Sondaże pokazują, że opozycyjna partia TISZA ma przewagę nad Fideszem Viktora Orbána. Czy po szesnastu latach Orbán straci władzę? O przyszłości Węgier i relacjach Orbána z polską prawicą rozmawiamy z Wojciechem Przybylskim, redaktorem naczelnym „Visegrad Insight”
Przyzwyczailiśmy się już do władzy Viktora Orbána. Teraz na Węgrzech pojawił się trudny dla niego rywal: Péter Magyar. W 2024 roku odszedł z rządzącego Fideszu. Sondaże pokazują, że Magyar i jego nowe, prozachodnie ugrupowanie Tisza mogą pokonać Orbána w kwietniowych wyborach w 2026 roku.
Taki wynik miałby znaczenie nie tylko dla samych Węgrów. Po latach, w których Orbán blokował kolejne decyzje w Unii Europejskiej, stawką jest również przyszłość UE oraz kondycja europejskiej demokracji.
O tym, czy Węgry są gotowe na zmianę władzy, jak wygląda demokratyczna rzeczywistość nad Dunajem i dlaczego Orbán chroni w swoim kraju przedstawicieli polskiej prawicy, rozmawiamy z Wojciechem Przybylskim, redaktorem naczelnym międzynarodowego magazynu „Visegrad Insight” i prezesem fundacji Res Publica.
Z wywiadu dowiecie się m.in.:
Natalia Sawka, OKO.press: Zarówno polskie, jak i zagraniczne media piszą, że w przyszłym roku Victor Orbán może stracić władzę. Czy taki scenariusz rzeczywiście jest możliwy?
Wojciech Przybylski*: Trzeba ostrożnie stawiać tezy o końcu rządów Viktora Orbána, bo na razie kończy czwartą kadencję i pozostaje najdłużej nieprzerwanie urzędującym liderem w Unii Europejskiej. Ta ciągłość daje mu nie tylko polityczną siłę, ale też kapitał wiedzy i doświadczenia, który w unijnych realiach bywa atutem.
Z drugiej strony, jeśli spojrzymy na nastroje społeczne na Węgrzech, trudno mówić o entuzjazmie wobec kontynuacji jego rządów. I nie chodzi tu o kwestie ideowe, choć one również odgrywają rolę. Głównym źródłem niezadowolenia jest sytuacja materialna. Węgrom żyje się coraz gorzej.
W jakim sensie?
Węgry wcale nie zbliżają się do poziomu życia krajów, które wszyscy traktowaliśmy jako punkt odniesienia, kiedy wchodziliśmy do Unii. Polska przez lata goniła Niemcy, Słowacja też zmniejszała dystans, Czechy zrobiły ogromny skok. A Węgrzy w zasadzie stoją w miejscu.
Dochodzi jeszcze wymiar polityczno-prawny. Fundusze unijne, które miały wspierać rozwój i programy rządowe na Węgrzech, są wstrzymane. I to również odbija się na sytuacji gospodarczej tego państwa.
Co dokładnie doprowadziło do tego, że Bruksela zdecydowała się zamrozić te środki?
To wynika bezpośrednio z systemowego łamania praworządności na Węgrzech. To dodatkowo utwierdza wyborców w poczuciu, że nie mają realnej perspektywy poprawy swojej sytuacji. W tym klimacie wyrasta nowa siła, która zaczyna konkurować z Fideszem, czyli partia Tisza.
Co takiego robi Tisza, że przełamuje dotychczasowy monopol Fideszu i przyciąga wyborców, których opozycja przez lata nie potrafiła zmobilizować?
Tisza zaczęła wyglądać jak prawdziwa, wiarygodna alternatywa po latach, kiedy opozycja często sprawiała wrażenie raczej kontraktowej niż realnie walczącej o władzę.
Po stronie opozycji kluczową twarzą lewicy był polityk obciążony poważnymi aferami korupcyjnymi Ferenc Gyurcsany.
Gyurcsany w 2009 roku złożył dymisję z funkcji premiera, ale długo pozostawał szefem największej partii opozycyjnej – socjalistów, a potem Demokratycznej Koalicji. Zdecydował się odejść z partii i polityki dopiero w maju 2025 roku.
Dlatego też w 2010 roku, po krótkim okresie rządu technicznego, Viktor Orbán bez większego wysiłku wrócił do władzy. Nietrudno sobie wyobrazić dlaczego. Jeśli lider największej partii opozycyjnej zostaje nagrany, jak przyznaje, że „kłamali rano, w dzień i w nocy”, a do tego mówi o własnym narodzie w sposób skrajnie pogardliwy, to dla Orbána był to prezent od losu.
I choć w kolejnych wyborach większość Węgrów nie głosowała na Fidesz, to opozycja nie potrafiła wykorzystać tej przewagi. Sprawiała wrażenie pozbawionej energii. Po drodze pojawiały się nowe inicjatywy, jak Momentum, które w 2017 roku wyrosło na fali sprzeciwu wobec organizacji igrzysk olimpijskich 2024. To była siła aktywistyczna, z potencjałem, ale ostatecznie zbyt słaba, by realnie zagrozić Fideszowi.
I tu działa pewna zasada: jeśli jesteś w opozycji zbyt długo albo nigdy nie rządziłeś, to ludzie zaczynają wątpić, czy masz kompetencje, by w ogóle udźwignąć państwo.
Najbliżej przełomu opozycja była trzy lata temu, gdy wspólnym kandydatem został Péter Márki-Zay z koalicji Zjednoczeni dla Węgier. To już samo w sobie było ważnym sygnałem, bo mniejsze partie potrafiły się zjednoczyć, a socjaliści udzielili mu poparcia. Problem w tym, że kampania była słabo skoordynowana. Márki-Zay świetnie sobie radził jako burmistrz, miał cięty język, ale niestety częściej mówił, niż słuchał.
W decydującym momencie Orbán postawił na retorykę pokoju zamiast wojny, co ustawiło dynamikę końcówki kampanii.
Dlatego też, jeśli chodzi o strategię europejską, Márki-Zay i cała opozycja kompletnie nie potrafili odpowiedzieć na przekaz Orbána. On z kolei przekonał wystarczającą część wyborców, że jest gwarantem spokoju. Nie chodzi nawet o większość absolutną, tylko o tę kluczową grupę, która decyduje o wyniku wyborów.
A co takiego sprawia, że to właśnie Péter Magyar, nowy lider opozycji, wyrasta dziś na kandydata nadziei nawet dla wyborców lewicowych?
To ciekawa postać, bo aktywiści lewicowi mówią mi, że widzą w nim nadzieję. A przecież jest to polityk prawicowy. Gdy pytam, dlaczego akurat on, odpowiadają szczerze, że ich nadzieja bierze się po prostu z rozpaczy.
Oczekiwania wobec Pétera Magyara ze strony całego opozycyjnego spektrum są dziś elementarne. Ludzie chcą zmiany. Ta desperacja paradoksalnie działa na jego korzyść, mimo że sam wywodzi się z kręgu elit Fideszu i dopiero później wszedł na kurs kolizyjny z własnym środowiskiem.
Magyar ma jednak coś, czego opozycji brakowało od lat. Umie wyrażać się jasno i przekonująco, ma energię, jeździ po kraju, rozmawia z ludźmi. Nie zraża się liczbą spotkań ani tym, że nie wszędzie jest łatwo. To taki styl kampanii, który zwykle daje efekty wszędzie tam, gdzie wyborcy mają już dość skostniałych układów.
Do tego dochodzi czynnik pokoleniowy. Tisza rzeczywiście przyciąga młodszych wyborców, ale to wynika z prostego faktu. Magyar jest z innego pokolenia niż Viktor Orbán. Ten drugi jest dla młodych niemal postacią historyczną.
Ktoś, kto urodził się kilka lat przed powrotem Orbána do władzy w 2010 roku, dziś głosuje po raz pierwszy. Nie zna innego premiera. Dlatego młodzi częściej wybierają zmianę.
Młodzi chcą pokazać jakiś rodzaj sprzeciwu wobec systemu. To w ogóle nie jest zaskakujące. A Magyar trafia do nich, bo oferuje zmianę, która nie wywraca całego porządku do góry nogami. Nie jest typem rewolucjonisty, który obiecuje totalne zerwanie z tym, do czego Węgrzy są przyzwyczajeni, także ci najmłodsi.
Raczej prezentuje się jako ktoś nowszy, sprawniejszy, bardziej uporządkowany. Jeśli już używać takich słów, to jest raczej umiarkowanym reformatorem niż kimś, kto nawołuje do wielkiej rewolucji.
Czy w ogóle realne jest to, że po szesnastu latach rządów Victor Orbán i Fidesz byliby gotowi zaakceptować zmianę i po wyborach oddać władzę opozycji?
To pytanie o stan węgierskiej demokracji. Wiele osób zaczyna dziś stawiać tezę, że Węgry nie funkcjonują już jak pełnoprawna demokracja. Jeśli spojrzymy na demokrację w jej najbardziej podstawowym sensie, czyli zdolność do pokojowego przekazywania władzy po wyborach i uznania decyzji większości, to rzeczywiście można mieć wątpliwości.
Sądzę, że jeśli Orbán zostanie postawiony w sytuacji bez wyjścia, to władzę odda. Ale zrobi to wyłącznie wtedy, kiedy nie będzie miał żadnej alternatywy. Sama wola wyborców raczej go do tego nie przekona.
Orbán od lat buduje system, który ma go chronić przed utratą władzy: zmienione procedury wyborcze, sprzyjające prawo, kontrola nad mediami, agresywny marketing polityczny, sieć instytucjonalnych zabezpieczeń. On naprawdę nie zakłada scenariusza, w którym dobrowolnie zejdzie ze sceny.
Ale jeżeli wybory przyniosą jasną większość po stronie opozycji, premier nie będzie miał narzędzi, by temu zapobiec. Ostatecznie pozostanie rezygnacja. Co to będzie znaczyć dla niego osobiście, to inna sprawa, ale sam mechanizm przekazania władzy formalnie istnieje.
To znaczy, że Węgrzy nadal mają w rękach instrument, który pozwala na pokojową zmianę rządu. Tylko muszą z niego naprawdę skorzystać.
Czy obawa przed możliwymi rozliczeniami po zmianie władzy jest jednym z powodów, dla których Orbán tak kurczowo trzyma się władzy?
Viktor Orbán prowadzi bardzo wyrachowaną kampanię, która ma legitymizować jego działania poprzez przerzucanie winy na innych i na budowaniu narracji, że łamanie praworządności dzieje się wszędzie, tylko nie na Węgrzech. Orbán robi to zarówno politycznie, jak i finansowo.
Jednym z kluczowych narzędzi tej strategii jest największa prywatna uczelnia węgierska – Matthias Corvinus College. To ogromna, hojnie finansowana instytucja, zasilana środkami z kancelarii premiera i pieniędzmi pochodzącymi z udziałów państwa w koncernie naftowym MOL.
Szefem uczelni jest Balázs Orbán, sekretarz stanu w gabinecie premiera, który pomimo tego samego nazwiska, nie jest spokrewniony z premierem. Ośrodek ten produkuje raporty o rzekomym łamaniu praworządności w Polsce oraz w innych państwach. Pojawiają się także teksty dowodzące, że sama Unia działa niezgodnie z prawem.
W Fideszu działa grupa sprawnych prawników, którzy po przejęciu władzy w 2010 roku metodą pół rewolucyjną przyjęli zasadę, że raz zdobytej władzy nie należy oddawać. Bronią jej w sposób legalistyczny, szukając kruczków, pisząc przepisy drobnym drukiem i konstruując bariery, które mają utrudnić zmianę rządów. Trzeba przyznać, że są w tym skuteczni.
I w tej opowieści Polska ma dla Orbána wyjątkową wartość?
Właśnie tak, służy jako straszak oraz jako argument w debacie wewnętrznej. Odwołuje się też do pamięci starszego pokolenia, które w czasach komunizmu było karmione narracją, że Polacy to bałaganiarze, że Solidarność osłabia inne kraje komunistyczne i że w Polsce panuje chaos. Tego rodzaju przekaz wciąż działa na część wyborców, pobudza stare emocje i stereotypy. Myślę jednak, że dotyczy to relatywnie niewielkiej części węgierskiego elektoratu.
W tej retoryce znacznie ważniejsze jest to, że Viktor Orbán aktywnie działa na rzecz osłabienia Polski w relacjach transatlantyckich. Wspiera i finansuje raporty, które powstają w środowiskach z nim powiązanych, a które mają budować obraz Polski jako kraju problematycznego, łamiącego zasady lub niewiarygodnego.
Jaki jest tego cel?
Orbánowi zależy, by sympatia Waszyngtonu została przesunięta w stronę Budapesztu, a nie w stronę Warszawy.
To się wpisuje w logikę jego gry w Unii Europejskiej. Orbán próbuje podkopać pozycję Polski, żeby ograniczyć jej zdolność do wpływania na kierunek europejskiej polityki, zwłaszcza tam, gdzie jego interesy są inne niż polskie. Widać to choćby w takich sprawach jak rozszerzenie Unii o Ukrainę czy finansowanie pomocy wojskowej dla Kijowa. Polska wciąż jest przez Węgry blokowana w tych obszarach.
Do tego dochodzi jeszcze narracja o funduszach unijnych. Orbán chce udowodnić, że pieniądze dla Polski zostały odblokowane decyzją polityczną, a nie dlatego, że spełniono wymogi prawne. I robi to po to, by stworzyć sobie grunt pod przyszłe decyzje. Nie na poziomie merytorycznym, tylko politycznym. W kolejnych latach, kiedy zapadną ważne decyzje w Unii, Orbán będzie próbował użyć takiego argumentu, że jeśli Polska dostała środki, to Węgry też powinny.
Na ile jego twarda postawa wobec Brukseli jest konsekwencją jego dawnych poglądów, a na ile wynikiem późniejszej ewolucji politycznej?
Myślę, że z relacji, także z zamkniętych posiedzeń Rady Europejskiej, wynika, że Orbán potrafił być sympatycznym partnerem. Bo z jednej strony dysponuje pewnego rodzaju urokiem osobistym, umiejętnością perswazji i umiejętnością opowiadania historii, co sprawiało, że łatwo nawiązywał kontakt z innymi liderami. Było to dobrze widoczne za czasów byłego przewodniczącego PE Jean-Claude’a Junckera. Pamiętamy choćby tę scenę, gdy – najwyraźniej po alkoholu – nazywał go żartobliwie „dyktatorkiem” i obejmował jak dobrego kumpla.
Ale poza tymi anegdotami na wielu spotkaniach Orbán uchodził za sprawnego dyplomatę, który na zamkniętych naradach potrafił jasno artykułować interesy własnego kraju. I nieraz było to zbieżne z interesem Polski. Jeszcze 15-, 16 lat temu w niektórych sprawach graliśmy do jednej bramki. Na przykład, jeśli chodzi o bezpieczeństwo energetyczne, gdy Rosja blokowała dostawy gazu przez Białoruś i Ukrainę, czy w negocjacjach dotyczących budżetu i polityki spójności. Orbán potrafił zabrać głos w sposób, który robił wrażenie i pomagał także nam.
Skuteczny był nie tylko dlatego, że miał sojuszników, ale dlatego, że potrafił lepiej niż inni formułować swoje postulaty. Często też podejrzewano go, że wysuwa propozycje w imieniu większych państw UE, które nie chciały oficjalnie wchodzić w rolę „opozycji” wobec niektórych rozwiązań, zwłaszcza jeśli chodzi o rozwiązania finansowe czy migracyjne.
Ale teraz jest inaczej.
Owszem sytuacja się zmieniła. Jego twardy ton, który dziś wybrzmiewa głównie w mediach, gdzie głośno krytykuje Brukselę, nie przekłada się już na realną skuteczność. Snuje narrację o „okropnej Unii” i całym Zachodzie, często w sposób, który de facto wzmacnia przekaz rosyjskiej propagandy.
Natomiast jeśli chodzi o realne załatwianie spraw i artykulację interesów na Radzie Europejskiej, to widać coraz większy rozdźwięk między jego retoryką a efektami. Gdy Węgry blokowały decyzję o rozpoczęciu negocjacji akcesyjnych z Ukrainą, kanclerz Niemiec Scholz kazał mu wyjść na kawę. Inne państwa też przestały reagować na węgierskie narzekania. A bez sojuszników Orbán nie jest w stanie niczego przeforsować.
Mówiąc wprost, to coraz bardziej przypomina balon z gorącym powietrzem. Im większy hałas, tym bardziej widać, że w środku niewiele zostało. On sam zresztą wciąż powtarza, że nie pozwoli „wciągnąć Węgier do wojny w Ukrainie”, że nie wyśle broni ani żołnierzy. To element jego narracji, ale w praktyce nie daje mu dziś takiej siły przebicia jak kiedyś.
Co Orbán zyskuje na utrzymywaniu bliskich relacji z Kremlem?
Tu możemy jedynie spekulować. Istnieje wiele teorii, ale żadna nie została potwierdzona. Z jednej strony Orbán robi to, bo może. Buduje politykę wielowektorową, która nie polega na lojalnym trzymaniu się NATO i UE, tylko na wykorzystywaniu aktualnej pozycji Węgier do utrzymywania relacji także z przeciwnikami Zachodu. Orbán blokuje również inicjatywy, które mają wspierać inne kraje UE. Dotyczy to choćby funduszy pozwalających państwom członkowskim uzupełniać wydatki zbrojeniowe. To rodzaj gry na kontrze, która daje mu pewną odrębność i poczucie wpływu.
Orbán widzi w tym szansę dla siebie. Pogłębia relacje z Kremlem, bo dzięki temu może załatwiać swoje interesy, grać rolę pośrednika i wzmacniać własną pozycję – zarówno polityczną, jak i finansową.
Jego przekaz publiczny to retoryka, która de facto pokrywa się z przekazem Kremla. Widać to zarówno w języku, którego używa, jak i w decyzjach politycznych. Blokowanie wsparcia dla Ukrainy jest jednym z najbardziej widocznych przykładów. Przykładowo mówi, że Ukraina nie jest krajem niezależnym czy suwerennym. To są słowa, których żaden polityk europejski nie odważyłby się wypowiedzieć.
Druga warstwa to pieniądze. Na takich relacjach korzysta on sam i jego otoczenie. Powstają kontrakty, z których zyski trafiają do grupy biznesmenów powiązanych z Fideszem. Orbán przez lata przyciągał kapitał nie tylko rosyjski, ale też chiński i z innych państw, które wcale nie muszą być dobrze nastawione wobec Zachodu. Przykładem jest Międzynarodowy Bank Inwestycyjny – rosyjski bank, który działał w Budapeszcie aż do momentu, gdy w końcu został zmuszony do wycofania się. Jednak sam fakt, że Orbán go tam wpuścił, pokazuje logikę systemu: mieć dostęp do kapitału, narzędzi finansowych i możliwości wynagradzania swoich ludzi. Kontrolując obieg pieniędzy, kontroluje całą sieć lojalności.
Trzecia warstwa to ideologia i przekaz tożsamościowy. Na Węgrzech istnieje grupa wyborców odwołująca się do dawnych wyobrażeń o świecie – do XIX-wiecznego układu, do nostalgii za Wielkimi Węgrami, do tradycyjnego modelu rodziny i konserwatywnego porządku społecznego. To także pamięć o czasach, gdy Austro-Węgry i Rosja były w dobrych relacjach. Orbán bardzo świadomie korzysta z tych nastrojów. Promuje model społeczny, który pasuje do tych tęsknot, a to z kolei ułatwia mu wygrywanie wyborów.
Po co Orbánowi zatem współpraca z politykami polskiej prawicy?
Myślę, że Orbán traktuje to jako inwestycję polityczną. On nie przyjmuje takich uciekinierów jak Roman Romanowski i Zbigniew Ziobro przypadkowo. Ten schemat zaczął się mniej więcej dekadę temu, kiedy pojawiła się sprawa Nikoły Gruewskiego, byłego premiera Macedonii. Gruewski był oskarżony o nadużycie środków publicznych i był też znany z prorosyjskich poglądów. W 2018 roku znalazł się na Węgrzech, a Budapeszt udzielił mu azylu.
Dlaczego?
Bo był politycznie oraz ideologicznie bliski Orbánowi. W dodatku dawał mu pewne narzędzia wpływu w regionie i wpisywał się w strategię budowania sieci sojuszy z prawicowymi liderami, którzy mogą być użyteczni na arenie międzynarodowej. W ten sposób Orbán wysyła sygnał, że Budapeszt jest bezpiecznym miejscem dla jego sojuszników.
To nic nowego. Przed Ziobrą i Romanowskim mieliśmy przecież epizod z Jairem Bolsonaro, który – ścigany w Brazylii – przez pewien czas ukrywał się w węgierskiej ambasadzie. To pokazuje, że Orbán konsekwentnie gra scenariusze ochrony prawicowych polityków, którzy mają problemy prawne.
Orbán od lat buduje narrację, w której to on sam uosabia Węgry. I w tej logice ustawia swój kraj w konkurencji z Polską. A konkuruje o wpływy w polityce europejskiej, szczególnie w Europie Środkowej. Problem w tym, że ten cel coraz bardziej mu się oddala. Polska rośnie i gospodarczo, i strategicznie, a Węgry stoją w miejscu. Mimo to Orbán oblicza swą grę na wiele lat do przodu. Liczy, że zasady funkcjonowania Unii i europejskiego systemu bezpieczeństwa zostaną kiedyś zredefiniowane.
Od lat mówi o tym podczas corocznych wystąpień w Transylwanii. W tych wizjach pojawia się idea „wielkiego resetu” relacji międzynarodowych – dokładnie taki tytuł ma jeden z raportów przygotowanych przez Matthias Corvinus Collegium. Gdyby doszło do takiego przewrotu, Węgry miałyby zyskać większą zdolność wpływania na inne państwa, także dzięki różnym sojuszom, które Orbán dziś pielęgnuje.
W tym kontekście Romanowski i Ziobro stają się dla niego użytecznymi narzędziami. Dają szansę na realizowanie polityki opartej na wzajemnych przysługach: albo wobec przyszłych graczy, których chce mieć po swojej stronie, albo wobec środowisk ideowych, które mogą mu się przydać. To także sygnał do innych potencjalnych partnerów: Orbán zawsze dba o swoich sojuszników.
Wojciech Przybylski – socjolog, historyk, publicysta i ekspert w zakresie polityki europejskiej. Jest redaktorem naczelnym międzynarodowego magazynu „Visegrad Insight” i prezesem fundacji Res Publica. W latach 2007-2015 był redaktorem naczelnym „Res Publiki Nowej". Organizuje Europe Future Forum – doroczne spotkanie polityków, dyrektorów administracji publicznej oraz liderów biznesu i think tanków z państw UE oraz kandydujących.
Dziennikarka zespołu politycznego OKO.press. Wcześniej pracowała dla Agence France-Presse (2019-2024), gdzie pisała artykuły z zakresu dezinformacji. Przed dołączeniem do AFP pisała dla „Gazety Wyborczej”. Współpracuje z "Financial Times". Prowadzi warsztaty dla uczniów, studentów, nauczycieli i dziennikarzy z weryfikacji treści. Doświadczenie uzyskała dzięki licznym szkoleniom m.in. Bellingcat. Uczestniczka wizyty studyjnej „Journalistic Challenges and Practices” organizowanej przez Fulbright Poland. Ukończyła filozofię na Uniwersytecie Wrocławskim.
Dziennikarka zespołu politycznego OKO.press. Wcześniej pracowała dla Agence France-Presse (2019-2024), gdzie pisała artykuły z zakresu dezinformacji. Przed dołączeniem do AFP pisała dla „Gazety Wyborczej”. Współpracuje z "Financial Times". Prowadzi warsztaty dla uczniów, studentów, nauczycieli i dziennikarzy z weryfikacji treści. Doświadczenie uzyskała dzięki licznym szkoleniom m.in. Bellingcat. Uczestniczka wizyty studyjnej „Journalistic Challenges and Practices” organizowanej przez Fulbright Poland. Ukończyła filozofię na Uniwersytecie Wrocławskim.
Komentarze