niż można spodziewać się jeszcze dwa miesiące temu – nawet jeśli od opublikowania nieoficjalnych wyników mnożą się teorie „co by było, gdyby”.

Opozycja zapłaciła za to jednak wysoką i moralnie dwuznaczną cenę – a było nią milczenie kandydata liberalnego wobec brutalnej nagonki na osoby LGBT+ czy wobec stosowania chwytów antysemickich, a także przychylne gesty wobec Krzysztofa Bosaka.

Co więcej, nie sposób odciąć się od historii ostatnich pięciu lat, kiedy to liberalna opozycja nie wykazała się gotowością ani do pogłębionej pracy intelektualnej, ani strukturalnej zmiany.

Nie będę tu jednak grać w blame game, która nabrała już posmaku rytuału, i zawieszę wiedzę o tym, ile to już razy byliśmy w punkcie, w którym PO w imię rzeczywistego ratowania demokracji miała skończyć ze swoim business as usual.

...i konstruktywnie o przyszłości

Zamiast tego pytanie: jak w tych warunkach działać najskuteczniej?

Po pierwsze, skończyć traktowaniem wyborców niczym przypisanych feudalnych chłopów, sterowanych pijarowym kijem (szantaż moralny) i marchewką (miano „prawdziwego Europejczyka”, „prawdziwego demokraty”).

Wyborcy nie są żadnym „zasobem” partii – to partia jest medium działania obywateli i obywatelek.

W demokracji nieliberalnej jedyną nadzieją na polityczną skuteczność opozycji jest prawdziwe, oddolne obywatelskie poparcie. A tego nie da się zbudować koncertem życzeń i moralnym szantażem wyborców (co stosuje się tak do PO, jak i „prawdziwej lewicy”), ale otwartą debatą, diagnozowaniem rzeczywistych problemów społecznych.

I szukanie dla nich rozwiązań (rekrutowane spoza partii think tanki!), partnerstwem wobec ruchów społecznych i demokratycznymi prawyborami partyjnych kandydatów.

Po drugie, nie można bezkrytycznie wierzyć w siłę samej „antysystemowości” i bezpartyjności (emocjonalnie zrozumiałej, ale jednak nierealistycznej fantazji ludzi, których dorosłe życie przypadło na czas rządów PO-PiS-u).

Po szeregu polityków kreujących się na alternatywną trzecią siłę (od Leppera, Palikota, Kukiza, przez Biedronia po Hołownię), po spontanicznych ruchach obywatelskich, wiemy już, że o ile łatwo wzbudzić emocje i nadzieje zmęczonych wyborców i przeprowadzać doraźne akcje, bardzo trudno utrzymać ich zaangażowanie i stworzyć od zera polityczne struktury.

Szczególnie przy braku pieniędzy z budżetu, w sytuacji nadciągającego kryzysu. Sam upadek głównej partii opozycyjnej w sytuacji zawłaszczenia państwa przez oponenta wcale nie musi wyjść na zdrowie „trzeciej sile” – pozbawionej struktur i środków.

Pluralizm po stronie opozycji szansą

I choć po tylu latach bardzo trudno mieć na to nadzieję, wydaje się, że jedyną szansą jest budowanie rzeczywistego pluralizmu po stronie opozycyjnej. Co wymaga radykalnej zmiany postawy najsilniejszego gracza, KO. Oraz zmiany rytualnych retorycznych wojenek między liberałami a „nową lewicą”, czy duopolem a „antysystemowcami” w merytoryczny demokratyczny spór dotyczący kształtu państwa.

A zatem niezależnie od tego, ile razy już się zawiedliśmy, musimy wierzyć, że koniec tego przegranego wyborczego maratonu jest zarazem szansą na złapanie oddechu.

Te trzy lata bez wyborów z pewnością będą bardzo ciężkie, ale jednocześnie anulują wszelkie „strategiczne” doraźne wymówki: „teraz nie czas na X, walczymy o demokrację”.

Nikt, kto twierdzi, że o nią walczy, nie może milczeć w sytuacji nagonki na osoby LGBT+, ograniczenia praw kobiet czy jakąkolwiek innej mniejszości, bo nie zmieni się postaw społeczeństwa wtedy, gdy bierna postawa centrum czyni z domagania się praw człowieka „lewicowy radykalizm”.

Kto poważnie traktuje dobro wspólne musi bronić wolnych sądów i wolnych mediów, ale również śmiertelnie poważnie traktować przeciwdziałanie katastrofie klimatycznej.

I nikt nie może ignorować zagrożenia faszyzmem: o ile zatem trzeba rozmawiać z tymi, którzy głosowali na Bosaka, w żadnej mierze nie wolno normalizować obecności polityków o poglądach zbliżonych do faszystowskich.

Agata Sikora, kulturoznawczyni, eseistka, autorka nominowanej do Nagrody Gdynia książki „Wolność, równość, przemoc. Czego nie chcemy sobie powiedzieć” (Karakter 2019). Napisała doktorat o szczerości nowoczesnej. Mieszka w Londynie.

Udostępnij:

Agata Sikora

Kulturoznawczyni, eseistka, autorka książki „Wolność, równość, przemoc. Czego nie chcemy sobie powiedzieć” (Karakter 2019). Napisała doktorat o szczerości nowoczesnej. Mieszka w Londynie.

Komentarze