0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Kuba Atys / Agencja Wyborcza.plFot. Kuba Atys / Age...

Trzy głosy. Tyle właśnie zabrakło do przyjęcia przez polski Sejm ustawy o dekryminalizacji pomocnictwa w aborcji. Nic dziwnego, że 24 lipca podczas protestu pod tymże Sejmem dało się słyszeć okrzyki „zdrada” i „hańba”. Zorganizowany przez Ogólnopolski Strajk Kobiet i organizacje proaborcyjne wiec (na zdjęciu u góry) nie dorównał skalą protestom z 2016 czy 2020 roku – jest środek wakacji, ludzie są zmęczeni. Ale wściekłość i rozczarowanie manifestujących są chyba nawet bardziej gorzkie, bo skierowane do „naszego” rządu.

Liderka OSK Marta Lempart mówiła „Dostaliście te stołki dzięki nam. Więc teraz je oddajcie, jak się wam elektorat nie podoba, jak się wam poglądy elektoratu nie podobają”. Na plakatach pojawił się zestaw pięć gwiazdek i trzy koniczynki oraz grafika: „Od Giewontu aż po Hel, ***** Giertycha i PSL”.

Prawa kobiet: zabrakło niewiele

Co tu się właściwie wydarzyło? Drobne potknięcie na drodze ku spełnieniu przedwyborczych obietnic koalicji? Protest, po którym wszystko wróci do normy? Czy może coś poważniejszego – coś, co źle rokuje „demokratycznej” stronie sceny politycznej?

Naszym zdaniem nie chodzi tylko o Giertycha, PSL i aborcję, ale o kształt polskiej demokracji, którą próbujemy odzyskać po ośmiu latach rządów PIS. Dlatego warto pamiętać o drugim głosowaniu, które odbyło się tego samego dnia – absolutna większość polskich posłów i posłanek uznała, że należy zwolnić służby z odpowiedzialności za nieuzasadnioną przemoc wobec uchodźców na granicy białoruskiej.

Do przegłosowania ustawy w sprawie aborcji zabrakło naprawdę niewiele. Wystarczyłoby, żeby wszyscy posłowie KO stawili się w Sejmie i zagłosowali zgodnie z deklaracjami, które wielokrotnie składał lider partii, a obecnie premier, Donald Tusk. Łatwo zatem uznać, że to „wypadek przy pracy”, problem taktyczny, któremu można zaradzić za pomocą sankcji wobec nieposłusznych posłów oraz zwiększenia presji na PSL.

Wiadomo, że ludowcy za pomocą tego głosowania chcieli uszczknąć nieco konserwatywnego wiejskiego elektoratu PiS. Można wiec zrobić tak, żeby przestało im się to kalkulować. Można docisnąć Giertycha. Zapewne nawet warto, ale problem jest znacznie poważniejszy: dotyczy on sedna sprawy, a nie politycznej taktyki. Naszym zdaniem

chodzi o to, jak partie, które szły do wyborów pod hasłem „obrony demokracji” definiują system demokratyczny.

Czy demokracja to po prostu mechanizm umożliwiający negocjowanie różnic ideologicznych? Czy żeby uznać, że mamy dobrze działającą liberalną demokrację, wystarczy mieć zapewnione prawa wyborcze, trójpodział władzy, niezależność sądownictwa i w miarę działające niezależne media? Skoro tak, to kobiety zamiast krzyczeć o „zdradzie” powinny spokojnie czekać, aż w kwestii ich prawa do samostanowienia uzbiera się odpowiednia większość. A do uchodźców będziemy zgodnie strzelać, bo większość w tej sprawie uzbierała się bez trudu.

Przeczytaj także:

Demokracja to coś więcej niż instytucje

Naszym zdaniem, procedury i instytucje nie wystarczą, a demokratyczne „sprzątanie po PIS-ie” nie może polegać wyłącznie na ich „odzyskaniu”. Musimy oceniać demokratyczną praktykę; badać, na ile system, którego bronimy, funkcjonuje w oparciu o trzy fundamentalne demokratyczne wartości: wolność, równość i sprawiedliwość. Papierkiem lakmusowym jakości tak rozumianej demokracji jest sytuacja grup najsłabszych – w tym kobiet i mniejszości.

Przez ostatnie osiem lat budowano w Polsce „demokrację nieliberalną” na wzór Węgier (Kaczyński wprost obiecał, że zrobi nam w Warszawie Budapeszt). Można się spierać, czy to określenie ma rację bytu, ale warto tworzony pod tym szyldem system opisać: to autorytaryzm elekcyjny, w którym raz wygrane wybory są furtką do demontażu demokratycznych instytucji, po to, by kolejne wybory były już fikcją. PiS-owi prawie się to udało – zwycięstwo Koalicji 15 października uniemożliwiło domknięcie tego procesu.

Jednak po drodze zadziało się coś niesłychanie groźnego – rządy PiS najwyraźniej sprawiły, że straciliśmy wiarę w demokratyczne wartości. Dlaczego? Może dlatego, że istotną rolę w tworzeniu PIS-owskiej wersji Polski pełniła konsolidacja większości wokół obozu władzy i ten proces zbrutalizował polskie życie publiczne. Integrując swoich, Kaczyński piętnował obcych, odzierając z praw i godności kolejne mniejszości. W Polsce PiS czyniono to z żelazną konsekwencją: kobietom odebrano resztki praw reprodukcyjnych, wobec osób LGBTQ rozpętano kampanię nienawiści, a na budzeniu niechęci i lęku do uchodźców PIS zbijał kapitał polityczny, jeszcze zanim doszedł do władzy. Było to zgodne z logiką autorytarnego nacjonalizmu – kobiety są w tym systemie ściśle kontrolowane, odmieńcy napiętnowani jako wróg wewnętrzny, „obcy” natomiast zostają zdehumanizowani i stają się przedmiotem otwartej przemocy.

Jak zatem należy rozumieć dwa głosowania z 12 lipca 2024 roku? I co oznacza brak głosowania nad ustawą o związkach partnerskich, tą namiastką równości małżeńskiej, na którą od ponad dekady czekają tęczowe rodziny? O ile fiasko w sprawie aborcji można od biedy uznać za efekt niefortunnej arytmetyki wyborczej, o tyle przyjęcie przepisów o użyciu broni na granicy ewidentnie żadną wpadką nie było. Za tą ustawą – haniebną z punktu widzenia praw człowieka – głosowała absolutna większość posłów i posłanek, przeciw było zaledwie 17 osób. Na paraliż obozu rządzącego w kwestii praw osób LGBTQ można spojrzeć życzliwie – co robić, gdy brakuje głosów? Ale można też spekulować, że ta niemoc wynika z hierarchii wartości – z braku entuzjazmu dla praw mniejszości, tego samego, który każe „demokratom” głosować za strzelaniem do ludzi na granicy. Osiem lat rządów PiS zintegrowało przeciwników tej partii, dzięki czemu udało się odebrać autokratom władzę. Ale najwyraźniej odniosło także i ten skutek, że łatwiej dziś zawieszać fundamentalne wartości w imię „obrony demokracji”.

Powtórka z historii, czyli polski wzór w kwestii płci

Wróćmy do dekryminalizacji aborcji. Projekt przepadł, bo zabrakło trzech głosów, to fakt. Ale można to opowiedzieć nieco inaczej: projekt przepadł, mimo że od 2016 roku to właśnie ruch kobiecy stał na czele demokratycznej opozycji, a przywódcy partii opozycyjnych, w tym sam Donald Tusk, wielokrotnie wzywali kobiety do obrony demokracji w Polsce, podkreślając, że to od nich zależy przyszłość nas wszystkich.

Słowa „kobiety” i „prawa kobiet” przewijały się w kampanii wyborczej nieustannie. We wrześniu 2023 Donald Tusk podczas spotkania w Gliwicach zapewniał: „Prawa kobiet są istotą programu Koalicji Obywatelskiej; nie wracałbym do polityki, gdyby nie przekonanie, że zadanie numer jeden to przywrócenie polskim kobietom poczucia godności i bezpieczeństwa”.

Po wyborach okazało się, że prawa kobiet i mniejszości są na końcu długiej listy spraw do załatwienia.

I zawsze można je zepchnąć na sam koniec. Nie po raz pierwszy.

Patrząc na polską historię wyraźnie widać, że kobiety bywają traktowane jak pełnoprawne obywatelki, a nawet obrończynie ojczyzny czy demokracji podczas kryzysów, ale zaraz po ich zażegnaniu i osiągnięciu politycznej stabilizacji, elity polityczne zapominają o swych obietnicach. W czasach „normalności” kobiety i mniejszości zostają wykluczone z procesu politycznego. Maria Janion pisała o „polskim wzorze emancypacji”: kobiety – często w męskim przebraniu, dosłownym lub metaforycznym – walczą o wolność ojczyzny, okazując się nie mniej dzielne i skuteczne niż mężczyźni, a następnie zapomina się o ich zasługach i odsyła do domów.

Jak wygląda ten proces w praktyce, pokazały lata 90.: kobiety były liderkami podziemnej „Solidarności”, ale po 1989 roku ich głos w polityce i wpływ na kształt polskiej demokracji został szybko ograniczony przez konserwatywne elity polityczne i Kościół. Kobieca sekcja „Solidarności” została w 1991 roku rozwiązana przez władze związku, bo jej członkinie zaprotestowały przeciwko planom wprowadzenia zakazu aborcji. Liderki takie jak Alina Pienkowska, Ewa Ossowska czy Anna Walentynowicz zostały zmarginalizowane już wcześniej, nie zaproszono ich do Okrągłego Stołu.

Dokonania kobiet zostały wygumkowane z historii – feministyczne aktywistki i badaczki przypomniały o nich dekadę później.

Dziś ten polski wzór powtarza się na naszych oczach: po wygranej walce z PiS-owską władzą, część konserwatystów dogadała się z liberałami, ale cenę ich ugody płacą kobiety i mniejszości, a cały ten proceder odbywa się pod szyldem „przywracania demokracji”. Brakuje tylko napisu na Sejmie: „Kobiety, nie przeszkadzajcie nam, my walczymy o Polskę”.

Prawa kobiet – pół demokracji?

Sojusz Tuska z Kosiniakiem-Kamyszem i fiasko w głosowaniu w sprawie aborcji to coś więcej niż przykry wynik powyborczej układanki – to powtórka z historii. Jedno z haseł pierwszej Manify, tej z roku 2000, brzmiało: „Demokracja bez kobiet to pół demokracji”. Jest ono znowu aktualne. Panowie znowu dogadują się ponad głowami kobiet, one zaś czują się zwyczajnie oszukane.

Ktoś powie: rozczarowani muszą pogodzić się z faktem, że w polityce nieuchronne są kompromisy. Cóż, kompromis kompromisowi nierówny. Jest kwestią politycznej decyzji, jakie kwestie podlegają negocjacjom w ramach koalicji, a jakich nie wolno odpuszczać. Nowa władza uznała na przykład, że nie wolno odpuścić kwestii mediów – tu działano skutecznie, z determinacją, nie bacząc na procedury. Czy gdyby koalicjanci mieli w tej sprawie inne zdanie, doszłoby do ugody, a w TVP dalej rządziłby PiS?

W jesiennym zwycięstwie obozu Tuska wielką rolę odegrał młody elektorat, dla którego ważniejsze od losów TVP były trzy obietnice, łamane teraz na naszych oczach: prawa kobiet i mniejszości seksualnych oraz zatrzymanie przemocy wobec uchodźców na granicy. Co więcej, nie były to tylko obietnice złożone konkretnym grupom wyborców – rozumiano je jako deklarację pewnego systemu wartości.

To miała być prawdziwa demokracja, a nie tylko wymiana elit.

Smutny los tych trzech spraw w polskim parlamencie świadczy o tym, jak duża część polskich elit politycznych rozumie demokrację. Pod szyldem sprzątania po autorytarnej władzy nadal mamy państwo, które jest „silne dla słabych, a słabe dla mocnych”. Rzecz w tym, że takie państwo nie jest demokracją, tylko jej atrapą. Państwo, które za nic ma prawa kobiet i mniejszości, które używa aparatu przemocy, by podporządkować sobie jednostki z powodów ideologicznych czy religijnych – takie państwo nie jest demokracją, a jedynie wydmuszką, niewiele różniącą się w praktyce od autorytaryzmu.

Miało być inaczej – z tą nadzieją zmobilizował się młody elektorat. Jeśli demokracja pokaże im figę, nie zmobilizuje się po raz kolejny.

;
Agnieszka Graff

Profesorka w Ośrodku Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego, badaczka feminizmu i ruchów anty-gender, znana feministyczna publicystka, felietonistka (m.in. „Wysokich obcasów”) i pisarka. Członkini rady programowej stowarzyszenia Kongres Kobiet. Autorka takich książek, jak: „Matka feministka” (2014), Rykoszetem. Rzecz o płci, seksualności i narodzie” (2008), Świat bez kobiet. Płeć w polskim życiu publicznym (2001).

Elżbieta Korolczuk

Socjolożka, kulturoznawczyni, działaczka na rzecz praw kobiet. Pracuje na Uniwersytecie w Göteborgu oraz Uniwersytecie Södertörn w Szwecji, a także wykłada na Gender Studies na Uniwersytecie Warszawskim. W swoich badaniach analizuje, min. ruchy społeczne, nowe formy obywatelstwa oraz debaty dotyczące nowych technologii reprodukcyjnych (in vitro). Razem z Renatą E. Hryciuk zredagowała książki „Pożegnanie z Matką Polką? Dyskursy, praktyki i reprezentacje macierzyństwa we współczesnej Polsce” (2012) oraz „Niebezpieczne związki. Macierzyństwo, ojcostwo polityka” (2015). Jej najnowsze publikacje to książki „Rebellious Parents. Parental Movements in Central-Eastern Europe and Russia” przygotowana we współpracy z Katalin Fábián (Indiana University Press, 2017) i „Civil Society revisited: Lesssons from Poland” wydana z Kerstin Jacobsson (Berghahn Books, 2017).

Komentarze