0:000:00

0:00

"Problem z magazynowaniem energii z OZE nie polega po prostu na tym, że nie mamy do tego stosownej technologii. Trudność tkwi przede wszystkim w fakcie, że projekt takiej technologii napotyka na bariery wynikające z samych praw fizyki" - mówi OKO.press prof. Szymon Malinowski, fizyk atmosfery z Uniwersytetu Warszawskiego.

W rozmowie z naszą redakcją naukowiec przekonuje, że taki scenariusz, w którym polską energetykę teraz i w najbliższym czasie dałoby się oprzeć w stu procentach na odnawialnych źródłach energii, jest nierealny.

"Musimy więc mieć, przynajmniej dla najważniejszych potrzeb, stabilne i nieemisyjne źródło prądu. I tak się składa, że obecnie jedynym bezpiecznym i sprawdzonym od lat źródłem jest energia jądrowa" - mówi prof. Malinowski.

Niżej cała rozmowa z naukowcem.

Przeczytaj także:

Robert Jurszo, OKO.press: Jakie ma pan wrażenia po wirtualnym szczycie klimatycznym zorganizowanym przez prezydenta USA Joe Bidena?

Prof. Szymon Malinowski: Niewiele mnie zaskoczyło. Może zapowiedź Jaira Bolsonaro, którego trudno uznać za „ekologicznego” prezydenta, że Brazylia do 2050 roku będzie neutralna klimatycznie. Ale deklaracje nic nie kosztują, więc poczekamy na działania praktyczne.

Niemniej jest to jakoś pocieszające, że politycy obiecują osiąganie celów klimatycznych, bo jeszcze niedawno nie robili nawet tego.

Podczas szczytu klimatycznego przemawiał również prezydent Andrzej Duda. Nietrudno zauważyć, że w jego wystąpieniu było sporo sprzeczności. Zadeklarował, że Polska spełni ambitne unijne cele klimatyczne, ale jednocześnie powiedział, że węgiel z produkcji energii w Polsce zniknie w 2049 roku. I jeszcze nazwał to wielkim sukcesem.

To narracja „Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek”. Nie stoi za tym żadna przemyślana strategia walki z globalnym ociepleniem, a jedynie próba usatysfakcjonowania różnych grup wyborców. Jest w tym wszystkim haczyk:

odejście od węgla kamiennego i brunatnego w energetyce to nie to samo co dekarbonizacja energetyki.

No właśnie, prezydent mówił, że trzecim filarem polskiego miksu energetycznego – obok energii jądrowej i OZE – ma być gaz ziemny, którego składnikiem jest metan, czyli jeden ze związków węgla...

Niestety, wielu liderów politycznych, nie tylko prezydent Duda, sprzedaje nam ideologię gazu jako rozwiązania proklimatycznego. Nie wiem, skąd to się bierze, być może z lobbingu koncernów produkujących paliwa kopalne, do których gaz ziemny również się zalicza.

Owszem, potrzebujemy gazu w procesie odchodzenia od węgla kamiennego i brunatnego, ale nie możemy przy nim zostać na zawsze, bo to również jest źródło wysoce emisyjne, nawet jeśli ilość CO2 na jednostkę energii jest nieco mniejsza niż w przypadku węgla.

Uzależnienie się od tej kopaliny byłoby zaprzepaszczeniem wysiłku dekarbonizacji. Nie zapominajmy też o tym, że duża część metanu w atmosferze, bardzo silnego gazu cieplarnianego, pochodzi z właśnie z rosnących eksploatacji gazu ziemnego.

W ubiegłym tygodniu ukazał się komunikat interdyscyplinarnego Zespołu doradczego do spraw kryzysu klimatycznego przy prezesie PAN, któremu pan przewodniczy. To chyba pierwszy tak zdecydowany głos polskiego środowiska naukowego, który mówi, że bez energii jądrowej nie przeprowadzimy w Polsce udanej dekarbonizacji. Dlaczego same OZE nie wystarczą?

Faktycznie, dokument, choć napisało go łącznie kilkanaście osób, był konsultowany z kilkudziesięcioma specjalistami od energetyki i przyrodnikami. Więc można go traktować jako pewnego rodzaju wspólne stanowisko polskiej nauki, napisane w celu pomocy w powstrzymaniu katastrofy klimatycznej.

A dlaczego samo OZE, choć to konieczny, możliwy do szybkiego wprowadzenia element systemu, nam nie wystarczy? Bo na naszej szerokości geograficznej słońce zimą nie świeci przez dużą część dnia. Jak świeci, to jest nisko i krótko nad horyzontem. Jeśli dodatkowo niebo jest zachmurzone, to dopływ energii słonecznej jest mały.

W efekcie zimą, kiedy zapotrzebowanie na energię jest bardzo wysokie, to jej produkcja z fotowoltaiki jest bardzo niewielka. Nie da się tego skompensować importem od sąsiadów, bo u nich jest taki sam problem.

A co z energetyką wiatrową?

Podobnie, bo raz wiatr wieje, a raz nie. Zdarzają się też, w szczególności zimą, tzw. zgniłe wyże, kiedy przez dosyć długi okres wieje bardzo słaby wiatr i mamy grubą warstwę chmur. Nie mamy możliwości zmagazynowania energii na tak długi okres, a przecież nie możemy sobie pozwolić na brak prądu przez kilka dni, nie mówiąc już o tygodniach, bo nam się, mówiąc obrazowo, wykolei cywilizacja.

Musimy więc mieć, przynajmniej dla najważniejszych potrzeb, stabilne i nieemisyjne źródło prądu. I tak się składa, że obecnie jedynym bezpiecznym i sprawdzonym od lat źródłem jest energia jądrowa.

Innych na razie nie ma. To ważne również dlatego, że zapotrzebowanie na energię będzie stale rosło

Dlaczego?

Ponieważ odejście od kopalin oznacza konieczność elektryfikacji wielu dziedzin życia. Przykładowo, na prąd będą jeździć samochody czy maszyny rolnicze, a za ogrzewanie będą odpowiadały elektryczne pompy ciepła. Po prostu węgiel i ropę będzie musiała zastąpić czysta, nieemisyjna energia. A taką jest, jak mówiłem, obok energii z wiatru i słońca, energia atomowa.

Od przeciwników energii jądrowej często słyszę argument, że, co prawda, teraz nie mamy technologii magazynowania energii z OZE, ale będziemy mieli ją w przyszłości. Dlatego szkoda wydawać pieniądze na budowę elektrowni atomowych.

To jest fundamentalne nieporozumienie.

Problem z magazynowaniem energii z OZE nie polega po prostu na tym, że nie mamy do tego stosownej technologii. Trudność tkwi przede wszystkim w tym, że projekt takiej technologii napotyka na bariery wynikające z samych praw fizyki.

Chodzi o tzw. gęstość energii, czyli ile jej można zgromadzić w różnego rodzaju substancjach chemicznych. Tak się składa, że węgiel, ropa i gaz mają tę gęstość bardzo wysoką. I jeszcze nikt nie wymyślił baterii, która mogłaby gromadzić energię w stopniu porównywalnym.

To ma też swoje określone konsekwencje praktyczne. Jeśli, dajmy na to, chcemy zasilić samochód elektryczny energią, to przez tych kilkadziesiąt minut ładowania cały czas musi pracować spory wiatrak. A nawet kilka, gdy wieje słaby wiatr. Gdy po prostu tankujemy samochód paliwem, to tego problemu nie ma.

System energetyczny oparty jedynie o OZE wymaga ogromnego i kosztownego zaplecza infrastrukturalnego. Wprowadzenie do miksu stabilnej energii atomu pozwala te kosztowne finansowo i środowiskowo wymagania ograniczyć.

W części polskiego (ale nie tylko) środowiska ekologicznego istnieje głęboko zakorzeniona niechęć do energii atomowej. Z czego ona wynika?

To pytanie do socjologa, ale moim zdaniem wynika to z postrzegania jej jako jakiegoś skoncentrowanego zła. Być może to efekt różnego rodzaju militarnych prób jądrowych, które były destruktywne dla środowiska.

Ma to również zapewne związek z fobią radiacyjną, czyli lękiem przed byciem napromieniowanym.

O jej irracjonalności może świadczyć choćby to, że po katastrofie elektrowni atomowej w Fukushimie dawka napromieniowania, jaką otrzymała okoliczna ludność, była nie większa od tej, jaką otrzymujemy po jednym czy dwóch przelotach samolotem.

Czasem ta niechęć wobec atomu przyjmuje trochę łagodniejszą postać, która da się zawrzeć w haśle „duże elektrownie nie - małe, lokalne reaktory tak”.

Tylko że potrzeba 30 50-megawatowych reaktorów, żeby zastąpić jeden 1500-megawatowy. Pewnie w przyszłości małe reaktory znajda swoje miejsce w przemyśle, czy ogrzewnictwie, bądź zasilaniu mniejszych fragmentów sieci.

Obawiam się jednak, że gdy ta technologia dojrzeje, to pojawią się głosy, że wiele małych elektrowni oznacza trudniejszą kontrolę nad odpadami radioaktywnymi, że łatwiej zapanować nad tym, co się z nimi dzieje w dużych elektrowniach.

Decentralizację systemu produkcji energii ma zapewnia OZE, ale niekoniecznie warto ten sam model stosować dla atomu.

Rząd zapowiada, że pierwszy reaktor atomowy zostanie uruchomiony w 2033 roku. Wierzy pan w tę obietnicę?

To w ogóle nie jest kwestia wiary, ale tego, czy wokół energetyki atomowej uda się w Polsce zbudować ponadpolityczne porozumienie. A tego nie jestem już pewien.

Może być tak, że gdy PiS straci władzę, to atomowe plany pójdą do kosza tylko dlatego, że próbował je wdrożyć ten rząd.

Taki brak dalekowzroczności będzie nas wiele kosztował. Już dziś dużo płacimy za poprzednie nieudane podejścia do energetyki jądrowej.

;

Udostępnij:

Robert Jurszo

Dziennikarz i publicysta. W OKO.press pisze o ochronie przyrody, łowiectwie, prawach zwierząt, smogu i klimacie oraz dokonaniach komisji smoleńskiej. Stały współpracownik miesięcznika „Dzikie Życie”.

Komentarze