0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Maciek Jaźwiecki / Agencja Wyborcza.plFot. Maciek Jaźwieck...

Rozmowę z Jarosławem Kaczyńskim radio Wnet przeprowadziło późnym wieczorem w czwartek 21 grudnia 2023 na warszawskim placu Powstańców, w siedzibie TVP Info, którą politycy PiS okupują od środy w proteście przeciwko zmianie władz mediów publicznych przez nowego ministra kultury Bartłomieja Sienkiewicza.

Ton rozmowy z prezesem PiS, który do listopada 2023 sprawował de facto jednoosobową władzę nad Polską, jest utrzymany w klimacie zrezygnowanej refleksji, lekkiej chandry i powolnej gawędy o Polsce i świecie współczesnym. W Kaczyńskim nie widać ani woli walki, ani przesadnej wiary, że po pierwsze, da się przywrócić kontrolę jego partii nad mediami publicznymi, a po drugie, że szczególnie realny jest sukces Prawa i Sprawiedliwości w kolejnych wyborach.

Kaczyński: Nie byłem dyktatorem

Zaczyna się od anegdoty ze spotkania Kaczyńskiego z młodym człowiekiem na warszawskiej ulicy. Młody człowiek mówi prezesowi PiS z satysfakcją, że tak się właśnie kończy dyktatura, a polityk próbuje mu wytłumaczyć, że w czasie rządów jego partii żadnej dyktatury nie było.

Niestety, bez skutku, co wprawia lidera Prawa i Sprawiedliwości w małe osłupienie.

Bo przecież – argumentuje Kaczyński – jakby była dyktatura, to młody człowiek z takimi poglądami nie mógłby rozmawiać z nim na ulicy, gdyż zwyczajnie siedziałby w ciupie.

“To ja miałem być dyktatorem – precz z Kaczorem dyktatorem. Otóż spotkanie dyktatora na ulicy, idącego do telewizji przejmowanej przez rząd, jest w dyktaturze całkowicie niemożliwe. A poza tym on pewnie miałby lekkie kłopoty z pytaniem mnie o dyktaturę, a być może gdyby miał takie poglądy, jakie w tej chwili głosi, to znajdowałby się w jakimś mniej wygodnym miejscu, niż w tym momencie się znajduje. Ale on tego całkowicie nie rozumiał. I to jest pewien fenomen, nad którym warto się zastanowić” – mówi dziennikarzowi radia Wnet Kaczyński.

Ktoś złośliwy mógłby w tym momencie przypomnieć, że kiedy jeszcze szef PiS miał pełnię władzy w Polsce, wtedy, no cóż, zadanie mu pytania o dyktaturę było – dokładnie tak jak w jego opowieści – niemożliwe, a ludzie, którzy próbowali to robić i protestować byli szarpani przez policję, atakowani gazem na demonstracjach i wleczeni do izb zatrzymań. Ale nie to jest w tym momencie istotne, a szczere zdumienie Kaczyńskiego, że w żaden sposób nie da się młodym ludziom wytłumaczyć, w jakim wielkim tkwią błędzie, uważając go za satrapę.

Wygląda to tak, jakby lider byłego obozu władzy próbował się wyrwać z wirtualnej rzeczywistości, w której żył przez ostatnie osiem lat, otoczony przez starannie wyselekcjonowanych, rozentuzjazmowanych zwolenników, młode dziewczęta w strojach ludowych i słodko uśmiechniętych 20-letnich karierowiczów, rozpływających się nad geniuszem, błyskotliwością i poczuciem humoru Ojca Narodu.

Jakby Kaczyński przeczuwał (jako człowiek inteligentny), że coś tu jednak nie gra, ale z braku kompetencji cyfrowych i dobrze przygotowanych tłumaczy, przekładających język współczesnej kultury na kategorie zrozumiałe dla Kaczyńskiego, nie był w stanie ocenić, co nie gra konkretnie.

Dla PiS to zagubienie lidera jest problemem fundamentalnym z racji demografii wyborczej i struktury partii.

Formacja oparta na wodzowskim modelu jednowładztwa nie będzie w stanie zmienić języka i modelu narracji politycznej, jeśli jej lider nie będzie w stanie zrozumieć, dlaczego dotychczasowy przekaz do młodych (i starszych młodych w wieku do 40 lat) poniósł katastrofalną klęskę. Na razie Kaczyński w rozmowie z radiem Wnet trzyma się wyjaśnienia o „urojonej rzeczywistości”, stworzonej jakoby przez media prywatne, w tym głównie przez TVN.

Stąd zapewne ostatnie działania PiS, które są karykaturalną powtórką z tego, co robiła opozycja demokratyczna w pierwszych latach po 2015 roku: wołanie o konstytucji, wolności słowa, okupacja instytucji publicznych, apele do opinii międzynarodowej, złość na werdykt wyborców – to wszystko nie zdało politycznego egzaminu w pierwotnej wersji i tym bardziej skończy się porażką, gdy odbijane jest teraz w krzywym zwierciadle przez Prawo i Sprawiedliwość.

Przeczytaj także:

Kaczyński jako fatalista

Zresztą lider PiS niczego innego jak porażki się nie spodziewa.

Snuje bowiem w gruncie rzeczy fatalistyczną wizję, jak to rząd Tuska realizuje wcześniej już przygotowany plan, który zakłada skuteczne stwarzanie pozorów niezależności mediów, ale tak naprawdę niezależności kontrolowanej. Szef Prawa i Sprawiedliwości martwi się, że opinia publiczna nie będzie w stanie tego dostrzec i że zasadniczo będzie w Polsce tak, jak do pewnego czasu w Rosji Putina (którego Kaczyński z uporem nazywa Jelcynem), gdzie tolerowany był w części przekaz krytyczny dla jednowładcy.

Prawo i Sprawiedliwość jawi się w tej wizji jako partia katakumb.

Trwająca dzielnie na posterunku, pielęgnująca wątłe światło lampy wolności, ale w gruncie rzeczy bez większych szans na powrót do władzy.

Kaczyński przyznaje też, że – wbrew oficjalnej narracji jego własnej formacji – nie mamy dziś do czynienia z powtórką stanu wojennego („Nie chcę mówić, że to jest dokładnie to samo, bo to byłaby nieprawda”), ale że cele Tuska są tożsame z celami Jaruzelskiego, który pozwalał na więcej niż Gierek, bo wystarczył mu fakt, że kontroluje to, co dla utrzymania władzy było dla niego naprawdę ważne.

Czyli Tusk według Kaczyńskiego nie chce wprowadzić zamordyzmu, tylko zwiększyć selektywną kontrolę nad mechanizmami utrzymania władzy, a co, jak wynika z kontekstu, wydaje się liderowi Prawa i Sprawiedliwości w gruncie rzeczy nieuniknione.

Owa nieuniknioność rozwiewa się tylko na chwilę, gdy Kaczyński ucieka w świat fantazji: „Gdybym jakimś cudem był dzisiaj prezydentem, to znalazłbym sposób na takie rozwiązanie tej sprawy, że dzisiaj telewizja publiczna nadawałaby te same audycje co zwykle, nadawaliby je ci sami ludzie, a ci, którzy podjęli próbę pewnego swego rodzaju zamachu stanu, takiego wycinkowego zamachu stanu, bardzo by żałowali tej decyzji”.

Jest też Kaczyński w swojej fatalistycznej opowieści politykiem niezrozumianym przez dużą część narodu, który nie zdaje sobie sprawy, że Tusk („kiedyś młody zdolny historyk, dziś starszy pan z wnukami, którego życie potoczyło się w ten sposób, że nastąpił proces radykalnego odrzucenia wartości, nie tylko patriotycznych, ale także, obawiam się, wielu innych”) stosuje przemyślaną taktykę małych kroków, ale ostatecznie dąży do tego, żeby Polska z suwerennego kraju stała się „terenem zamieszkanym przez Polaków”.

Jak się tej taktyce Tuska przeciwstawić? Prezes Kaczyński niemal wprost przyznaje, że nie ma zielonego pojęcia.

Kreśli dwie wizje. Pierwsza, że PiS będzie istniał w tym kształcie jak do tej pory, w ramach porozumienia z małymi sojusznikami w Zjednoczonej Prawicy, ale prezes mówi otwartym tekstem, że „to nie będzie nowa jakość”. Druga opcja – i tej chciałby Kaczyński – to bardzo szeroki obóz obrony niepodległości Polski.

Czy wymarzony scenariusz ma szanse się ziścić? No, zdaniem prezesa nie za bardzo: „Proszę pamiętać, że diabeł tkwi w szczegółach, czasami zupełnie trzeciorzędne powody decydują, że się nie daje pewnych rzeczy zrobić. Ale to trzeba przełamywać i mam nadzieję, że w momencie decydującym taki obóz będzie istniał. A czy uda się go stworzyć tak szybko? No nie wiem. Ten obóz prawicy, który w tym momencie jest w opozycji, ale łącznie już 10 lat rządził (...) no to jest obóz, który tworzył się w ciężkich walkach przez wiele lat” – mówi lider Prawa i Sprawiedliwości. A orientując się, co właśnie powiedział, szybko dodaje: „Ale teraz musi się to stać dużo szybciej”.

A czy uda się odbić TVP? No też raczej nie, bo „druga strona ma silne motywacje polityczne” i prezesowi „trudno powiedzieć, czy ustąpi” pod presją PiS: „Na co się zdecydują, tego nie wiem, będą decydować, jak sądzę, względy o charakterze taktycznym, oni swoich celów generalnych nie zmienią” – mówi Jarosław Kaczyński.

Czyli właściwie można się rozejść.

Lekcja z przeszłości

Oczywiście, formułując fundamentalne hipotezy dotyczące politycznej przyszłości Jarosława Kaczyńskiego, należy być ostrożnym. Przekonał się o tym już Jacek Kurski, który w listopadzie 2011 roku tak wieszczył w TVN24, trawestując Leszka Kołakowskiego: „Jestem pewien, że w tej formule PiS już żadnych wyborów nie wygra. Ta czaszka już się nie uśmiechnie”. Po tej deklaracji przyszłego szefa TVP – PiS wygrał siedem wyborów z rzędu.

Tym razem jednak naprawdę niewiele wskazuje, żeby na tej czaszce jeszcze zagościł uśmiech.

W 2011 roku PiS rozpędzał mitologię smoleńską, trafnie w kolejnych latach zdiagnozował zmęczenie społeczne konsekwencjami kryzysu gospodarczego z lat 2008-2010 oraz irytację budowanym przez koalicję PO-PSL mitem „zielonej wyspy”. Miał też rzeszę młodych, sprawnych medialnie polityków, był partią wciąż głodną, a nie sytą. A i sam młodszy o 12 lat Jarosław Kaczyński, choć ciągle w traumie po śmierci brata, z energią i pomysłem budował obóz, który miał zmienić Polskę na zawsze.

Dziś prezes PiS brzmi jak polityk pokonany i śmiertelnie zmęczony. Z poczuciem meczącego déjà vu, że po niemal dekadzie nieskrępowanej sprawczości ponownie za sprawą Donalda Tuska musi się dostosowywać do zmiennych poglądów społecznych i zachcianek kapryśnego narodu.

Co więcej, w 2011 roku Kaczyński miał trzy lata na przegrupowanie sił po przegranej w wyborach parlamentarnych. Dziś ma tylko nieco ponad trzy miesiące, które dzielą nas od początku kampanii samorządowej. A w razie przegranej, zaledwie kolejne trzy przed wyborami europejskimi. A jeśli i tu się nie uda odbić, zostanie mu niespełna rok przed początkiem kampanii prezydenckiej, z bagażem trzech przegranych z rzędu.

Jeśli nie będziemy świadkami jakiegoś niespodziewanego i trudnego dziś do przewidzenia splotu okoliczności, to będą to trzy ostatnie kampanie wyborcze, w których Kaczyński będzie się bił o władzę. Ta czaszka naprawdę się już nie uśmiechnie.

;
Na zdjęciu Michał Danielewski
Michał Danielewski

Naczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi

Komentarze