Problem z Kościołem nie polega na tym, że piękną religię miłości niszczą pazerni księża zaangażowani w politykę. Przemoc, przekraczanie granic, to nie dewiacja, w którą wpadł główny nurt Kościoła, ale porządek wprost wynikający z dogmatów – pisała Halszka Bezkurkow
Z okazji 8. urodzin OKO.press, które wystartowało 16 czerwca 2016 roku, przez cały tydzień przypominamy wybrane teksty (i filmy) z tych ośmiu lat. Takie, które zmieniły bieg zdarzeń, ale także po prostu teksty wyjątkowo dobre, ciekawe, ważne dla opinii publicznej. Poza tym mamy dla Was w prezencie osiem wybitnych reportaży OKO.press w wersji audio. I cały czas czekamy na Wasze życzenia, liczymy na wskazanie, czego Wy sobie życzycie od OKO.press
"To twoja wina, że tamten człowiek był torturowany. Nieważne, że masz siedem lat i nie miałeś szans zrobić niczego naprawdę złego. Popełniłeś zbrodnie, przez które komuś wbijali gwoździe w dłonie. Rytuał spowiedzi wyrabia to poczucie winy od ósmego roku życia. Nagle raz w miesiącu należy poddać swoje życie szczegółowej analizie i wymyślić wszystko, co powinniśmy byli zrobić lepiej, posługując się szczegółowymi listami grzechów.
Źródłem największego zła i nieczystości jest twoje własne ciało. Ten niepokój i obrzydzenie zostaje w wyuczonych odruchach na lata.
Miłość w katolicyzmie jest przede wszystkim autodestrukcyjna. Nie ma większej miłości niż oddanie za kogoś życia, nie wolno opuszczać przemocowych relacji, poświęcenie i umniejszanie siebie prowadzą do świętości.
Może to zabrzmi trywialnie, ale z Kościoła katolickiego wyszłam z przekonaniem, że coś ze mną nie tak, że nie umiem kochać" – napisała na FB w listopadzie 2020 Halszka Bezkurkow. Za jej zgodą opublikowaliśmy to bardzo osobiste i zarazem wnikliwe świadectwo wychowania katolickiego, jakie odebrała, prób buntu i wreszcie wyjścia z Kościoła.
To do dziś jeden z najbardziej czytanych tekstów w OKO.press
To będzie najdłuższy post w ostatnich miesiącach i chyba dla mnie najtrudniejszy.
Chcę w nim powiedzieć o krzywdzie, co zawsze jest niekomfortowe, krzywdzie, która boli tak, że rozpieprza od środka.
A równocześnie mam poczucie, że wiele osób przeczyta ten post, nawet jeśli przytakując ogólnej wymowie, to jednak z poczuciem, że mówienie o zwykłym katolickim wychowaniu w kategoriach przemocy jest przesadą. Przecież to doświadczenie większości osób w tym kraju i większość z nich nie widzi w tym żadnej krzywdy. Wcale mnie to nie dziwi.
Dostrzeżenie własnego zranienia praktykami, które w naszym społeczeństwie uznaje się za oczywiste, zajęło mi kilkanaście lat.
Wychowanie w kościele katolickim jest też doświadczeniem różnorodnym. Czym innych jest dorastanie w religii sprowadzonej do sporadycznych kulturowych rytuałów, a czym innym, kiedy uczysz się modlić rano, wieczorem i przed każdym posiłkiem, a rodzinne przyjęcia kończy wspólne śpiewanie apelu jasnogórskiego. Inne doświadczenie będzie mieć mężczyzna, kobieta i osoba queerowa. Różny jest też kościół „Tygodnika Powszechnego” od kościoła Radia Maryja, ale doświadczenie wychowania w „lepszym” kościele, o którym będę pisać, niekoniecznie jest mniej krzywdzące.
Bo wbrew głosom powszechnym wśród liberałów,
problem z Kościołem katolickim nie polega na tym, że piękną religię miłości niszczą pazerni księża zaangażowani w politykę. Przemoc, przekraczanie granic, to nie dewiacja, w którą wpadł główny nurt kościoła w Polsce, ale porządek wprost wynikający z dogmatów tej instytucji.
Dlatego moje doświadczenie wychowania religijnego nie jest z pewnością uniwersalne, ale nie jest też zupełnie wyjątkowe. Wynika z samego kanonu katolickiej doktryny i nie wierzę, żebym była jedyną osobą, która widzi je po latach jako przemocowe.
Poniżej moja (niewyczerpująca tematu) lista siedmiu toksycznych praktyk i nauk w wychowaniu katolickim.
Nikomu chyba nie trzeba tłumaczyć, że Kościół katolicki jest największym strażnikiem patriarchatu w naszej kulturze. Zarówno w samym nauczaniu, często sprowadzającym kobietę do funkcji rozrodczych i wprost nakazującym poddanie się woli mężczyzny, jak i w strukturach władzy czy niemal niewolniczej, służebnej pracy sióstr zakonnych.
Warto jednak pamiętać, że nawet na tym zupełnym marginesie Kościoła, gdzie pojawiają się krytyczne głosy o poniżaniu kobiet w tej instytucji, nawet w tych bardzo rzadkich przypadkach, kiedy pyta się je o zdanie, kobieta nigdy nie staje w debacie o doktrynie, kwestiach społecznych czy nawet swojej roli i swoich prawach na równi z mężczyzną.
Kobieta w Kościele katolickim nie ma mocy stanowienia prawa ani przekazywania bożego głosu. Tę rolę i autorytet a priori mają wyłącznie rozliczni mężczyźni niepotrzebujący żadnych kwalifikacji poza koloratką.
Są oni przyzwyczajeni do wypowiadania ostatecznych sądów na tematy, które w żaden sposób ich nie dotyczą, i sprzeciw, w szczególności młodszych kobiet, traktują z emocją, którą można opisać jako coś między duszpasterską troską a pobłażaniem.
Kościół katolicki jest strukturą ściśle hierarchiczną w najgorszym wydaniu. Nieważne jak głupim i podłym człowiekiem byłby lokalny ksiądz, wierni, nawet jeśli przemogą wyuczony respekt, nie mają żadnej mocy, aby zrzucić go ze stanowiska. Mogą jedynie kornie zwrócić się do mężczyzny wyższego od niego hierarchią, który, w zależności czy mamy do czynienia ze zwykłą podłością, czy przestępstwem ściganym z urzędu, zaleci wiernym wyrozumiałość lub dyskrecję i skieruje przestępcę do kolejnej parafii.
Wychowanie w wierze katolickiej zawsze wiąże się ze zinternalizowaniem całego bagna patriarchatu, w którym potem grzęźnie się przez lata po opuszczeniu instytucji Kościoła.
To twoja wina, że tamten człowiek był torturowany. Nieważne, że masz siedem lat i nie miałeś szans zrobić niczego naprawdę złego. Popełniłeś zbrodnie, przez które komuś wbijali gwoździe w dłonie. Wprawdzie był wszechmogący, więc sam wybrał tę powolną agonię, ale to jest twoja, dziecko, wina i powinnaś być mu dozgonnie wdzięczna, bo nigdy nie uda ci się tego długu za nie wiadomo co konkretnie spłacić.
Poczucie winy jest jedną z najbardziej destrukcyjnych emocji. Odgrywa pewną rolę w regulowaniu relacji społecznych, kiedy przekroczymy czyjeś granice i powinniśmy, w konkretnej sytuacji, naprawić wyrządzoną szkodę.
Ale poczucie winy oderwane od kontekstu, przekonanie, że nigdy nie postępujemy wystarczająco dobrze, jest toksyczne i wyniszczające psychiczne. A właśnie taką winą posługuje się Kościół.
Obarcza nas grzechem pierworodnym, zanim mogliśmy podjąć jakąkolwiek świadomą decyzję i nakazuje wdzięczność, że tę winę za zbrodnie, których nie popełniliśmy, z nas zdejmuje.
Rytuał spowiedzi wyrabia to poczucie winy od ósmego roku życia. Bo nagle przepraszanie i zadośćuczynienie przestaje być aktem empatii, kiedy wyrządziliśmy komuś krzywdę.
Nagle raz w miesiącu należy poddać swoje życie szczegółowej analizie i wymyślić wszystko, co powinniśmy byli zrobić lepiej, posługując się szczegółowymi listami grzechów.
I nie wolno stwierdzić „wszystko zrobiłam tak dobrze, jak mogłam, a jak coś nie wyszło, to trudno”, bo to już grzeszenie pychą. Jak można nie widzieć przemocy psychicznej w zmuszaniu kilkuletnich dzieci do opowiadania swoich osobistych spraw, swoich niby-zbrodni obcym mężczyznom?
Oczywiście, osobom wierzącym rytuał spowiedzi nieraz przynosi ulgę, ale jest to ulga, która nigdy nie byłaby potrzebna bez wyuczonej winy. To znany mechanizm manipulacji.
Wmówione poczucie winy, od którego uwolnić może tylko sam wmawiający, to typowy element przemocy zatrzymujący ofiary w toksycznych relacjach.
Moja mama czasem wspomina, jakim byłam perfekcyjnym dzieckiem: „Tylko dom, szkoła, kościół”. A jakoś równo, w każdy pierwszy piątek miesiąca szłam wymienić tę samą listę wykroczeń, że byłam niedostatecznie miła, niedostatecznie pomagałam, niedostatecznie skupiałam się na modlitwie. Poczucia winy za absolutnie wszystko nie umiem się wyzbyć w swoich relacjach do dziś.
Już o tym pisałam, ale napiszę raz jeszcze, bo to moim zdaniem jeden z najbardziej toksycznych elementów katolickiego wychowania. Kościół katolicki fetyszyzuje cierpienie. Zbawienie w dogmacie katolickim przychodzi przez uświęcone tortury, które z niewiadomego powodu były wszechmogącemu bogu potrzebne, żeby wybaczyć nam niepopełnione jeszcze występki.
Te święte tortury [Jezusa Chrystusa] stanowią absolutne centrum katolickiej wiary, to one są ostatecznym dowodem bożej miłości. Dlatego nie należy unikać cierpienia doświadczanego w życiu codziennym.
Życiorysy świętych pełne są praktyk umartwienia, czyli celowego zadawania sobie cierpienia, które traktowane jest jako modlitwa i praktyka zbliżająca do boga.
Przeraża mnie, że nie ma w przestrzeni publicznej głosów wskazujących jak toksyczna jest ta narracja z punktu widzenia zdrowia psychicznego. W cierpieniu nie ma nic chwalebnego. Odczuwanie cierpienia jest sygnałem obronnym, informacją, że ktoś albo coś robi nam krzywdę. Narracja Kościoła katolickiego wpajana od dziecka nie tylko niszczy naturalny mechanizm rozumienia własnych granic, dostrzegania, że dzieje się coś złego i trzeba powiedzieć „nie”.
Zaburza też empatię jako intuicyjny fundament wyborów etycznych, bo czyjeś cierpienie też przestaje być dla nas sygnałem, że robimy coś złego, skoro może być nieuniknione w wypełnianiu boskiego planu.
Ta afirmacja cierpienia kształtowała w dzieciństwie moją relację z moim ciałem i moją tożsamością. Podejmowanie wyborów wbrew sobie, tych, które intuicyjnie wydawały mi się najdalsze od tego, co chcę i czuję, wydawało mi się koniecznym elementem duchowego wzrostu. Żeby osiągnąć doskonałość, trzeba było klęczeć tak długo, aż boli, w dni postne nie jeść nic, rezygnować z ulubionych rzeczy na rok, unikać dumy i satysfakcji ze swoich działań, wpajać sobie cechy, z którymi wewnętrznie się nie zgadzałam.
Dwanaście lat po opuszczeniu Kościoła bardzo powoli uczę się rozpoznawać własne cierpienie jako sygnał doznawanej krzywdy i wyznaczać swoje granice, ale idzie mi to opornie.
Kościół katolicki ma obsesję na punkcie seksualności. Stoi ona w absolutnym centrum jego nauk moralnych.
Wszystkie najgorsze grzechy potencjalnie „zagrażające” katechizowanym dzieciakom i nastolatkom dotyczą ciała, i nigdy nie chodzi tu np. o wrażliwość na drugą osobę, ale zawsze o złamanie jednego z długiej listy seksualnych tabu, których znaczenie często poznaje się na lekcjach religii.
Inne grzechy, te naprawdę dotyczące czyjejś krzywdy i cierpienia, wspominane są gdzieś na marginesie.
Walka z pogardą, biedą, nierównościami, to zadanie dla chętnych nierozliczane podczas spowiedzi, traktowane niemal zawsze jak bonusowe akty miłosierdzia podszyte pobłażliwą troską o „maluczkich”, nie jak elementarna sprawiedliwość społeczna. Dlatego, niezależnie jak postępujesz w sytuacjach prawdziwej krzywdy, czy opowiadasz się za wyrównywaniem szans, czy budujesz relacje z poszanowaniem granic i tożsamości drugiej osoby,
źródłem największego zła i nieczystości jest twoje własne ciało. Ten niepokój i obrzydzenie zostaje w wyuczonych odruchach na lata.
Nieważne jak rozpracujesz temat na poziomie intelektualnym, ile potrafisz opowiedzieć o ciałopozytywności i świadomej zgodzie na seks. Może kiedyś będę wreszcie odczuwać przyjemność i bliskość, nie ryzykując zapadnięciem się nagle w rozpieprzające poczucie „nieczystości”? Ale nie mam tej pewności, bo toksyczne nauki Kościoła wżerają się w ciało, sterują emocjami jako fantomowe czucia dawno amputowanych „wartości”.
O miłości w Kościele katolickim mogę powiedzieć tyle, że jest to rzeczywiście często używane słowo. Co więcej, Kościół ma u nas taki monopol językowy, że nikt znaczenia, które temu słowu nadaje, nie podważa. Co jednak nazywa się miłością w religii katolickiej? Co głosi najpopularniejszy slogan?
Bóg jest miłością. Tak, ten bóg, który obarcza nas winą za jakieś grzechy sprzed tysiącleci, żeby potem miłosiernie nas zbawić przez przyjęcie na siebie niepotrzebnych tortur. A my powinniśmy być za to wdzięczni.
Może to zabrzmi trywialnie, ale z Kościoła katolickiego wyszłam z przekonaniem, że coś ze mną nie tak, że nie umiem kochać.
Dopiero po latach zorientowałam się, że ta niezdolność dotyczy toksycznego rozumienia miłości wpojonego mi przez Kościół, z którym od dawna się przecież nie zgadzam. Bo miłość w katolicyzmie jest przede wszystkim autodestrukcyjna.
Nie ma większej miłości niż oddanie za kogoś życia, nie wolno opuszczać przemocowych relacji, poświęcenie i umniejszanie siebie prowadzą do świętości.
A we mnie wciąż tliło się jakieś poczucie granicy. Skoro nie zniszczyłabym siebie dla drugiej osoby, to nie spełniam warunków. Kościół uczy miłości toksycznej. Miłości, w imię której wywołujesz cierpienie, bo chcesz dla bliskiej osoby zbawienia wymagającego porzucenia jej niezgodnej z wymaganiami religii tożsamości, jej przekonań, jej bliskich relacji.
Tego, jak wyglądają prawdziwe, zdrowe uczucia nauczyłam się w środowisku queerowym. To tam zobaczyłam miłość opartą na radykalnym poszanowaniu tożsamości i granic drugiej osoby, na wyrażaniu własnych, na kochaniu tego, kim osoba jest zamiast przycinania jej według religijnych wzorców. I okazało się, że jednak umiem.
Kiedy miałam 13 lat, pierwszy raz zaczęło mi się coś w doktrynie katolickiej poważnie nie zgadzać. Wtedy jeszcze nie w przemocowych postulatach społecznych, ale na fali pierwszych zainteresowań filozofią, w jednym z dogmatów na temat natury człowieka. Kiedy przedstawiłam swoje argumenty na spotkaniu grupy religijnej, nikt nie podjął ze mną dyskusji.
Usłyszałam, że brakuje mi pokory.
I chociaż czułam wewnętrzny bunt przeciwko takiej ocenie, jego zduszenie i praktykę korności przyjęłam jako zadanie duchowe na kilka kolejnych lat. W Kościele katolickim stosowanie psychicznej manipulacji dla utrzymania wątpiących członków jest codziennością.
Pytania można zadawać tylko pretekstowo, jako praktykę w potencjalnych dyskusjach z niewierzącymi. Jeśli prowadzą do realnego zwątpienia, osobę próbuje się zatrzymać poprzez wywołanie poczucia winy (przypowieść o niewiernym Tomaszu mówi wszakże wprost, że najbardziej błogosławiona wiara to ta, która nie oczekuje oparcia w faktach), wykorzystanie emocji wywołanych załamaniem dotychczasowego światopoglądu, wmawianiem wiary.
Kilka lat później po raz kolejny spróbowałam porozmawiać z księdzem (celowo wybrałam akademicki, apostolski zakon jezuitów!) na temat praktycznie już utraconej wiary, konfrontując go z pogańskimi źródłami poszczególnych sakramentów.
Nie podjął dyskusji, spotkała mnie jedynie pobłażliwa, autorytarna ocena, że “skoro przyszłam z nim rozmawiać, to znaczy, że w głębi duszy wierzę”.
To był mój ostatni dzień w Kościele katolickim, ale nie ostatni raz, kiedy członkowie Kościoła zaprzeczali moim wyrażonym wprost uczuciom i przekonaniom.
Od bliskich osób usłyszałam, że w kościele byłam szczęśliwsza, że powinnam praktykować ze względu na szacunek dla pamięci moich nieżyjących już wtedy babć, że tak naprawdę wierzę, tylko sobie wymyślam. A utrzymywanie kogoś w toksycznym środowisku przez manipulację, wywoływanie poczucia winy i podważanie czyichś emocji i rozumowań leży niepokojąco blisko gaslightingu.
[*Gaslighting to manipulacja psychologiczna, która polega na budzeniu w jakiejś osobie poczucia, że coś jest z nią nie tak, podważania jej przekonań, tak, by stopniowo przejmować kontrolę nad jej widzeniem rzeczywistości. Nazwa wywodzi się od nazwy sztuki teatralnej, a potem filmu z Ingrid Bergman jako ofiarą przemocy „Gaslight” – w Polsce tłumaczonego jako „Gasnący płomień” – od red.]
To mój trzeci post o Kościele w ostatnich miesiącach i za każdym razem przed publikacją czuję niepokój. Wszyscy w tym kraju zostaliśmy nauczeni, że Kościół można krytykować tylko w bardzo ostrożnych słowach, ponieważ uczucia religijne znaczą więcej niż odbieranie wolności, tożsamości i zdrowia psychicznego.
W debacie publicznej Kościół zachowuje się jak dzieciak z osiedla, który kopie cię bez ostrzeżenia, a kiedy próbujesz się bronić, oznajmia, że mama zabroniła go popychać.
I my pozostajemy w bezsilnej złości, bo tak jak w dzieciństwie było wiadomo, że nie wolno przeciwstawiać się czyimś rodzicom, tak teraz wiemy, że
nie wolno naruszać czyjegoś sacrum, choćby nam tym sacrum łamali kości.
Nie jest mi też łatwo mówić o swoich emocjach, bo taki głos w debacie publicznej nie istnieje. Nie mówimy o zwykłej przemocowości katolickich praktyk, ledwie udaje nam się czasem wypomnieć prawdziwe zbrodnie, jak systemowe ukrywanie przestępstw seksualnych.
Ale chyba właśnie dlatego, jeśli ktoś z was czuje te doświadczenia i emocje, o których piszę, podejmijcie temat, puśćcie to dalej, napiszcie o swojej krzywdzie. Bo naprawdę nie wierzę, żeby moje doświadczenie było jednostkowe, bo czuję, że jeśli ja boję się mówić o nim w kategorii przemocy, to ten głos może być komuś jeszcze potrzebny.
Aktywistka, pisze o Kościele i doświadczeniach osób queerowych. Nazwisko zmienione na prośbę autorki.
Aktywistka, pisze o Kościele i doświadczeniach osób queerowych. Nazwisko zmienione na prośbę autorki.
Komentarze