0:000:00

0:00

„Sprawa Muzeum II Wojny, a potem też paru innych instytucji, pokazała, że minister Gliński nie rozumie idei autonomii instytucji kultury i chyba takiej niezależności po prostu nie znosi. Zaczął ją podważać poczynając od tych instytucji, które uważa za najważniejsze. A muzea historyczne – tu się zgadzam z ministrem - są ważne” - mówi OKO.press prof. Dariusz Stola, wybitny historyk i współtwórca jako dyrektor (2014-2019) sukcesu Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN.

11 lutego 2020 historyk wydał oświadczenie, w którym zrezygnował z przysługujących mu praw zwycięzcy konkursu na dyrektora Polin. O tej decyzji, a także o zarzutach ministra kultury i dziedzictwa narodowego Piotra Glińskiego wobec prof. Dariusza Stoli pisaliśmy w OKO.press:

Przeczytaj także:

Stola wygrał konkurs w maju zeszłego roku, ale mimo to minister Piotr Gliński uparcie nie powoływał go na stanowisko, a Zygmunt Stępiński - dotychczasowy zastępca prof. Dariusza Stoli - mógł pełnić dyrektorskie obowiązki tylko do końca lutego. Jeśli podmioty organizujące placówkę - oprócz resortu to Stowarzyszenie Żydowski Instytut Historyczny i miasto Warszawa - nie osiągnęłyby porozumienia, minister mógłby zainstalować w Muzeum swojego dyrektora.

Piotr Gliński długo unikał deklaracji czy powoła historyka na stanowisko. 7 lutego tego roku podczas spotkania z przedstawicielami Stowarzyszenia ŻIH - Piotrem Wiślickim, Marianem Turskim i Maciejem Kozłowskim – oświadczył, że powodem, dla którego tego nie robi jest brak woli środowiska politycznego, które razem z wiceministrem Jarosławem Sellinem reprezentuje.

Z prof. Dariuszem Stolą rozmawiamy m.in. o zjawisku charakterystycznym dla obozu rządzącego, które historyk określa jako „wewnętrzną dynamikę radykalizacji”. A także o idei polityki pamięci. „Nie walczmy z polityką pamięci, ale o dobrą politykę pamięci, a taka potrzebuje nauki historycznej i ją wspiera. Nauka historyczna pełni bardzo ważną rolę układu immunologicznego, który chroni nas przed chorobami pamięci” - mówi Stola.

Estera Flieger, OKO.press: Szerszej opinii publicznej jest Pan znany jako dyrektor Polin, współtwórca sukcesu tej placówki i zarazem ofiara małostkowej reakcji władz PiS. Ale poproszę najpierw o refleksję historyka współczesności, który zajmował się takimi katastrofami kultury i cywilizacji, jak nazizm i komunizm. W jakim momencie dziejowym znaleźliśmy się w wyniku pandemii koronawirusa?

Prof. Dariusz Stola: Skutki tej epidemii nie będą takie jak dżumy [pandemia w XIV wiecznej Europie - red.] i hiszpanki [pandemia grypy z lat 1918-1920 - red.]. W wyniku czarnej śmierci zmarło 30 proc. mieszkańców ówczesnej Europy. Teraz liczba zmarłych jest stosunkowo niewielka, choć dużo wyższa niż rejestrowana. Prawdziwym jej obrazem będzie różnica pomiędzy średnią zgonów w tym samym okresie w trzech ostatnich latach: w niektórych regionach Francji zarejestrowano o 50 proc. więcej zgonów niż w marcu 2019 roku. W Polsce nie mamy jeszcze takich danych.

Skutkiem odróżniającym pandemię koronawirusa od innych znanych z historii będzie kryzys gospodarczy, którego skalę w tym momencie trudno przewidzieć. Świat zmieni nie sama pandemia, ale porządek zaprowadzany już po jej zakończeniu. I nieprawda, że będzie on inny: sporo rzeczy pozostanie takich jakie były, zmienią się tylko niektóre, bo nawet po I i II wojnie światowej zmieniał się tylko częściowo.

Pytanie, co zrozumiemy: być może to, że warto mieć dostępną dla wszystkich i dobrze finansowaną służbę zdrowia. Widzimy, jak potęga militarna jaką są Stany Zjednoczone okazała się bezbronna wobec koronawirusa.

Podobnie jak po każdej wojnie, najważniejsze są pierwsze lata po kryzysie i dlatego warto inwestować w dobre analizy, bo wtedy będzie organizowany porządek obowiązujący w najbliższych latach i dekadzie. Ważne są też konsekwencje, które mogą pojawić się później: jednym ze skutków I wojny światowej było powstanie ruchu faszystowskiego i nie wydarzyło się to od razu po jej zakończeniu.

Niemal na pewno w okresie kryzysu - bo zawsze w historii tak było - rządy będę próbowały utrzymać nadzwyczajne kompetencje, które zyskały w czasie pandemii. Trzeba na to bardzo uważać, bo możemy oddać dużą część swojej wolności.

Możemy też spodziewać się nasilenia tendencji widocznych przed pandemią, które współgrają z tym, co już widzimy. Np. rosnąca rola komunikacji elektronicznej, w tym zwłaszcza gigantów internetu takich jak Facebook, Youtube czy Google - sądzę, że ich znaczenie się jeszcze wzmocni, a z tym wielka władza, którą już mają. Albo te giganty zaczną wpływać na rządy, albo politycy spróbują je ograniczyć, być może podzielić, w każdym razie relacja między tymi korporacjami a rządami będzie się szybko zmieniać.

Ponad dwa miesiące temu zrezygnował pan ze stanowiska dyrektora. Jak się podejmuje taką decyzję?

Takie decyzje należy podejmować spokojnie. Przygotowywałem się do niej dłużej. Rozrysowałem ją, jak to zwykle robię w skomplikowanych sprawach. Już kilka miesięcy wcześniej wiedziałem, że trzeba mieć plan B na wypadek sytuacji kryzysowej, w styczniu musiałem tylko ocenić czy właśnie taka sytuacja się zbliża. Uzyskałem pewność, kiedy w tym równaniu pojawiły dwie zmienne.

Pierwsza: trzy dni przed moim oświadczeniem minister Piotr Gliński powiedział przy świadkach, że nie powoła mnie na stanowisko dyrektora Muzeum Polin, wcześniej unikał takiej deklaracji.

Druga: zostało tylko kilka tygodni, żeby wyłonić dyrektora muzeum, bo 1 marca mijał okres 12 miesięcy, przez który Zygmunt Stępiński mógł pełnić obowiązki. Minister mógł zatem albo przedłużyć ten stan, naruszając ustawę, albo łamiąc statut muzeum czyli bez porozumienia z dwoma pozostałymi założycielami placówki, mianować innego dyrektora.

A widząc jak rząd PiS nagina albo łamie prawo, uznałem, że istnieje duże ryzyko powołania osoby zupełnie nieodpowiedniej. To był czarny scenariusz.

„Rząd cechuje autorytarna tendencja do podporządkowywania sobie wszystkich instytucji kultury, więc teraz przychodzi pora na Muzeum Auschwitz i Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN, choć w tym drugim przypadku będzie to bardzo trudne (…) atak na to Muzeum wywołuje międzynarodowe oburzenie, jest postrzegany jako kolejny dowód antysemityzmu obozu rządzącego. »Wrogie przejęcie« Polinu byłoby samobójstwem. Ale PiS stał się więźniem swojego najtwardszego elektoratu” - powiedział w rozmowie z „Gazetą Wyborczą” 7 kwietnia 2018 roku prof. Paweł Machcewicz. Prorocze słowa.

Prędzej trzeźwa analiza sytuacji, którą też wówczas robiłem. Obserwowałem, co działo się z Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. Przyglądałem się fałszywym oskarżeniom kierowanym pod adresem Pawła Machcewicza i jego kolegów. Powiedziałem mu wtedy, że ich muzeum jest pierwsze, drugie będzie Europejskie Centrum Solidarności, a potem my.

Spodziewałem się, że podchody pod Polin rozpoczną się przynajmniej pół roku od momentu przejęcia przez ministra Glińskiego Muzeum II Wojny Światowej. Dzięki odwadze zespołu Machcewicza, który podjął walkę, by bronić stworzonej przez siebie wystawy i poszedł do sądu, zyskaliśmy więcej czasu. Za tę postawę jestem im bardzo wdzięczny.

Ale atak na Polin wcale nie okazał się dla partii rządzącej samobójstwem.

Nie okazał się. Kiedyś pewnie zapłacą za to, co zrobili, ale do tej pory nie przejęli się kosztami swych działań.

„Moim zdaniem sporo kłopotów przyniesie pozornie mało związana z omawianym problemem sprawa, czyli brak nominacji na dyrektora Muzeum Polin dla prof. Dariusza Stoli, który w maju wygrał na to stanowisko konkurs” - w kontekście ataków Władimira Putina na Polskę mówił 31 grudnia 2019 roku w rozmowie z OKO.press Paweł Kowal. Myślę, że Muzeum Polin miało pecha do sytuacji międzynarodowej: Amerykanie domykali właśnie kolejną transakcję z Polską, więc trudno było liczyć na to, że - jak się spodziewano - zareagują.

Ktoś powiedział, że historia zasadza się na zbiegach okoliczności, na koincydencjach. Tu właśnie nastąpiła zdaje się taka nieszczęśliwa koincydencja, która osłabiła międzynarodowe zabezpieczenia muzeum. Jaki jest teraz rząd amerykański, każdy widzi. Izraelski ma swoje problemy i z innych powodów zależy mu na stosunkach z polskim rządem, przynajmniej póki pozostajemy w Unii Europejskiej.

Nasze muzeum ma dużą międzynarodową widoczność, jest w świecie znane i szanowane, ale minister Gliński najwyraźniej się nie przejmował się tym, że jego podkopywanie zostanie dostrzeżone i będzie fatalnie świadczyć o polskim rządzie.

Wiem też, że zlekceważył poważne osoby, które u niego interweniowały.

W rozmowie z Renatą Kim dla Onetu mówił Pan o zjawisku „rozszerzania kontroli” przez obecną ekipę rządzącą, z kolei w „Tygodniku Powszechnym” o cechującej ją „wewnętrznej dynamice radykalizacji”. Co to znaczy?

W rządach PiS widzę dwie niebezpieczne tendencje: do rozszerzania władzy, czyli bezpośredniej kontroli, na coraz to nowe instytucje, w tym instytucje kultury, i do postępującej radykalizacji działań na różnych polach. Pierwsza pokazuje nie tylko nienasyconą żądzę władzy, ale też brak wewnętrznych hamulców – zasad lub mechanizmów, które powstrzymują polityków przed uzurpacją władzy, do której mandatu nie dostali. Podobnie nie widzę skutecznych mechanizmów hamowania radykalizacji.

Co więcej rządzących skłaniają do niej nowe okoliczności: rosnąca w siłę skrajna prawica. Coś, za co ceniłem kiedyś Jarosława Kaczyńskiego, to skuteczne przez lata marginalizowanie skrajnej prawicy: na prawo od PiS nie było niczego znaczącego. Ale zdaje się, że to przestało mu się udawać.

Mam wrażenie, że teraz skrajna prawica potrafi coraz skuteczniej wywierać presję na dużo potężniejszy obóz PiS, ogon nauczył się machać psem.

Pokrewieństwo i jakaś łączność między nimi już istnieje, co jak sądzę miało także wpływ na ataki na Muzeum Polin. Np. Dariusz Matecki, który atakował muzeum, i za pomocą swych licznych profili w mediach społecznościowych rozpalał uprzedzenia rasowe i narodowościowe, był pracownikiem Ministerstwa Sprawiedliwości i kierował kampanią online Patryka Jakiego.

Jeśli PiS będzie miał kłopoty, pojawi się dla instytucji kultury nadzieja, że rząd będzie zajęty czymś innym i dam im spokój. Ale jeśli przeprowadzi wybory i je wygra, na pewno wyciągnie z szuflady te pomysły, które obecnie chowa, a może nawet zaostrzy je w ramach zbliżenia ze skrajną prawicą. Bo kultura jest tym polem, gdzie najłatwiej o porozumienie między nimi.

„Zrezygnowałem z walki o szefowanie Muzeum, ale nie zrezygnowałem z walki” - powiedział Pan „Rzeczpospolitej”. Idzie Pan do sądu?

Dyskutuję o tym z prawnikami. Ich opinie są przekonywujące. Minister Gliński złamało prawo na kilka sposobów: prawo administracyjne i prawo pracy, ponadto publicznie mnie oczerniał, powtarzał fałszywe oskarżenia. Takie postępowanie nie powinno pozostać bezkarne, zwłaszcza gdy robi tak minister.

Obóz rządzący broni się tym, że komisja konkursowa wyłania jedynie kandydata na stanowisko, a nie dyrektora, tym samym jej werdykt nie jest wiążący.

Prawnicy twierdzą inaczej. Wyrok Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego, który zapadł w podobnej sprawie w Bydgoszczy - chodziło o konkurs na dyrektora tamtejszego teatru - stwierdza jednoznacznie, że zwycięzca konkursu musi zostać powołany na stanowisko. Organizator może unieważnić konkurs, ale tylko wtedy, gdy dopatrzy się nieprawidłowości w jego przeprowadzeniu.

W konkursie, który wygrałem, nikt żadnych formalnych uchybień nie stwierdził. To minister ogłosił jego zasady i skład komisji konkursowej, w której miał swoich przedstawicieli, w tym wiceministra Sellina jako przewodniczącego. Po takim konkursie nie może uchylać się od uznania jego wyniku tylko dlatego, że nie ma na to ochoty. Urzędnicy państwowi też muszą przestrzegać prawa.

Prof. Piotr M. Majewski, jeden z autorów scenariusza wystawy głównej w MIIWŚ, powiedział przewrotnie, że woli aby była ona „przedmiotem ostrego sporu, niż miałaby pozostać niezauważona”. W Gdańsku poszło prawicy o całokształt - nie podobało jej się nie tylko kto to Muzeum stworzył, ale również - a może przede wszystkim - jego koncepcja. Rozumie Pan coś z tego, co wydarzyło się wokół Polin?

Kierowała tym logika radykalizacji, o której mówiłem wcześniej. Wystawa „Obcy w domu”, o Marcu ’68, która ściągnęła na nas gromy prawicy, nie różniła się od wcześniejszych wystaw. Kilka miesięcy przed nią pokazywaliśmy ekspozycję „Krew. Łączy i dzieli”. Opowiadała o znaczeniu krwi w judaizmie i chrześcijaństwie, ale też o teoriach rasistowskich, w których krew gra ważną rolę. Jeden z zaproszonych przez nas do współpracy artystów pokazał na wystawie instalację, której tematem była demonstracja nacjonalistów w Warszawie. Nie wzbudziło to żadnych emocji.

To, że podobne odniesienie do współczesności na wystawie o Marcu'68 wzbudziło taką irytację, nie wynikło ze zmiany w muzeum, ale ze zmian w obozie władzy. Coś, co wcześniej nie było dla nich kontrowersyjne, takie się stało: nasiliła się drażliwość polityków i powiązanych z nimi dziennikarzy wobec wszystkiego, co nie pasuje do ich wizji polsko-żydowskiej historii, a także drażliwość wobec jakiejkolwiek krytyki – tłem tego gwałtownego wzmożenia był spór o nowelizację ustawy o IPN.

Krytykowałem ją, bo doprawdy nie mogłem milczeć, tak była głupia i szkodliwa. Nota bene do dzisiaj nikt za jej forsowanie nie poniósł konsekwencji, choć wyrządziła wizerunkowi Polski w świecie gigantyczne szkody.

A jakie znaczenie miała sprawa grantu norweskiego przyznanego Muzeum Polin, a którego część - o czym mówił Pan w mediach - chciał przejąć resort? To główny powód braku nominacji dla Pana?

Walka o grant zbiegła się w czasie ze sporem o ustawę o IPN i rocznicą Marca’68, więc trudno powiedzieć, który z tych czynników odegrał ważniejszą rolę. Słyszałem, że pan minister był bardzo niezadowolony, i w sumie trudno się dziwić:

miał taki piękny plan wyprowadzenia z Polin pięciu milionów euro do instytucji, które jeszcze nie istniała, a jakiś Stola śmiał się mu przeciwstawić.

Sądzę jednak, że głównym powodem zablokowania mojej nominacji było wspomniane już połączenie żądzy władzy, tj. tendencji do rozszerzania kontroli, i radykalizacji. Skąd Paweł Machcewicz wiedział sporo wcześniej, że Polin nie uniknie politycznych nacisków? Sprawa Muzeum II Wojny, a potem też paru innych instytucji, pokazała, że minister Gliński nie rozumie idei autonomii instytucji kultury, i chyba takiej niezależności po prostu nie znosi. Zaczął ją podważać poczynając od tych instytucji, które uważa za najważniejsze. A muzea historyczne – tu się zgadzam z ministrem - są ważne.

Moja żona mówi, że „w przyrodzie nic nie ginie, oprócz spełnionych marzeń”: jako historyk zawsze marzyłem, żeby opinia publiczna doceniała znaczenie historii, i niestety dożyłem rządu, który ją docenia, ale jego pomysły co z historią robić - są szkodliwe.

Przeszłość jest zbyt często wykorzystywana cynicznie do celów niecnych lub błahych, ze szkodą dla dobra wspólnego.

To, co przydarzyło się Muzeum II Wojny, ECS i Polin pokazuje, że II wojna światowa, stosunki polsko-żydowskie i historia „Solidarności” są obecnie najbardziej wrażliwymi tematami naszej historii.

„Środowisko naukowe nigdy nie było solidarne. Nie mogło też liczyć na szersze wsparcie społeczne. O ile nagłośniona sprawa łamania państwa prawa wyprowadziła garstkę ludzi na ulice, to nie sposób oczekiwać, że wyjdą tłumy, by demonstrować chociażby w obronie prawdy historycznej” - napisała w „Monitorze konstytucyjnym” prof. Anna Wolff-Powęska. Nie zabrakło solidarności w Pana sprawie?

Muzeum Polin i ja osobiście otrzymaliśmy mnóstwo wyrazów solidarności. Wspierały nas osoby, jak i instytucje: wypowiedziała się Rada Muzeum, jego darczyńcy, Europejskie Stowarzyszenie Muzeów Żydowskich, polski komitet ICOM (najważniejszej światowej organizacji muzealników), różne organizacje żydowskie w Polsce i za granicą. Głosy poważnych instytucji i poważnych ludzi, na które zwróciłyby uwagę inne rządy, teraz jakby przestały się liczyć.

Liczy się tylko siła. Ale to krótkowzroczne: człowiek, który tak postępuje zapomina, że w końcu trafi się na silniejszego, i na jakie zasady i wartości się wtedy powoła? Przykładem niech będzie choćby niedawny kryzys wywołany przez ataki Władimira Putina na Polskę.

Nasze władze, które wcześniej okazywały niechęć wobec szanowanych naukowców i lekceważenie dla prawdy historycznej, musiały zmierzyć się z kimś, kto lekceważy te wartości jeszcze bardziej, a jest dużo potężniejszy.

Czytałem komentarze w prasie światowej i były wśród nich też takie, że Polska skarży się na rosyjskie manipulacje historią, a sama nie jest od tego wolna. Takie opinie osłabiają naszą pozycję, naszą wiarygodność jako kraju. Cenę za krótkowzroczność rządzących płacimy wszyscy.

Natomiast z tym zdaniem prof. Wolff-Powęskiej, którą bardzo szanuję, nie mogę się zgodzić. W obronie samej prawdy historycznej tłumy może nie wychodzą na ulicę, ale niezgoda na fałsz bywa ważnym czynnikiem buntu przeciw zakłamanym rządom, a zabiegi o uświadomienie współobywatelom takich fałszów mogą skutecznie podważyć legitymizacji takich rządów.

Fałszywa polityka pamięci idzie zwykle w parze z innymi szkodliwymi politykami, służy przecież ich uzasadnianiu. Świadczy też o pogardzie dla oszukiwanych obywateli, a taka mieszanka potrafi wyprowadzić tłumy na ulice lub zmienić wynik wyborów.

W 2016 roku prof. Andrzej Nowak i prof. Timothy Snyder napisali wspólnie list, w którym apelowali o otwarcie Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku w przewidzianym przez jego twórców kształcie. W wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego” przypomina Pan, że Polin powstało również dzięki porozumieniu Lecha Kaczyńskiego z politykami rządu SLD. Dziś trudno to wszystko sobie wyobrazić.

Zanika umiejętność rozmowy ponad podziałami, to jedna z większych strat, którą ponieśliśmy w ostatnich latach. A przecież mieliśmy na tym polu wielkie sukcesy, zbudowane na fundamencie idei dialogu i solidarności. Mówię nie tylko o pokojowej rewolucji 1989 r., ale też o naszych debatach historycznych.

Historia polskich debat o Zagładzie, które zaczęły się jeszcze w PRL i osiągnęły najwyższy poziom i intensywność w początku tego stulecia, w trakcie sporu o zbrodnię w Jedwabnem, pokazuje, jak stopniowo wypracowaliśmy język, którym można rozmawiać na najtrudniejsze tematy.

To był mozolny proces, ale jakże chwalebny!

Oczywiście zawsze byli ludzie, którzy łamali dobre reguły dyskusji, ale do pewnego momentu byli marginesem. W ostatnich latach ich liczba i pewność siebie rośnie, reguły dyskusji są coraz częściej łamane, spory nie prowadzą do wspólnych wniosków. Stopniowo sama zdolność do dyskusji – chęć i umiejętność - ulega erozji. Jest wielu winnych tego, ale ta wina nie rozkłada się równomiernie: w Polsce w dużo większym stopniu obciąża ona prawicę, zwłaszcza od kiedy rządzi, niż lewicę i centrum. PiS jakby celowo dąży do „potępieńczych swarów”.

Sami zamykamy się w bańkach, myślimy plemiennie.

To niebezpieczne zjawisko jest powiązane z upowszechnieniem mediów społecznościowych, w których każdy może powiedzieć cokolwiek, a algorytmy znajdą dla niego innych ludzi o podobnych opiniach, i odizolują od myślących inaczej. Rozwój mediów społecznościowych, które nie lubią umiarkowania i wyważonych sądów, za to błyskawicznie rozpowszechniają informacje kontrowersyjne, emocjonalnie nacechowane, skandaliczne, uważam za jeden z głównych czynników obecnego kryzysu demokracji i porządku społecznego w ogóle.

Jak długo ich algorytmy będą tak działać, nasze dyskusje w nich prowadzone nie będą prowadzić do wspólnych wniosków, ale do kłótni i podziałów. To zresztą umiejętnie wykorzystują wrogowie demokracji i jedności Zachodu, z Władimirem Putinem na czele.

W muzeum starałem się tej tendencji nie ulegać. Dyskusja jest dla mnie czymś wartościowym i oczywistym, dla naukowca to wręcz przyzwyczajenie zawodowe. O tym, że takie podejście do dyskusji nie dla wszystkich jest oczywiste przekonałem się wiosną 2018 roku. Zaprosiłem wtedy do jednej z publicznych debat w muzeum Piotra Skwiecińskiego, felietonistę prawicowego pisma, ale też mojego kolegę ze studiów. Najpierw się zgodził, nawet chętnie, ale dzień później wycofał, z powodów dla mnie niezrozumiałych.

Kiedy wkrótce potem byłem atakowany, że nie zapraszam do debat nikogo z prawicy, mógł o tym wspomnieć. Zrobił to dopiero na moją prośbę, ale w felietonie, w którym przyłączył się do ataku, powtarzając absurdalne zarzuty. Napisał to ktoś, kto miał ładną kartę działalności opozycyjnej w latach 80., a jako publicysta - zdawało mi się - starał się zachować jakąś niezależność sądów. To doświadczenie, gdy zobaczyłem, że człowiek, który kiedyś dzielnie walczył z dyktaturą PZPR, dziś atakuje muzeum zgodnie z linią partii i rządu, było przygnębiające.

Swoja drogą to ciekawe, że plemienność i retoryczne niepohamowanie dotknęło w większym stopniu raczej polską prawicę niż lewicę.

Przecież, jak nie tylko mi się zdaje, jednym ze źródeł erozji publicznych dyskusji są idee filozofów postmodernizmu sprzed 30 lat.

Degrengolada polskiej prawicy – o której mówię ze smutkiem, jako w pewnym sensie konserwatysta – jest wynikiem m.in. sprzężenia pomiędzy relatywizmem poznawczym, a moralnym. Jeśli nie wierzymy, że możemy zbliżyć się do prawdy, czy wręcz, że coś takiego nie istnieje, że znamy tylko różne narracje, a rzeczywistość za nimi jest niedostępna lub nie istnieje, to nie możemy też wydawać moralnych osądów czynów, swoich i innych ludzi. Z kolei relatywizmy moralny nie widzi nic zdrożnego w niezdolności do rozróżniania prawdy od fałszu.

Powiedział Pan, że definiuje się jako konserwatysta. Pamiętam też, że kiedy prezydent Andrzej Duda podjął decyzję o tym, aby nie wziąć udziału w Forum Holocaustu w Jerozolimie, nie krytykował go Pan, co wcale nie było oczywiste w środowisku, które bardziej lub mniej umownie nazwę naszym. Tym bardziej szokuje to, w jaki sposób Pan został potraktowany przez ekipę rządzącą, która tyle mówi o racji stanu i patriotyzmie.

W tym wypadku prezydent Duda podjął trafną decyzję i nie widzę powodów, by tego publicznie nie stwierdzić, mimo, że w innych, ważnych sprawach podejmuje decyzje dla Polski szkodliwe. A to, że takie moje wypowiedzi, ta nie była przecież pierwsza, nie mają dla rządzących znaczenia, nie było zaskoczeniem.

Mamy zbyt wiele dowodów ich zaślepienia i utraty zdolności trzeźwego osądu, jeśli nie głębokiego cynizmu. Nie wahają się krzyczeć głośno o patriotyzmie, narodzie, itp., ale kierują się bardziej partykularnym interesem partii czy frakcji, do tego jeszcze krótkowzrocznie widzianym.

To, co wydarzyło się wokół Muzeum Polin, pokazuje, że dla rządzących są sprawy ważniejsze niż stan kluczowej instytucji kultury, czy obraz Polski za granicą.

Tylko nie wiadomo jakie to są sprawy: widać pragnienie rozszerzania i umacniania władzy, ale nie bardzo wiadomo do czego ta coraz większa władza ma służyć.

Może lepiej nie wiedzieć?

Z pewnością lepiej wiedzieć. I byłoby lepiej, gdyby sam PiS to wiedział i jego wyborcy, żeby nie mówili potem, że zostali oszukani.

Wspominał Pan o tym, że marzył aby historia była ważna. Jest takie powiedzenie, że kiedy „bogowie chcą nas ukarać, wysłuchują naszych modlitw”. Pana marzenie okazało się przekleństwem. Obecnie prowadzona polityka pamięci jest brutalna.

Polityka pamięci to dobre określenie, lepsze niż polityka historyczna, bo w dużej mierze chodzi w niej o kształtowanie społecznych wyobrażeń o przeszłości. Zgadzam się z Timothym Snyderem, że dziś historia zagrożona jest przez ekspansję pewnej siebie pamięci. Historia i pamięć to wzajemnie zależne, ale jednak różne sposoby odnoszenia się do przeszłości.

Pamięć społeczna potrzebuje historii, czyli krytycznej refleksji o przeszłości, żeby nie ulec fałszom. Niestety częścią obecnie prowadzonej polityki pamięci jest nie tylko nachalna propaganda wykoślawionych obrazów przeszłości, ale też ataki na krytyczne spojrzenie na przeszłość, na historyków, którzy ten krytyczny wysiłek podejmują.

Długofalowe skutki tego będą fatalne: najpierw epidemia przeinaczeń i zwykłych bredni, a potem utrata zaufania do oficjalnych narracji i wzrost cynizmu.

Gdy przed laty kładziono intelektualne fundamenty pod politykę pamięć obecnego rządu, ich autorzy twierdzili, że ma ona służyć budowie narodowej wspólnoty. Niech zatem pokażą, które składniki obecnej polityki służą temu, przekraczając interes partyjny. Kult „żołnierzy wyklętych” obejmujący zbrodniarzy? Obchody 11 listopada z neofaszystami na czele? Niszczenie przekonania, że w 1989 r. Polacy zrobili coś wielkiego? Ataki na Europejskie Centrum Solidarności, które rzetelnie i pięknie pokazuje historię tego wspaniałego ruchu?

PiS nie bierze jeńców uprawiając swoją politykę pamięci: w zeszłym roku w materiale o rocznicy powstania w getcie warszawskim pominięto Marka Edelmana.

Nie oglądam TVP. Abonament ściąga ze mnie Urząd Skarbowy. Jestem z reguły zdyscyplinowanym obywatelem, ale to już drugi raz, kiedy odmawiam płacenia za telewizję publiczną. Pierwszy raz przestałem płacić za rządów SLD, kiedy szefem TVP był Robert Kwiatkowski, ale na tle dzisiejszej nachalnej propagandy, jego polityka jawi się jako umiarkowana.

W gruncie rzeczy nie mamy już telewizji publicznej, została de facto sprywatyzowana, bo służy interesom jednej partii. To można udowodnić statystycznie, np. pokazując ile czasu poświęca politykom PiS, a ile innym, i co o nich mówi. Za państwowe - a więc nasze - pieniądze nie tylko pluje na współczesnych polityków, ale też przeinacza historię, usuwając w cień rolę kluczowych postaci jak Lech Wałęsa, Jacek Kuroń, Adam Michnik czy Bronisław Geremek.

Te manipulacje przypominają mi radzieckie powiedzenie, że wiadomo jaka będzie przyszłość - zwycięży socjalistyczna rewolucja, ale nie wiadomo jaka będzie przeszłość.

Nota bene ofiarami tych manipulacji są nie tylko ludzie, którzy byli politycznymi przeciwnikami Jarosława Kaczyńskiego po 1989 roku, ale też np. Stanisław Mikołajczyk czy żołnierze AK, których spycha w niepamięć nachalna propaganda figury„żołnierzy wyklętych”. AK stała się najwyraźniej lewacka, a wzorem patriotyzmu mają być oficerowie NSZ, którzy odmówili połączenia z AK. Ich antykomunizm ma rozgrzeszać wszystko, nawet kolaborację Brygady Świętokrzyskiej z Niemcami i zbrodnie na Żydach.

Robić więc czy nie robić politykę historyczną?

Polityka pamięci jest nieunikniona. Wszystkie państwa jakąś prowadzą. Nie tylko państwa, ale też instytucje: kościoły, związki wyznaniowe, firmy, wyższe uczelnie, stowarzyszenia, gazety. Prowadziłem własną, ucząc moje dzieci o pewnych wydarzeniach, a o innych nie, dając jedne postaci za przykład, a inne nie. Pytajmy nie o to czy, ale jaką politykę pamięci należy prowadzić, jakie powinny być jej reguły i dopuszczalne granice.

Jednym z wielkich zwycięstw Polski demokratycznej było stworzenie forum - agory, na której różne podmioty mogły zabierać głos i przedstawiać przeszłość ze swojej perspektywy, i gdzie wspólnie, czasem w sporach, wypracowywaliśmy stopniowo w miarę niesprzeczne wizje tej przeszłości. Od paru lat obserwujemy tu regres. To zresztą cześć szerszego zjawiska nawrotu tendencji z PRL, takich jak re-etatyzacja i zwiększenia władzy rządu nad innym podmiotami, w tym samorządami i sądami. Np. IPN decydował za samorządy, jak ma nazywać się ulica w danym mieście.

Nie walczmy zatem z polityką pamięci, ale o dobrą politykę pamięci, a taka potrzebuje nauki historycznej i ją wspiera. Nauka historyczna pełni bardzo ważną rolę, jakby układu immunologicznego, który chroni nas przed chorobami pamięci.

Kiedy w pamięci społecznej pojawiają się niebezpieczne fałsze, potrzebni są historycy, którzy potrafią je ujawnić i nie boją się tego zrobić, nawet jak się to komuś nie podoba. Inaczej taka choroba może stać się śmiertelna, dosłownie: fałszywe mity nie raz popychały narody do wojny. W społecznych dyskusjach o przeszłości historycy są jak mycie rąk - oni próbują wyeliminować niebezpieczne wirusy z naszego życia, które mogą rozprzestrzenić się i zatruć całe nasze życie społeczne nienawiścią, resentymentem, wrogością.

Prof. Dariusz Stola - historyk, związany z Instytutem Studiów Politycznych PAN, w latach 2014-2019 dyrektor Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN, zajmuje się historią stosunków polsko-żydowskich, PRL i migracji międzynarodowych w XX wieku. Autor m.in. "Kampania antysyjonistyczna w Polsce 1967-1968” i "Kraj bez wyjścia? Migracje z Polski 1948-1989”

;

Udostępnij:

Estera Flieger

Dziennikarka, przez blisko cztery lata związana z „Gazetą Wyborczą”, obecnie redaktorka naczelna publicystyki w portalu organizacji pozarządowych ngo.pl, publikowała w „The Guardian”, „Dzienniku Gazecie Prawnej”, „Newsweeku Historii” i serwisie Notes From Poland.

Komentarze