"Organizując - w sposób niekonstytucyjny majowe wybory - Jarosław Kaczyński rzucił karty na stół. Ujawnił gotowość do zmanipulowania wyborów na korzyść PiS. Ujawnił też gotowość do możliwego fałszerstwa wyniku wyborczego" - pisze konstytucjonalista i politolog prof. Bartłomiej Nowotarski
Spróbujmy odpowiedzić na pytanie: czy Polska, po pięciu latach rządów PiS, nie wylądowała już w gronie państw zwanych „wyborczymi dyktaturami” („wyborczymi autokracjami”)?
To dla demokratów najgorsza - zaraz po pełnokrwistych dyktaturach - kategoria reżimu politycznego, który w jednym z wydań Studiów Socjologiczno-Politycznych zakwalifikowałem do strefy ustrojów politycznych nazwanej przez mnie „fałszywą (fake) demokracją” (2/09, 2018 r.).
Fake demokracja, mówiąc dość oględnie, to byt polityczny, który nie tylko zagnieździł się - ale także w swojej dynamice porusza się dziś w „szarej strefie” - pomiędzy konstytucyjną demokracją a twardą dyktaturą.
A więc w obszarze demokracji niskich jakości - tzw. „nieliberalnych”, „delegatywnych”, „wadliwych” (flawed) czy „wyborczych demokracji” (gdzie jeszcze tylko wybory są demokratyczne i fair), lub wprost na terenie właśnie tzw. „wyborczych dyktatur”.
W 2018 roku fenomen ten obejmował aż około 65 proc. państwowych reżimów, a jeszcze na początku stulecia w granicach 50 proc.
„Wyborcze demokracje”, choć nazwa może być myląca (skoro wszystkie demokracje zakładają wybory), to nie demokracje liberalne.
Te drugie cenią sobie nie tylko wybory ale i ograniczony rząd, czyli tzw. horyzontalny mechanizm odpowiedzialności władzy i system wzajemnych hamulców pomiędzy organami państwowymi (checks and balances).
Natomiast „demokracja wyborcza”
to stadium fake demokracji, w którym te mechanizmy kontrolne po prostu przez rządzących są dławione i blokowane.
Przekraczany jest zatem i łamany rozdział władz, a władza kumuluje się głównie we władzy wykonawczej.
System, który bazuje na pluralizmie weto-aktorów, zaczyna się redukować do jednego aktora decyzyjnego. Opozycja w parlamencie staje się bezsilna i marginalizowana, druga izba jest zdominowana przez rządzących. A sądownictwo - głównie to konstytucyjne – podporządkowane personalnie lub ograniczane w kompetencjach.
Wtedy z powodu nagminnego obezwładniania przez rządzących horyzontalnego mechanizmu odpowiedzialności władzy, łamania praworządności,
władze łatwo zdobywają przewagę nad opozycją, także w szeroko rozumianej sferze wyborczej.
Choć definicyjną cechą „wyborczych demokracji” są właśnie wolne i uczciwe (fair) wybory, to w sytuacji zagrożenia korzystnego dla rządzących wyniku wyborczego, wybory przestają być fair.
W tym sensie, że cała gra wyborcza odbywająca się przed dniem wyborów zostaje wykrzywiona na korzyść władzy, w efekcie czego zanika równość „pola gry” (even playing field).
Rzecz w tym, iż każde (poważniejsze lub powtarzane) naruszenie równego „pola gry” na korzyść rządzących - szczególnie przy wykorzystywaniu państwowych zasobów - odbiera albo, przy mniejszej dewiacji, ujmuje procesowi wyborczemu podstawowy dla demokracji warunek rywalizacyjności.
A co za tym idzie - i może jest ważniejsze - odbiera lub ujmuje niepewności wyniku wyborczego, przez co cały proces przestaje być fair.
Sytuacja zaczyna przypominać zawody sportowe z przekupionym sędzią lub z jedną ze stron będącą na nielegalnym dopingu. Tym samym,
ze względu właśnie na nagminne i coraz z reguły poważniejsze wykrzywianie pola gry wyborczej „wyborcza demokracja” przepoczwarza się w „wyborczą dyktaturę”.
„Wyborcze dyktatury” charakteryzują się odbywaniem powszechnych wyborów oraz istnieniem systemu wielopartyjnego. Występują one na świecie zasadniczo w dwóch wersjach.
W pierwszej, działają w warunkach dość intensywnej i zrównoważonej konkurencji obozów politycznych, a w związku z tym w sytuacji wysokiej niepewności wyniku wyborczego (to „wyborcze dyktatury rywalizacyjne”);
W drugiej, dotknięte zostają zabójczym syndromem tzw. partii dominującej (hegemonicznej), która regularnie, w sposób nieuczciwy, wygrywa wybory, przez co nie tylko marginalizuje, lecz wręcz dewastuje na stałe krajową opozycję.
W przeciwieństwie do „twardych” dyktatur, te wyborcze używają nieuczciwych środków tylko w takim stopniu, jaki jest niezbędnie konieczny do wyborczego zwycięstwa.
Mamy zatem do czynienia z reżimami, które swoje rządzenie legitymizują - jak to ujął jeden z czołowych badaczy tych dyktatur Andreas Schedler - dwoma aktami: powszechnymi wyborami oraz manipulacjami.
Tak więc to reżimy korzystające co najmniej z dwóch nieuprawnionych profitów (rent) politycznych:
- najpierw, z nieuczciwej, bo manipulowanej, gry okołowyborczej, mającej doprowadzić rządzących do zwycięstwa;
- potem, z bonusów oferowanych swoim poplecznikom (elektoratowi) w ramach relacji klient-patron. Otrzymują oni kontrakty, licencje państwowe, itp. co wyraźnie obniża tzw. koszty transakcyjne dla „swoich”, a powiększa dla reszty społeczeństwa.
Z powyższej charakterystyki jasno wynika, że Polska już na początku 2016 roku – w związku z atakiem PiS na Trybunał Konstytucyjny – zaczęła staczać się z poziomu liberalnej demokracji do „demokracji wyborczej”.
Końcowy etap tego staczania to wybór uległego władzy prezesa Sądu Najwyższego oraz czekający nas we wrześniu wybór Rzecznika Praw Obywatelskich.
Nie może też nikogo zmylić mający możliwość wetowania Senat - ponieważ jego weto jest łatwe do uchylenia przez rządzącą większość, oraz funkcjonująca samorządność terytorialna.
W Polsce samorząd jest zasadniczo bezbronny przed wrogim mu ustawodawstwem i nie posiada instrumentów reagowania równych kompetencjom niemieckiego Bundesratu.
Zdławienie mechanizmu checks and balances ma służyć uzyskaniu wyraźnej przewagi przez aktualnie rządzących w dysponowaniu zasobami państwowymi na arenie wyborczej.
Przy czym dynamika psucia demokracji nie musi oznaczać prostego następstwa czasowego w urzeczywistnianiu się jej poszczególnych i niszczących demokrację stadiów.
Tylko z lekkim przesunięciem czasowym, demokracja może prawie że równolegle „ześlizgiwać się” ( democratic backsliding) na poziom: „wyborczej demokracji”, jak i „wyborczej dyktatury”. Choć akurat w Polsce daje się te kolejne stadia wyraźniej odróżnić:
I stadium, od 2015 roku to demontaż trójpodziału władzy.
II stadium obecnie - to manipulacje przy procesie wyborczym.
W przeszłości nawet Hitler musiał posłużyć się w roku 1933 wyborami dwukrotnie, Putin potrzebował dwóch kadencji, szesnaście krajów Afryki 2-3 cykli wyborczych, a Erdoğan w Turcji nawet czterech.
Państw tego typu jest około 60., a tych które trafiły do tego grona z powodu erozji demokracji dokładnie 24 (np. wg. Raportu V-Dem z 2019 roku, renomowanego szwedzkiego instytutu badawczego z Göteborgu). Znajdziemy je na obszarze głównie: Ameryki Łacińskiej, Europy Wschodniej i Azji, w sub-saharyjskiej Afryce.
„Wyborcze dyktatury” różnią się oczywiście od konstytucyjnych demokracji tym, że rządzący nimi:
po pierwsze, dewastują wszelkie mechanizmy (checks and balances) mające kontrolować ich bieżącą aktywność;
po drugie, dla „znieczulenia” społeczeństwa, realizują to z reguły krok po kroku i dodatkowo przy użyciu prawa, jednak naruszającego konstytucyjne wartości (tzw. nieuczciwy „abuzywny legalizm”).
Zatem wystarczy w Polsce zadać pytania: co się stało z postępowaniami prokuratorskimi w sprawach np. „dwóch wież” Kaczyńskiego, wypadku samochodowego premier Szydło, czy odmowy opublikowania orzeczenia TK przez premier Szydło? Itd.
„Wyborcze dyktatury” (autokracje) różnią się także od tzw. twardych dyktatur (np. Arabia Saudyjska, Korea Płn., Turkmenistan itp.) tym, że wciąż w nich odbywają się wielopartyjne wybory.
Ale są one jednak, na wiele sposobów, przez władzę manipulowane. Tu raczej nie zabija się i masowo nie więzi politycznych oponentów, choć w Rosji, Turcji, Wenezueli czy Zimbabwe tak się działo i dzieje. A przy wyborach manipuluje się (tak w dniu wyborów, jak i przede wszystkim przed tym dniem) tylko tyle, na ile jest to nieodzowne dla utrzymania władzy.
Niezwykle ważna konstatacja jest taka, że wybory nie służą tutaj, jak w demokracji, selekcji ugrupowań politycznych i ich programów dla sprawowania rządów oraz nie stanowią instrumentu rozliczenia ekipy władzy za jej sprawowanie.
Służą wyłącznie potwierdzeniu legitymacji do władzy rządzącego lidera (np. prezydenta), czy partii politycznej.
Rotacji władzy ma nie być, z założenia. Społeczeństwo - które przy każdej okazji populistycznie ogłasza się najwyższym suwerenem - przez manipulacje pozbawione zostaje swojego podstawowego prawa, prawa do oceny i wymiany złego rządu.
W tym reżimie wola ludu zostaje, metodą pars pro toto, zredukowana do woli panujących. Dlatego „wyborczą autokrację” nauka określa jako uzurpację władzy, a w związku z „abuzywnym legalizmem” także państwem bezprawia.
Polska, w ciągu zaledwie kilku tygodni kwietnia i maja 2020 roku, stanęła w obliczu „wyborczej dyktatury rywalizacyjnej”. „Rywalizacyjnej” z powodu wciąż wysokiego - na szczęście - poziomu politycznej rywalizacyjności. Oznacza to, że rządzący nie mogą być pewni wygrywania wyborów.
Gdy to się zmieni, wylądujemy w reżimie z syndromem partii hegemonicznej. W takim reżimie partia zaczyna wypełniać wszystkie funkcje partii charakterystyczne dla dyktatury jednopartyjnej i przestaje być do pokonania.
Organizując - w sposób niekonstytucyjny majowe wybory - Kaczyński rzucił karty na stół.
Ujawnił swoją gotowość na wybory manipulowane - znacząco wykrzywiające pole gry wyborczej na korzyść PiS i jego koalicjantów.
Co więcej, ujawnił też gotowość na możliwe fałszerstwa wyniku wyborczego, które tkwią w ryzyku zdalnego głosowania. Pisali i mówili o tym wielokrotnie różni konstytucjonaliści. Zresztą wszystkie słabości modelu korespondencyjnego głosowania ujawniły się doskonale w wyborach w Wielkiej Brytanii w 2005 roku, po których tamtejsza prasa pisała o możliwości utraty reputacji przez tę czcigodną demokrację.
W „wyborczej dyktaturze” na wyniki wyborów wpływa się raczej nie przez fałszerstwa w dniu wyborów (zaledwie w 4 proc. przypadków), lecz przede wszystkim poprzez:
- ograniczanie kompetencji lub/i polityzację instytucji, czyli obsadzenie „swoimi”, głównie PKW i mediów publicznych;
- pozakonstytucyjne manipulowanie prawem wyborczym.
W Polsce PKW osłabiono już dwa lata temu (nominacja przez sejmową większość, odejście od standardu sędziowskiego składu, komisarze wyborczy mianowani na wniosek ministra). Zgodnie z najnowszą wersją ustawy wyborczej, PKW ma także nie kontrolować kalendarza wyborczego.
A cała ustawa jest niekonstytucyjna nie tylko z powodu wadliwego trybu jej uchwalenia w Sejmie, ale także z uwagi na wprowadzenie do niej kuriozalnej instytucji, dosłownie: „wyborów, w których nie odbyło się głosowanie” (art.14).
W państwie konstytucyjnej demokracji wybory i głosowanie nie mają prawa się nie odbyć, a żadna ustawa sankcjonować takiej rzeczywistości nie może, gdyż jest to równoznaczne z zamachem na suwerena.
Wyjątek zrobiony bywa wyłącznie dla stanów nadzwyczajnych, których nieuchwalenie - przy zaistnieniu de facto jakiegoś nadzwyczajnego stanu - równoważne jest naruszeniu Konstytucji.
Ponieważ - co widać w Polsce - może być wykorzystane do: niekonstytucyjnego, bo drogą rozporządzenia, ograniczania prawa do zgromadzeń, uwalniania rządowych przestępców od odpowiedzialności oraz dewastacji prawa wyborczego.
W tym ostatnim przypadku
idzie wprost o „oswajanie” nas, społeczeństwa z możliwością przeprowadzania na przyszłość wyborów prawem kaduka, w kompletnym chaosie i w sposób antykonstytucyjny.
Taki opis polskiej rzeczywistości nieuchronnie prowadzi do smutnej konkluzji: Polska weszła w najgroźniejszy od 30 lat, etap „wyborczej dyktatury rywalizacyjnej”. Jak z takim predatorem walczyć, to już temat na osobny materiał.
*Prof. Bartłomiej Nowotarski - prawnik konstytucjonalista i politolog, w latach 90. jako ekspert i sekretarz sejmowej komisji konstytucyjnej uczestniczył w pracach nad konstytucją i prawem wyborczym. W okresie „Arabskiej Wiosny” uczestnik misji demokratyzacyjnych w Tunezji i Egipcie. Specjalizuje się m.in. we współczesnych dyktaturach i kryzysach demokracji.
Komentarze