Amerykańska prawica obawia się, że Taylor Swift może w trakcie niedzielnego Superbowl w Las Vegas poprzeć Bidena na prezydenta. Wezwała do głosowania na niego cztery lata temu, ale wtedy jeszcze nie była aż tak popularna. Po prawej stronie Trump nie ma już żadnej konkurencji
Chociaż wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych odbywają się co cztery lata, poprzedzająca je kampania zaczyna się o wiele wcześniej i z każdym kolejnym cyklem ta granica się przesuwa. Od czasu ostatniej walki o prezydenturę, zakończonej w 2020 roku zwycięstwem Joego Bidena, właściwie nie zatrzymała się ani na moment.
Po przegranej z Bidenem Donald Trump rozpoczął bowiem trwającą do dziś polityczną batalię opartą na kłamliwym twierdzeniu, że wybory mu „ukradziono”. Z początku wydawało się, że to walka skazana na klęskę.
Po wydarzeniach z 6 stycznia 2021 roku, gdy tłum jego zwolenników zaatakował Kapitol, próbując przerwać procedurę zatwierdzania wyników, dominacja Trumpa nad Partią Republikańską mogła przejść do historii. Przed napastnikami uciekali przecież nie tylko senatorowie i kongresmeni Demokratów, ale także sami Republikanie. I byli na swojego lidera wściekli.
Demokraci natychmiast rozpoczęli procedurę impeachmentu prezydenta, dając kolegom po drugiej stronie szansę na to, by na trwałe wyeliminować Trumpa z życia politycznego. Gdyby wówczas siedemnaścioro republikańskich senatorów zagłosowało za skazaniem Trumpa, ten nie miałby prawa ponownie ubiegać się o prezydenturę, a Partia Republikańska miałaby szansę na nowe otwarcie. Kiedy jednak przyszło co do czego, tylko siódemka Republikanów miała odwagę uznać Trumpa za winnego ataku na Kapitol.
Zabrakło tzw. woli politycznej, jak to się często określa, ale tak naprawdę zabrakło po prostu odwagi. Być może zwyciężyło przekonanie, że Trump posunął się krok za daleko i sam wyrzucił na polityczny margines. Nic takiego się nie stało.
„Im nie chodzi o mnie. Im chodzi o Was. Ja jedynie stoję im na drodze” – powtarzał Trump i znaczna część republikańskiego elektoratu mu uwierzyła. Kłamstwo o skradzionych wyborach, zamiast zniknąć, rozprzestrzeniło się i dziś wierzy w nie – mimo braku jakichkolwiek dowodów – 70 procent wyborców Partii Republikańskiej.
Kolejne wyroki sądowe oddalające skargi byłego prezydenta są dla nich jedynie potwierdzeniem tego, jak stronniczy jest wymiar sprawiedliwości i jak silne wpływy „elit”, które za wszelką cenę chcą Trumpa powstrzymać.
Kiedy w grudniu 2022 roku Trump oficjalnie ogłaszał swoją kandydaturę w wyborach prezydenckich, był w wyraźnym dołku. Właśnie zakończyły się tzw. wybory w środku kadencji prezydenckiej (midterms), a popierani przez Trumpa kandydaci do Senatu i Izby Reprezentantów okazali się dla wyborców nazbyt radykalni i wypadli znacznie poniżej oczekiwań.
Republikanie odzyskali Izbę, ale minimalną większością, nie udało im się też odbić Senatu, co wcześniej wydawało się niemal pewne. Winą obarczano byłego prezydenta, a w sondażach szybko rosło poparcie dla gubernatora Florydy, Rona DeSantisa. Ogłoszenie oficjalnego startu na niemal dwa lata przed wyborami (sami Państwo widzą, że kampania w USA praktycznie nie ustaje) miało być dla Trumpa ucieczką do przodu.
Był wówczas pierwszym oficjalnym kandydatem: zbierał więc pieniądze, bezkarnie atakował potencjalnych konkurentów, budował swoją przewagę. Ostatecznie stanęło przeciwko niemu kilkunastu polityków walczących między sobą o pieniądze darczyńców i poparcie wyborców. Sztabowcy Trumpa wykorzystali to rozdrobnienie i podjęli bezprecedensową decyzję – ich kandydat zrezygnował z udziału w prawyborczych debatach. Na scenie stawali więc jedynie konkurenci Trumpa, lecz zamiast walczyć wspólnie z najsilniejszym przeciwnikiem, atakowali siebie nawzajem. Ten zaś stał z boku i zamiast odpierać zarzuty na scenie, udzielał w tym czasie wywiadu jakiejś przyjaznej stacji telewizyjnej.
Nie znaczy to, że jego wygrana w wyścigu o partyjną nominację była z góry przesądzona. Konkurenci tacy jak gubernator Florydy Ron DeSantis, czy była gubernatorka Karoliny południowej Nikki Haley otrzymali znaczące wsparcie od bogatych darczyńców i nierzadko przeznaczali na kampanię większe sumy niż ich konkurent.
W stanie Iowa, gdzie obyły się pierwsze prawybory – a dokładnie konwentykiel, co wyjaśniamy dalej – organizacje popierające Haley i DeSantisa wydały odpowiednio 37 i 35 milionów dolarów. Trumpa kosztował ten wyścig „tylko” 18 milionów, a jednak to on zwyciężył, zdobywszy 51 procent głosów. Drugi DeSantis i trzecia Haley mieli o 30 punktów procentowych mniej. Po uwzględnieniu liczby zdobytych głosów widać, że sztab Haley wydał na każdy głos 1760 dolarów, sztab DeSantisa prawie 1500, a Trumpa niespełna 330!
Krótko po ogłoszeniu wyników z Iowa DeSantis wycofał się z wyścigu. Zamiast jednak poprzeć Haley, jednoznacznie opowiedział się za Trumpem: mimo że były prezydent nazywał go „klopsikiem”, obrażał mu żonę, twierdził, że gubernator jest z jednej strony całkowicie niekompetentny, a z drugiej, że swoją karierę zawdzięcza wyłącznie niegdysiejszemu poparciu Trumpa.
Tak samo zrobili niemal wszyscy inni uczestnicy prawyborów. Najpierw przekonywali, że partia powinna wykonać krok naprzód i zamiast Trumpa, zajętego wyłącznie sobą, należy wystawić kogoś innego, młodszego, nie tak polaryzującego – po czym „entuzjastycznie” popierali eksprezydenta.
W kolejnym stanie, New Hampshire, na polu walki pozostała już tylko Haley. Ale i tam wygrał Trump – przewagą 11 punktów procentowych. Z jednej strony przegrana w New Hampshire była dla Haley bolesna, bo w tym stanie w prawyborach Partii Republikańskiej mogli głosować także wyborcy niezależni, a zatem wpływy najbardziej radykalnych zwolenników Trumpa i najbardziej prawicowego elektoratu nie były tak duże jak w Iowa. Jeśli nawet w takich warunkach Haley nie udało się wygrać, to trudno sobie wyobrazić jak mogłaby zwyciężyć w stanach bardziej konserwatywnych.
Z drugiej jednak strony widać wyraźnie, że w samej Partii Republikańskiej nie brakuje wyborców, którzy faktycznie chcieliby kogoś innego w roli kandydata – czy to dlatego, że odrzuca ich jego radykalizm, czy to dlatego, że są nim po prostu zmęczeni.
Gdyby ta część partyjnych elit, która ten pogląd podziela – a wiadomo doskonale, że takich osób nie brakuje, zwłaszcza w Senacie – otwarcie poparła Haley, być może udałoby się jej uzyskać lepszy wynik, podważyć mit niezwyciężonego Trumpa i poważniej zagrozić jego kandydaturze. Na to się jednak nie zanosi.
Nawet Chris Christie, były gubernator New Jersey i były stronnik eksprezydenta – a dziś jego bezkompromisowy krytyk – który zrezygnował z walki o nominację jeszcze przed konwentyklem w Iowa, po zawieszeniu swojej kampanii nie poparł Nikki Haley, tylko wybrał milczenie.
Trump jest trochę jak klasowy osiłek terroryzujący kolegów. To prawda, że jest brutalny, złośliwy i groźny, nie ma żadnych oporów, wyśmiewa i przedrzeźnia swoich kolegów i koleżanki, takie zaczepki to wręcz jego znak rozpoznawczy. Samodzielne stawianie się mu zawsze kończy się klęską i – kto wie – być może nie da się z nim wygrać w ogóle, ale jedyną szansą jest postawienie mu się wspólnie.
Tymczasem republikańscy kandydaci w prawyborach próbowali zarazem z Trumpem wygrać i nie zrazić do siebie ani jego, ani jego najwierniejszych wyborców. Obawiając się reakcji elektoratu, za wszelką cenę unikali więc tematu szturmu na Kapitol. Powtarzali jak mantrę, że „czas patrzeć w przyszłość” i zarzucali mediom obsesyjne zainteresowanie przeszłością, chociaż to Trump nieustannie powtarza, że wybory mu ukradziono, a wandali nazywa „bohaterami”.
Podobny kłopot mieli z odpowiedzią na pytanie, czy były prezydent powinien być kandydatem ich partii nawet wówczas, gdyby został skazany prawomocnym wyrokiem w jednym z licznych procesów, które się właśnie toczą. Taka powściągliwość w krytyce Trumpa prowokowała jednak pytania, po co dany kandydat w ogóle startuje w wyborach. Wyborcy sympatyzujący z byłym prezydentem słusznie zastanawiali się – po co głosować na podróbkę, skoro mamy oryginał?
Sytuację, w jakiej znalazła się Nikki Haley, dobrze obrazują prawybory w Nevadzie, które odbyły się 6 lutego. Haley była w nich jedyną kandydatką i zajęła… drugie miejsce. Trzecie zdobył były wiceprezydent Mike Pence, który przecież wycofał się z kampanii wyborczej jeszcze w październiku. Kto zatem wygrał? „Żaden z powyższych kandydatów”.
Tę opcję wybrało prawie dwie trzecie głosujących. Dwa dni później, 8 lutego, stanowe władze Partii Republikańskiej urządziły konwentykiel, w którym z kolei nie wzięła udziału Haley, za to w cuglach zwyciężył Donald Trump – zdobywając wszystkich 26 delegatów na partyjną konwencję, która formalnie wybierze kandydata Republikanów na listopadowe wybory prezydenckie.
Trudno o lepszą metaforę stanu, w jakim znajduje się dziś Partia Republikańska: obchodzi lub ignoruje prawo, z którym się nie zgadza, jest skłócona wewnętrznie do tego stopnia, że nie jest w stanie zgodzić się nawet co do organizacji prawyborów – ale równocześnie całkowicie podporządkowana Donaldowi Trumpowi.
Całe to zamieszanie z podwójnym głosowaniem w Nevadzie, 6 i 8 lutego, wzięło się z konfliktu między władzami stanu a władzami stanowej Partii Republikańskiej. Prawybory (primaries) są imprezą organizowaną przez stan. Mniej formalny konwentykiel (caucus) organizuje z kolei sama partia.
Prawybory to, po prostu, takie „mniejsze wybory”, w lokalach wyborczych albo korespondencyjnie, z liczeniem głosów przez stanowych urzędników itd. Tymczasem konwentykiel to „zebranie sąsiedzkie”: danego dnia ludzie spotykają się w kościołach, szkołach, ośrodkach sportowych i kulturalnych, żeby przez kilka godzin przekonywać się do poparcia tego czy innego kandydata, a potem samodzielnie zliczyć głosy.
Konwentyklowi bliżej do demokracji bezpośredniej, ale żeby wziąć w nim udział człowiek musi stawić się na miejscu o konkretnej godzinie i poświęcić więcej czasu. Osobom pracującym na wieczorną zmianę, mającym dzieci, czy zwyczajnie bardziej zajętym trudniej w nim uczestniczyć. Znacznie łatwiej z kolei emerytom – albo najbardziej zdeterminowanym, najbardziej zaangażowanym wyborcom.
W Nevadzie obie partie od lat urządzały konwentykle, lecz po serii wpadek (konwentykle Demokratów – i w Iowa, i w Nevadzie – miały poważne problemy ze zliczeniem głosów, zaś Republikanie w 2016 roku ogóle nie urządzili żadnego głosowania, tylko na zebranej szybko konwencji stanowej przez aklamację wskazali Trumpa jako swojego kandydata), zdominowana przez Demokratów stanowa legislatura postanowiła uporządkować cały proces i zarządziła, że odtąd obie partie będą wybierać swojego kandydata na prezydenta tego samego dnia, metodą prawyborów.
Przenieśli je też na wcześniejszy termin, uznawszy, że zróżnicowana demograficznie Nevada jest bardziej reprezentatywnym dla całego kraju stanem, niż białe New Hampshire czy rolnicza Iowa. Nevadzkie prawybory stały się tym samym „pierwszymi na Zachodzie”.
Przeciwni tym przepisom Republikanie, ogłosili, że w takiej sytuacji i tak urządzą sobie konwentykiel, i to na nim wybiorą delegatów. A prawybory? Niech sobie będą, proszę bardzo, ale ich wyniku partia nie weźmie pod uwagę, zaś kandydat lub kandydatka, którzy wezmą w nich udział, nie będą mogli uczestniczyć w konwentyklu.
Republikańscy politycy ubiegający się o nominację prezydencką musieli zatem podjąć decyzję, w którym z dwóch wyścigów wziąć udział. DeSantis usiłujący zachodzić Trumpa z prawej strony, postanowił zmierzyć się z nim w konwentyklu. Nikki Haley, Tim Scott i Mike Pence, czyli kandydaci bardziej umiarkowani, zgłosili się do prawyborów. Od października jednak wiele się zmieniło, bo wszyscy pretendenci zdążyli zrezygnować – została Haley ze swoimi prawyborami i Trump ze swoim konwentyklem.
Gubernatorka, usiłująca zgromadzić wokół siebie antytrumpowy elektorat Republikanów, chciała pokazać swoją siłę – wygrana, choćby i w nieuznawanym przez władze partii wyścigu, byłaby symbolicznym sukcesem. Niestety, wyszło, jak wyszło: dwie trzecie wyborców wskazało na „żadnego z powyższych”, czyli, jak można się domyślać, tego, którego nie było na karcie do głosowania: Donalda Trumpa.
Przegrać z Trumpem w pojedynku mano a mano, jak w New Hampshire, to jedno, ale przegrać z bezimiennym widmem Trumpa, to naprawdę upokarzająca porażka.
Kandydatka zapowiedziała, że nie zamierza rezygnować i że jest to „długodystansowy wyścig”. Pieniędzy na kampanię jej na razie nie brakuje, to prawda, ale w perspektywie widać tylko kolejne przegrane – 24 lutego w Karolinie Południowej, stanie, który dwukrotnie wybrał ją na gubernatorkę, a gdzie w sondażach ma wciąż ledwie 30 punktów procentowych.
Haley nie wygra z Trumpem, to już pewne, ale jej determinacja, żeby wciąż przeciwstawiać się eksprezydentowi, irytuje partyjny establishment, bo ten już dawno złożył broń. Komitetem Krajowym Partii Republikańskiej (Republican National Committee, RNC), kieruje Ronna McDaniel – niegdyś Ronna Romney McDaniel – bratanica senatora Mitta Romneya, kandydata partii w wyborach prezydenckich 2012 roku, jedynego Republikanina, który w Senacie głosował za oboma impeachmentami Trumpa.
Ronna Romney McDaniel, niegdyś umiarkowana Republikanka pokroju swojego stryjka, usunęła z nazwiska człon „Romney”, żeby nie kojarzyć się ze „zdrajcą” i dziś posłusznie wypełnia polecenia Trumpa, a nawet próbuje wychodzić z inicjatywą, żeby tylko się przypodobać szefowi.
W RNC przez chwilę rozważano ogłoszenie Trumpa partyjnym nominatem już po prawyborach w New Hampshire, żeby tym samym zmusić Haley do rezygnacji z wyścigu i karnego podporządkowania się „woli wyborców” (sic!). Fala krytyki sprawiła jednak, że wycofano się z tego niedemokratycznego pomysłu. W uznaniu dla wykazanej przez Romney inicjatywy Trump niedługo później rzucił w wywiadzie, że być może należałoby wymienić szefostwo Komitetu krajowego partii. Były prezydent lubi mówić o „lojalności”, ale, jak widać, sam jest gotów wepchnąć pod autobus nawet najwierniejszych z wiernych.
Upór Haley jest tak irytujący dla establishmentu partyjnego, bo pokazuje, że Trumpowi można przynajmniej spróbować się przeciwstawić. Jak wspomnieliśmy wcześniej, gubernatorka wprawdzie bardzo długo nie chciała (albo nie potrafiła) wyraźnie stanąć w kontrze do eksprezydenta, ale od pewnego czasu, odkąd już tylko ona stawia mu czoła, wypowiada się w sposób zdecydowany: mówi o jego wieku, spadających kompetencjach poznawczych i o chaosie, jaki ze sobą niesie.
Zwraca też uwagę na to, co pokazują sondaże – że jako kandydat jest zbyt radykalny dla wielu wyborców środka, niezależnych i umiarkowanych Republikanów, bez których trudno wygrać wybory. Krytykuje go też za niechęć do wsparcia Ukrainy i zwrot w kierunku izolacjonizmu. Krótko mówiąc, atakuje przeciwnika z pozycji… klasycznie republikańskich. Przegra, ale za to spróbuje polec z honorem.
I to właśnie tak złości innych republikańskich polityków, którzy wcale nie kochają Trumpa, ale boją się mu przeciwstawić, ponieważ jest uwielbiany przez partyjną bazę – i nie chcą ryzykować kariery.
Świetnym przykładem takiej postawy, poza Ronną McDaniel, jest kongresmenka z Nowego Jorku Elise Stefanik – w 2016 jedna z czołowych antytrumpistek, umiarkowana, rozsądna, centrowa Republikanka, która cynicznie zmieniła front i dziś jest gotowa bronić każdej wypowiedzi, każdego posunięcia Trumpa. Nic dziwnego, że wymieniana jest jako jedna z czołowych kandydatek na wiceprezydentkę u jego boku.
Równocześnie z republikańskimi prawyborami wygranymi przez „żadnego z powyższych”, odbyły się prawybory Demokratów, w których zwyciężył Joe Biden. Zdobył „imponujące” 90 procent, ale, podobnie jak Trump, nie miał tak naprawdę żadnej konkurencji.
Dlaczego zatem i Trump, i Biden, choć obaj mieli wygraną w Nevadzie w kieszeni, w ostatnich dniach odwiedzali Las Vegas? Właśnie dlatego – mimo że obaj przyjechali tu niby z powodu prawyborów, tak naprawdę występowali już jako kandydaci swoich partii. Nevada – obok Pensylwanii, Michigan, Wisconsin, Arizony i Georgii – jest jednym z tych stanów, które zdecydują o wyniku wyborów prezydenckich w listopadzie.
W 2016 roku Hillary Clinton pokonała tu Trumpa o 2,5 punktu procentowego, cztery lata później Biden powtórzył ten rezultat – dziś sondaże z Nevady wskazują już na wyraźną przewagę Republikanina. To między innymi dlatego Trump przyjeżdża teraz tak często do Nevady – on i Biden po prostu już prowadzą kampanię przeciwko sobie i zabiegają o 6 głosów elektorskich przypisanych temu stanowi.
W dzień konwentyklu jedziemy do siedziby stanowego oddziału Partii Republikańskiej z prośbą o informacje gdzie i kiedy możemy się stawić – okazuje się, że do samego lokalu nie wpuszczają mediów, ale pracownicy biura zachęcają, byśmy wybrali się do jednego z lokali i porozmawiali z ludźmi stojącymi w kolejce. Po południu ruszamy więc do siedziby Partii Republikańskiej Clark County, obejmującego południową część stanu Nevada, w tym Las Vegas.
Z 3 milionów mieszkańców Nevady, aż trzy czwarte mieszka w hrabstwie Clark. Biuro znajduje się kilkanaście kilometrów od centrum miasta, na wzgórzach, skąd rozciąga się widok na całe miasto. Duży parking otaczający rozłożysty budynek jest dość szczelnie zastawiony samochodami. Lokal wyborczy otwarto równo o 17:00, my docieramy na miejsce godzinę później.
Przed wejściem tłumek wyborców, który przechodzi w kolejkę zawijającą się wokół budynku. Stoi w niej na oko jakieś dwieście, trzysta osób. Zagadujemy stojącego na końcu drobnego, na oko 55-letniego, białego mężczyznę w ciepłej czapce i skórzanej kurtce. Chociaż o tej porze w Las Vegas temperatura nie przekracza 7-8 stopni, a do tego wieje przenikliwy wiatr, w kolejce widzimy też w ludzi w krótkich spodenkach i klapkach.
Pytamy, dlaczego poświęca swój czas, stojąc na zimnie, żeby oddać głos w wyborach, których zwycięzca jest z góry znany, a dodatkowych punktów za frekwencję nie ma? „Dla mnie osobiście chodzi o pokazanie siły poparcia” – mówi.
Takiego samego zdania jest kobieta, która właśnie dołączyła do kolejki – w podobnym wieku i także biała. Jej jednak chodzi o coś więcej – tłumaczy nam, że poprzednie wybory prezydenckie zostały sfałszowane, dlatego teraz trzeba licznie stawić się do głosowania, aby nie dało się wypaczyć wyniku.
„Ale to przecież nie wybory powszechne, tylko wybory partyjne, organizowane przez Republikanów”, zauważamy. „Czy w nich też dochodzi do oszustw?”. Nasza rozmówczyni nie ma dobrej odpowiedzi na to pytanie. W końcu stwierdza, że kiedy Donald Trump prosi, żeby głosować, ona po prostu stawia się na miejscu. Przekonuje również, że jeśli ktoś zagłosował we wtorkowych prawyborach, to nie może zagłosować w czwartkowym konwentyklu.
A zatem część zwolenników Trumpa niejako „straciła” głos na prawybory, w których ich kandydat nie brał udziału. I dlatego ci, którzy w prawyborach nie zagłosowali, muszą licznie stawić się do udziału w konwentyklu. To pokrętna logika, a w dodatku oparta na nieprawdziwych informacjach. Choć kandydaci musieli się zdecydować, w którym z wyścigów wezmą udział, wyborcy mogli głosować w obu.
Czy nasi rozmówcy rozważali innych kandydatów? Mężczyzna twierdzi, że w telewizyjnych debatach najbardziej podobał mu się Vivek Ramaswamy i chciałby, żeby został kandydatem na wiceprezydenta. Kobieta liczy na to, że Trump wybierze Roberta Kennedy’ego Juniora. Bratanek zamordowanego w 1963 roku prezydenta startuje jako kandydat niezależny, ale jego antyszczepionkowe i antykorporacyjne poglądy podobają się części wyborców Trumpa.
Porządku w kolejce pilnują wolontariusze. Pytają ludzi, czy są pewni, że przyjechali do właściwego lokalu i czy mają ze sobą dokumenty ze zdjęciem. Jedna z wolontariuszek – blondynka w średnim wieku z mocno podkreślonymi kreską oczami – wyraźnie rzuca się w oczy. Ubrana w kurtkę wiatrówkę w kolorach amerykańskiej flagi z białym napisem „Piękna Ameryka” (America the beautiful), a na głowie ma białą czapkę z daszkiem z wielkim, złotym napisem „Kapitan drużyny Trumpa” („Trump Team Captain”).
Pytamy, czy jest zaskoczona tak dużą frekwencją. Skądże, spodziewała się nawet większej. Po pierwsze dlatego, że w tym konkretnym lokalu głosują mieszkańcy aż 14 okręgów (precincts). Po drugie, twierdzi, że wielu wyborców nie miało pojęcia, że w Nevadzie odbywają się dwa wyścigi i kiedy poszli zagłosować w prawyborach 6 lutego, zdziwili się, że ich kandydata nie ma na liście.
Zaskoczeni i poirytowani, tym liczniej stawili się na konwentyklu, który – nawiasem mówiąc – w tym konkretnym wypadku niewiele różni się od tradycyjnych wyborów: ludzie wchodzą do lokalu, potwierdzają swoją tożsamość, oddają głos i wychodzą. O żadnych poważnych debatach i próbach przekonywania się nawzajem do różnych kandydatów – czyli o tym, co ma być sednem konwentyklu – nie ma mowy. W końcu kandydat jest tak naprawdę tylko jeden.
Zwycięstwo w konwentyklu Donald Trump świętuje w centrum Las Vegas, choć – co ciekawe – nie w wielkim, złotym, zwieńczonym jego nazwiskiem hotelu Trump International – tylko naprzeciwko, w równie złotym hotelu Treasure Island. Dziś Las Vegas odwiedza on, kilka dni temu był tu Joe Biden, ale tak naprawdę miasto czeka na kogoś innego: na zawodników futbolu i na Taylor Swift.
Pięć kilometrów dalej, naprzeciwko wielkiej piramidy hotelu Luxor, stoi Allegiant Stadium, na którym za kilka dni, 11 lutego, odbędzie się Superbowl, finał narodowej ligi futbolowej. W tym roku mecz San Francisco Forty Niners kontra Kansas City Chiefs.
Taylor Swift, najpopularniejsza dziś piosenkarka w USA, jest dziewczyną zawodnika Chiefsów Travisa Kelce i niewykluczone, że przyjedzie do Vegas kibicować swojemu chłopakowi. Co to ma wspólnego z wyborami?
Amerykańska prawica obawia się, że Swift może w trakcie Superbowl oficjalnie poprzeć Bidena na prezydenta. Wezwała do głosowania na niego cztery lata temu, ale wtedy jeszcze nie była aż tak popularna, a jej słowo nie było wskazówką dla tysięcy młodych wyborców. A że Biden ma ogromny problem właśnie z tym segmentem elektoratu, wsparcie supergwiazdy byłoby dla niego zbawieniem.
Nic dziwnego, że Republikanie panikują i prawicowe media od kilku tygodni albo wyprzedzająco bagatelizują popularność Swift, albo krytykują polityczne zaangażowanie gwiazd i celebrytów. A jednocześnie przypominają, że Donalda Trumpa też popierają gwiazdy: piosenkarz Kid Rock, gwiazda country Ted Nugent oraz aktor Jon Voight. W spolaryzowanej Ameryce wszystko może mieć dziś wymiar polityczny – nawet Superbowl.
Kampania trwa. Do wyborów 5 listopada pozostało ponad 250 dni.
Tekst przygotowali twórcy Podkastu Amerykańskiego — cotygodniowej audycji o ważnych zjawiskach społecznych i kulturowych, historii oraz najnowszych wydarzeniach politycznych w Stanach Zjednoczonych. Wszystkie odcinki dostępne są na Spotify, Apple Podcasts, YouTube i innych platformach streamingowych
Tekst przygotowali twórcy Podkastu Amerykańskiego — cotygodniowej audycji o ważnych zjawiskach społecznych i kulturowych, historii oraz najnowszych wydarzeniach politycznych w Stanach Zjednoczonych. Wszystkie odcinki dostępne są na Spotify, Apple Podcasts, YouTube i innych platformach streamingowych
Komentarze