Polski system, w którym nauczycielka może płacić procentowo więcej niż menadżer zarabiający kilkadziesiąt tysięcy złotych, jest absurdalny i zniechęca zarówno do podatków, jak i do łożenia pieniędzy na dobra wspólne. Taka niesprawiedliwość jest niszcząca dla społeczeństwa, bez względu na to, kto akurat rządzi
Żadna z propozycji przedstawionych w Polskim Ładzie nie wzbudziła tylu emocji, co zapowiedź reformy podatków i składek zdrowotnych. Jak wskazywało m.in. OKO.press, najbardziej w propozycji rządu może niepokoić zmniejszanie wpływów finansowych samorządu – bo taki byłby efekt znacznego podwyższenia kwoty wolnej od podatku. Jednak to akurat nie ten aspekt reformy wzbudził największe emocje, lecz mały krok w stronę bardziej progresywnego systemu podatkowo-składkowego.
Przypomnijmy: progresja polega na tym, że osoby bardziej zamożne płacą proporcjonalnie wyższe podatki niż osoby mniej zamożne. Polska w teorii już teraz ma system progresywny, ale – jak wskazuje wielu ekonomistów – w praktyce jest on regresywny. Polski Ład miał to zmienić.
Niektórzy wyrażali po prostu obawy, czy rządzone przez PiS państwo wykorzysta pieniądze z ich podatku we właściwy sposób. Nie brakowało jednak osób, które zaczęły podważać samą ideę progresywności. Wśród nich znalazł się na przykład Leszek Balcerowicz, który dopytywał, na jakiej zasadzie etycznej osoba z wyższym dochodem powinna oddawać państwu większy odsetek zarobków niż osoba z niższym dochodem. Z kolei Łukasz Warzecha straszył, że progresja podatkowa to „równanie w dół”.
W mediach społecznościowych rozpętała się prawdziwa panika. I to pomimo tego, że propozycje PiS-u były naprawdę drobną korektą. Jak obliczyła dwójka ekonomistów z Fundacji Instrat, Michał Hetmański i Damian Iwanowski, po wprowadzeniu tych zmian Polska nadal miałaby niską progresję podatkowo-składkową na tle innych krajów OECD. Niższą niż Estonia, Litwa i Słowenia, nie mówiąc już o takich krajach jak Francja czy państwa nordyckie.
Jeśli to jest „równanie w dół”, to najbogatsze państwa Europy – a nawet te średnio zamożne – już dawno w tym dole siedzą.
Co ostatecznie zostanie z propozycji obecnego rządu, nie wiadomo – projektu ustawy wciąż nie ma, a Jarosław Gowin już wyłamuje się z początkowych założeń. PiS oprócz spełnionych deklaracji, jak 500 plus, ma też długą tradycję pomysłów gospodarczo-społecznych, które brzmiały lepiej lub gorzej, ale nic z nich nie wyszło.
Niemniej temat progresji podatkowej i tak będzie wracał, z PiS-em u sterów państwa czy bez, bo dotyczy on fundamentalnego pytania o kształt polskiego społeczeństwa.
Dlatego warto przypomnieć, dlaczego progresja podatkowa jest cywilizacyjnym standardem, obowiązującym w większości krajów europejskich. I dlaczego Polska – niezależnie od tego, kto będzie sprawował w niej rządy – powinna dążyć do wprowadzenia rozwiązań, które będą progresywne nie tylko na papierze.
Jednym z głównych celów podatków progresywnych jest obniżanie nierówności społecznych. Nie chodzi o to – jak straszy wspomniany Warzecha – że nagle wszyscy równają w dół albo że nad kimś stawia się betonowy sufit i uniemożliwia zwiększanie dochodów. Rzecz po prostu w zmniejszeniu dystansu między poszczególnymi grupami społecznymi.
I raz jeszcze: w przypadku Polskiego Ładu ta korekta nierówności dochodowych byłaby drobna. To nie tak, że osoba, która zarabia na etacie dwadzieścia tysięcy brutto, nagle zrównałaby się z kimś, kto zarabia trzy tysiące. Początkowe obliczenia wskazywały, że różnica w zarobkach netto między tymi dwiema osobami zmieniłaby się z jedenastu tysięcy złotych do nieco ponad dziesięciu. Innymi słowy, nadal pozostałaby ogromna. Dlatego mówienie o równaniu w dół to czysta demagogia.
Dlaczego jednak w ogóle przejmować się nierównościami i próbować je zmniejszać? Bo gdy wymykają się one spod kontroli, mają negatywne skutki społeczne. Mogą obniżać mobilność społeczną, niszczyć spójność społeczeństwa czy nawet spowalniać rozwój gospodarczy.
Paweł Bukowski i Filip Novokmet w opublikowanym niedawno artykule na temat polskich nierówności dochodowych podkreślają ponownie, że są one większe, niż wcześniej sądzono, i piszą wprost, że stanowią poważny problem. Głównie dlatego, że mimo stałego rozwoju gospodarczego nie wszyscy Polacy mogą się nim w pełni cieszyć:
„Rosnące nierówności dochodowe w Polsce mają istotne konsekwencje polityczne i społeczne. Pokazują, że oficjalne dane dotyczące średniego wzrostu PKB mogą mieć niewiele wspólnego z rzeczywistym doświadczeniem większości ludzi. (…) Kwestia podziału zysków ze wzrostu gospodarczego stała się zatem kluczowa dla utrzymania długoterminowego rozwoju”.
Z kolei autorzy raportu OECD opublikowanego w 2018 roku zwracają uwagę, że wbrew przekonaniu, iż „każdy jest kowalem własnego losu” nasze nierówne społeczeństwa stwarzają coraz mniejsze szanse dla ludzi znajdujących się na dole drabiny społecznej. „Badania potwierdzają niepokojący trend związany z nierównościami. Rodziny i społeczności w wielu państwach zdają się uwięzione na najniższych szczeblach drabiny społecznej, w szczególności od lat 80. XX wieku. To oznacza, że dziecko urodzone w rodzinie o niskich dochodach ma mniejsze szanse na awans niż jego rodzice i poprzednie generacje: zarówno pod względem wykonywanego zawodu, jak i zarobków” – podsumowuje Gabriela Ramos.
Musimy też pamiętać, że nierówności mają konsekwencje nie tylko czysto gospodarcze, ale także polityczne.
Kiedy centrum badawcze The Initiative on Global Markets zapytało w 2019 roku ponad dwadzieścioro europejskich ekonomistów i ekonomistek, czy wzrastające nierówności osłabiają liberalne demokracje, niemal wszyscy zgodzili się z tym stwierdzeniem. Tylko jedna osoba nie była pewna. „Liberalne demokracje opierają się na idei dzielenia się owocami wzrostu gospodarczego” – uzasadniał swoją odpowiedź Christopher Pissarides z London School of Economics, sugerując, że zbyt duże nierówności zaprzeczają tej idei.
W takim ujęciu progresja – rozumiana jako narzędzie walki z nierównościami – byłaby rodzajem „opłaty za demokrację”. Gwarancją, że struktury demokratyczne nie rozpadną się pod ciężarem napięć społecznych wynikłych ze zbyt dużego rozwarstwienia.
To nie wszystko – za progresją przemawiają nie tylko względy pragmatyczne, ale także etyczne.
Współczesne demokracje liberalne hołdują idei merytokracji, czyli przekonaniu, że sukces społeczny, także finansowy, powinien wynikać z naszych zasług. Brzmi dobrze, ale – jak przekonuje Michael Sandel, słynny amerykański filozof – ideał merytokracji ma także ciemną stronę.
Przede wszystkim w świetle danych o tym, jak pozycja rodziców, a także wyjściowy kapitał społeczny i finansowy wpływają na nasze powodzenie, nie da się na poważnie twierdzić, że każdy otrzymuje to, na co zasłużył. Sam Friedman i Daniel Laurison pokazali na brytyjskim przykładzie, że nawet te osoby z biedniejszych rodzin, które zdobyły tak samo prestiżowe wykształcenie jak ich bogatsi rówieśnicy, zarabiają mniej niż ci drudzy. Brakuje im znajomości, które ułatwiają start do kariery.
Sukcesy są wypadkową zarówno naszych decyzji, jak i czynników niezależnych od nas. Innymi słowy, ideał merytokracji pozostaje tylko ideałem, a nie wiarygodnym opisem naszych społeczeństw. Kiedy więc posługujemy się nim jako uzasadnieniem obecnych nierówności, to podwójnie poniżamy ludzi, którzy znajdują się niżej na drabinie społecznej. Nie dość, że mają prawo być sfrustrowani tym, iż pole gry wcale nie było równe, to dodatkowo wmawia im się, że ponoszą pełną odpowiedzialność za swoje niepowodzenia. Sandel w książce „Tyrania merytokracji” porównuje taką postawę do zachowania przyjaciół Hioba, którzy zebrali się przy łóżku schorowanego mężczyzny. Nie dość, że cierpiał z powodu chorób, to jeszcze musiał wysłuchiwać ich wymówek, że najwyraźniej sam sobie na to zasłużył.
„Merytokracja nie jest alternatywą dla nierówności. Służy raczej do ich usprawiedliwiania. To prowadzi do pychy wśród zwycięzców oraz do gniewu, urazy, a nawet upokorzenia wśród tych, którzy zostali w tyle” – przestrzega Sandel.
Z etycznego punktu widzenia podatki progresywne są odwrotnością tej postawy. Opierają się bowiem na przekonaniu, że nasze sukcesy i porażki są wypadkową wielu czynników, z których część wprawdzie zależy od nas, ale część nie.
Z jednej strony progresja nie sprawia, że nagle wszyscy zarabiają tyle samo. Nadal opłaca się dostawać wyższe wynagrodzenie niż niższe. W ten sposób progresywny system uwzględnia przekonanie, że sukces jest pochodną między innymi naszej pracy. Z drugiej strony, w takim systemie bogatsi płacą proporcjonalnie wyższe podatki niż biedniejsi. Ten aspekt progresji uwzględnia z kolei to, że wyższe zarobki mogą być pochodną tego, iż czynniki społeczne, na które nie mieliśmy wpływu, zagrały na naszą korzyść. Płacąc wyższe podatki, spłacamy ten dług społeczny.
Nie da się mówić o progresywnych podatkach bez refleksji na temat tego, po co nam podatki w ogóle. Poza redystrybucją chodzi w nich także o składanie się na dobra wspólne. Rzeczy takie, jak opieka zdrowotna, komunikacja publiczna czy szkoły. Nawet jeśli ktoś obecnie ich nie potrzebuje, to i tak korzysta na tym, że są one powszechnie dostępne. Lepiej mieszkać w społeczeństwie, gdzie każdy może zdobyć wysokiej jakości wykształcenie, bo to przekłada się na ogólny dobrobyt społeczny, niż takim, gdzie dobra edukacja jest tylko dla nielicznych.
„Kiedy edukacja jest postrzegana jako prywatna inwestycja przynosząca prywatne zyski, nie ma powodu, dla którego ktoś inny niż »inwestor« miałby za nią płacić. Kiedy jednak rozumiemy ją jako dobro publiczne, które leży u podstaw naszej demokracji, to wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za zapewnienie jej wysokiej jakości i powszechnej dostępności” – tłumaczył Robert Reich, słynny ekonomista, w książce „The Common Good” [Dobro wspólne].
Reich dodaje także, że troska o dobro wspólne to rodzaj patriotyzmu: „Miłość do kraju oparta na dobru wspólnym pociąga za sobą zobowiązania wobec innych ludzi, a nie wobec symboli narodowych. Zamiast okazywania szacunku dla flagi i hymnu wymaga, abyśmy wszyscy wzięli na siebie ciężar utrzymania społeczeństwa – abyśmy płacili podatki w całości, zamiast szukać luk podatkowych lub przerzucać pieniądze za granicę”.
A dlaczego na dobra wspólne należy składać się za pomocą progresywnych podatków, a nie liniowych czy regresywnych? Dlatego, że podatki są różnym obciążeniem w zależności od naszych zarobków. Jeśli ktoś otrzymuje dwa i pół tysiąca złotych na rękę, to – powiedzmy – 40 proc. podatek oznaczałby konieczność oszczędzania na podstawowych dobrach życiowych. W innej sytuacji jest ktoś, kto płaciłby 40 proc. od każdej złotówki zarobionej powyżej dwudziestu tysięcy złotych miesięcznie.
To między innymi stąd wzięło się założenie, że lepiej, by ubożsi obywatele płacili procentowo niższe podatki niż zamożniejsi. Chodzi o to, by ci pierwsi nie były nadmiernie obciążani i widzieli korzyści z podatków. Ekonomiści Gabriel Zucman i Emmanuel Saez piszą w książce „The Triumph of Injustice” [Triumf niesprawiedliwości], że to właśnie przekonanie uboższej części społeczeństwa do idei podatków stało za wprowadzeniem w USA progresywnego systemu.
Z tej perspektywy obecna sytuacja w Polsce, gdy nauczycielka może płacić procentowo więcej niż menadżer zarabiający kilkadziesiąt tysięcy złotych, jest absurdalna i zniechęca zarówno do podatków, jak i do łożenia pieniędzy na dobra wspólne.
Być może jest to korzystne - przynajmniej na krótką metę - dla garstki wybrańców, których stać na to, by wszystko fundować sobie prywatnie: bo rozpadające się zaufanie do dóbr publicznych im nie przeszkadza, a oszczędzą trochę na niższych podatkach.
Dla całej reszty to fatalna wiadomość. Bo na niesprawiedliwym systemie, który najbardziej obciąża tych na dole, na niedofinasowanych usługach publicznych, na rosnących napięciach społecznych i braku zaufania do dóbr wspólnych – stracimy jako społeczeństwo. Bez względu na to, kto akurat będzie sprawował rządy w Polsce.
Filozof, autor książek „Język Neoliberalizmu” (Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, 2017) i "Gniew" (Wydawnictwo Czarne, 2020)
Filozof, autor książek „Język Neoliberalizmu” (Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, 2017) i "Gniew" (Wydawnictwo Czarne, 2020)
Komentarze