0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Ilustracja: Iga Kucharska / OKO.pressIlustracja: Iga Kuch...
  • Wierzymy, że Bóg jest miłosierny, więc nam wybaczy, gdy zrobimy coś złego, i wiemy, co zrobić, żeby nam wybaczył. Mamy na to gotowy sposób, taki, który zapewni nam nieśmiertelność, o ile spełnimy określone warunki. To pozwala opanować trwogę przed śmiercią.
  • Kościół w większości uprawia religijność dziecięcą. Jest ojciec, jest matka – chyba każdy słyszał, że Matka Boska płacze, gdy źle postępujemy, i osłania nas wtedy płaszczem przed gniewem ojca. Taki obraz ma odzwierciedlenie w życiu rodzinnym, dlatego tak przekonuje.
  • Religa dyktuje pewien sposób socjalizacji, a jej ogromnie ważnym elementem, który wyznacza zobowiązania, normy, nakazy i zakazy, jest w Polsce katolicyzm. Człowiek jest słaby i zły, w związku z czym musi się socjalizować, żeby szukać siły, a tę siłę dostanie od Boga. Bez Boga się stacza.

O tym, po co nam religia i jak kształtuje ludzką psychikę, rozmawiamy z prof. Katarzyną Popiołek, psycholożką społeczną, badającą problemy relacji międzyludzkich, sposoby udzielania pomocy i wsparcia i funkcjonowanie w bliskich związkach.

Opanować trwogę

Ewa Koza, OKO.press: Zadziwia mnie, jak wielu dorosłych myśli o Bogu w kategoriach dobrej wróżki. „Naprawiam swój stan pigułkami i alkoholem, zanim jeszcze Bóg zdąży wkroczyć i naprawić mnie" – pisze Matthew Perry w książce „Przyjaciele, kochankowie i ta Wielka Straszna Rzecz”. Przeczytałam to zdanie i pomyślałam: „Acha, czyli wcześniej Bóg wkroczył i go zepsuł”. Co zwykliśmy lokować w Bogu czy w sile wyższej, w którą wierzymy?

Prof. Katarzyna Popiołek*: Życie ludzkie jest zawieszone między samotnością a więzią. Nasza egzystencja jest niezwykle krucha i trudna, dlatego człowiek nie może być zupełnie sam. W wielu sytuacjach nikt nie może nas zastąpić – nie można za kogoś cierpieć czy podjąć pewnych decyzji, ale samotność jest nie do wytrzymania, dlatego szukamy pomocy i tworzymy więzi. Nie możemy ich nie doceniać, bo wszystko, co w nas jest, pochodzi od ludzi – nasze myśli, kultura, rozwój wewnętrzny, czerpiemy od innych.

Tylko że ci inni mogą być dla nas groźni, dlatego dla wielu tak ważne jest poczucie, że jest Bóg, który nas kocha, który nas wesprze i pomoże w każdej sytuacji. Wystarczy, że się pomodlimy i spłynie na nas łaska. W Bogu szukamy pomocy, wierzymy, że on się nami interesuje, że jesteśmy dla niego ważni i ważne, przecież cały czas słyszymy: „Bóg cię kocha”. Nieznośna samotność – do której czasem uciekamy, bo boimy się innych ludzi – to pierwsze źródło poszukiwania Boga, Boga, w którym widzimy przyjaciela, tego, który zawsze nas przyjmie. Szukanie pomocy u ludzi jest kłopotliwe – trzeba o nią poprosić, zadzwonić, pójść – nie jest na każde zawołanie.

Z Bogiem mogę się połączyć w każdej chwili, wystarczy, że uklęknę, albo nawet nie, zacznę się modlić i już wchodzę w relację.

Drugi człowiek jest zawodny.

I bywa dla nas niebezpieczny, dlatego zawieszenie między samotnością a więzią jest takie chybotliwe, i dlatego szukamy „twardego oparcia”, jakie widzimy w Bogu. Wierzymy, że Bóg jest miłosierny, więc nam wybaczy, gdy zrobimy coś złego, i wiemy, co zrobić, żeby nam wybaczył. Mamy na to gotowy sposób, taki, który zapewni nam nieśmiertelność, o ile spełnimy określone warunki. To pozwala opanować trwogę przed śmiercią. Ta jest straszna, bo odbiera nam sens życia. Bo jaki sens ma to, że jestem, jestem, jestem, a potem mnie już nie będzie?

Opanowywanie tej trwogi jest – właściwie we wszystkich kulturach – realizowane poprzez wykształcenie światopoglądu, który obiecuje nieśmiertelność. Kościół mówi o tym bardzo wyraźnie, bo u nas kierownikiem światopoglądu jest Kościół katolicki. Jeśli będę się zachowywał czy zachowywała tak, jak tego wymaga mój światopogląd i Kościół, który zarządza tym światopoglądem, będę mógł czy mogła się cenić.

Innym też się to spodoba.

O tak! Ja też dobrze traktuję moich współświatopoglądowców, spotykam się z nimi w kościele, razem uczestniczymy w pewnych rytuałach, które mają wzmocnić więź – zarówno z Bogiem, jak i z innymi wyznawcami. To jest siła, która daje nam uspokojenie przed trwogą. Oczywiście, jest wiele rzeczy, które trzeba sobie ograniczać, pilnować, żeby nie łamać zakazów, ale nawet jeśli zrobi się coś źle, jest sposób – jest sakrament – który uwalnia od win. I można zaczynać od nowa.

Człowiek potrzebuje, żeby inni uznawali to, co on robi, za dobre, i żeby chcieli uczestniczyć z nim w czymś, co dla niego ważne. Jeśli spełniam wymogi Kościoła, wszyscy widzą, że jestem dobrym katolikiem czy katoliczką, i cenią mnie za to. Jesteśmy we wspólnocie, wspieramy się.

Przeczytaj także:

Dziecięca religijność dla dorosłych

Lubimy opowiadać o tym, jacy jesteśmy tolerancyjni, ale czy to nie kończy się na pustych deklaracjach? Przecież gdy osoba publiczna mówi, że nie posłała dziecka do komunii albo nie zrobiła czegoś, czego wymaga Kościół katolicki, spada na nią potężny hejt. Mam poczucie, że ludzie zakładają, że każdy pojmuje Boga w ten sam sposób.

I z tym pojmowaniem Boga jest naprawdę trudno, dlatego Kościół przyjął wiarę dla maluczkich. Jest taki Bóg, do którego możesz się zwracać – to utożsamianie Boga z jakąś personą, która jest z nami w kontakcie. Jest jeszcze Matka Boska, która pomaga nam do tej persony się zwracać, żeby więcej uzyskać. Kościół w większości uprawia religijność dziecięcą. Jest ojciec, jest matka – chyba każdy słyszał, że Matka Boska płacze, gdy źle postępujemy i osłania nas wtedy płaszczem przed gniewem ojca. Taki obraz ma odzwierciedlenie w życiu rodzinnym – to wyraźna korelacja między tym, co dzieje się w sferze religijnej i tym, co znamy z domu, dlatego tak przekonuje.

Człowiek najgorzej ocenia i najbardziej hejtuje tych, którzy nie dotrzymują obowiązków jego własnej grupy. Skoro jesteśmy w takiej a takiej grupie – a nasza grupa jest zawsze lepsza od innej – musimy dbać o to, żeby lepsza była. Więc gdy jakaś osoba się wyłamuje, dokuczę jej bardziej niż komuś z zewnątrz, bo obcemu mam mniej za złe.

Religa dyktuje pewien sposób socjalizacji, a jej ogromnie ważnym elementem, który wyznacza zobowiązania, normy, nakazy i zakazy, jest w Polsce katolicyzm. Człowiek jest słaby i zły, w związku z czym musi się socjalizować, żeby szukać siły, a tę siłę dostanie od Boga. Bez Boga się stacza. W tę socjalizację włączone jest posłuszeństwo wobec Boga i Kościoła – to ma nas uratować przed złem. Dlatego wielu mówi: „Ach, gdyby nie był religijny, byłbym okropny. A może byłbym bandytą?” – takiego sposobu myślenia nauczono nas w trakcie socjalizacji.

Nauczono nas też, że w niedzielę chodzi się do kościoła i wspólnie przyjmuje pewne sakramenty. Socjalizacja odbywa się w rytm wiary, jest wpisana w to, czego oczekujemy – i od innych i od siebie. Nawet ludzie, którzy nie chodzą do kościoła, bo nie widzą w tym sensu, ale uważają się za katolików, bardzo pilnują, żeby ich dzieci do tego kościoła chodziły, żeby mogły przyjąć sakrament komunii, a później bierzmowania. Troszczą się o rozwój religijny potomstwa.

Zło do kontroli

Mam wśród znajomych ateistów i ateistki, a także osoby różnych wyznań. Czasem słyszę, że ktoś wierzy w Boga, którego pojmuje jako energię czy siłę wyższą.

W ten sposób ratują się osoby, które nie mogą przyjąć promowanej przez Kościół katolicki dziecięcej koncepcji Boga. Inaczej jest, na przykład, u luteranów, którzy bardzo głęboko przeżywają i bardzo poważnie traktują swoją religię. Dużo o niej wiedzą – czytają, rozwijają się, spotykają, dyskutują i – co istotne – oni nie mają pośrednika pomiędzy Bogiem a sobą. Jest Bóg i człowiek. Mają uwewnętrznione wiele przekonań dotyczących Boga i relacji z nim. Bóg jest bardzo blisko nich. Bywając w środowiskach luterańskich, widziałam, jak oni głęboko się modlą, na przykład przed posiłkiem.

Nie mając spowiedzi, nie mają też przekonania, że ciągle grzeszą. Bo czym jest spowiedź? Wyciąganiem z człowieka zła. Jak sam nie widzi, co złego zrobił, to mu pokażemy. Przecież w spowiedzi nie szuka się niczego dobrego. To, że Kościół katolicki narzuca konieczność ciągłego chodzenia do spowiedzi, powoduje, że człowiek ma się czuć jak istota zła, słaba, wymagająca ciągłej kontroli i wsparcia. U luteranów tego nie ma. Oni starają się szukać w sobie dobra. To ewidentnie zdrowsza religia niż katolicyzm.

Uświęcający widok gór

Nie raz i nie dwa byłam świadkinią tego, jak osoba, która powiedziała, że odeszła z Kościoła katolickiego, że wierzy w Boga, ale nie według tej koncepcji, i że woli pójść do lasu niż do budynku, w którym ludzie się modlą, była atakowana.

Poszukując wsparcia w trudnej egzystencji, nie bardzo chcemy odrzucać Boga, a ponieważ Kościół katolicki realizuje religijność na bardzo niskim poziomie, ludzie, którzy są intelektualnie bardziej rozwinięci, nie potrafiąc przyjąć tejże koncepcji, tworzą sobie własny obraz Boga, na przykład jako siły kosmicznej czy siły ewolucji.

Pierre Teilhard de Chardin, ostatni filozof-ontolog, mówił, że Bóg jest Punktem Omega, do którego zmierzamy. Powstała taka część świata jak noosfera ludzka, która zwija się i zmierza ku Punktowi Omega. Dla wielu intelektualistów teorie Teilharda de Chardina były bardzo pomocne w podtrzymaniu wiary. Jego książki są niezwykle mądre, budują wiarę w to, że świat może być dobry. Ale ponieważ uważał, że różnego rodzaju rytuały i przepisy związane z uprawianiem religii nie są konieczne, został wyklęty przez Kościół katolicki.

„Jeśli uświęca cię muzyka, uświęca cię coś pięknego, na przykład widok gór, to rób to, zamiast iść do kościoła i bezmyślnie tam stać”

– mówił Pierre Teilhard de Chardin. Kościół go odrzucił, ale gdy zorientowano się, że dla ludzi wykształconych jego nauka może być mocną kartą w podtrzymaniu wiary, przywrócono jego dzieła.

Jeśli próbuje się rozumowo rozwiązywać kwestie Boga, ogromnie trudno podtrzymać wiarę. Ludzie ratują się argumentami: „Fizycy mówią, że to nie mogło się przypadkowo wydarzyć”. Tymczasem, jedni fizycy mówią tak, inni inaczej, a wielu rozpaczliwie chwyta się tych, którzy mówią, że fizyka pozwala udowodnić istnienie Boga. To demagogia. Nauka przeszkadza w wierze, a ci, którzy próbują podtrzymywać jej naukowość, służą potężnej armii ludzi, którzy chcą wierzyć w Boga, bo Bóg jest im potrzebny – jako wsparcie, jako cel, jako coś, co nadaje sens życiu. Jest bardzo dużo religii, które sobie tworzymy na własny użytek – te zasady nam odpowiadają, więc ich się trzymamy, tamte nie, więc je ignorujemy – tak tworzymy własną religię.

Pamiętam rozmowę z pewnym Anglikiem, który zauważył, że gdy pyta o coś ludzi, szybko deklarują, że są wierzący, że wiara jest im potrzeba. A on wtedy dopytuje: „Ale po co ci ta wiara? Co by się stało, gdybyś ją odrzucił?”. Dlatego ludzie wolą mówić, że są agnostykami, czyli mają poczucie, że istnienie Boga nie jest ani do obalenia, ani do udowodnienia. Dziś coraz więcej osób przyznaje się do ateizmu, ale przez bardzo długi czas od tego uciekali, mówiąc: „Nie jestem niewierzący, tylko poszukujący”. To próby lokowania siebie nie wśród wierzących i nie wśród niewierzących, a wśród tych, którzy czegoś poszukują, ale do tych poszukiwań potrzebna jest im jakaś religia i potrzebny jest im Bóg.

Myślę, że religijność, która jest nam serwowana od urodzenia, jeśli rodzina jest religijna, wrasta w ogromną liczbę mechanizmów, którymi człowiek się posługuje. Jest tak głęboko zakorzeniona i spleciona w trakcie socjalizacji z najróżniejszymi działaniami człowieka, że gdy próbujemy podważyć sens religijności – mówiąc o tym wprost i posługując się argumentami o charakterze zewnętrznym – budzi to oburzenie. Ludzie bronią tego, w co wrośli, a religia jest wrośnięta w ich psychikę, w sposób widzenia świata, w całość ich działania. Dlatego próby jej obalenia są mało skuteczne. Człowiek sam musi dojść do tego, że Bóg jest pewnym dodatkiem, który ma mu ulżyć w trudach egzystencji, ale że on – człowiek – jest na tyle silny, że potrafi te trudy ponieść sam.

„Bóg tak chciał” odbiera sprawczość

Jakiś czas temu towarzyszyłam komuś, kto przeżywał żałobę po śmierci dziecka. Pamiętam, jak bardzo ten człowiek był wściekły, gdy słyszał: „Bóg tak chciał”. Mówił, że za każdym razem czuję się tak, jakby niemający pojęcia o jego stracie ludzie kneblowali mu usta i nie pozwalali mówić o cierpieniu, który przeżywa. Był tak wściekły, że – jak sam to określił – „w niemym proteście odszedł z Kościoła”. „Bóg tak chciał” – jak ten komunikat może wpływać na osobę, która mierzy się z żałobą?

Tak niszczy się podmiotowość – skoro Bóg tak chciał, musisz się temu poddać. Człowiek zaczyna się wtedy czuć przedmiotem kierowanym przez siły zewnętrzne. Odbiera mu się możliwość poradzenia sobie z tym, co przeżywa, odwołując się do własnych zasobów. Jeśli odbieramy mu wiarę, że jest w stanie poradzić sobie sam lub przy pomocy innych ludzi, którzy być może znają jakieś mechanizmy, które pomogą mu w uruchomieniu własnych sił, uzależniamy człowieka od demiurga w stu procentach. To żadna pomoc. Nie pozostaje wówczas nic innego, jak cały czas się modlić, chodzić do kościoła i brać udział w rytuałach religijnych.

Kościół katolicki wyznaczył przestrzeń sacrum, narzędzia kultu religijnego, obrzędy, praktyki religijne, zwyczaje i rytuały – ta wielowiekowa instytucja umie angażować czas człowieka. To bardzo ważne dla wielu ludzi, to element ich życia, ten, który nadaje mu sens, pozwala czuć się członkiem ważnej wspólnoty, wejść na wyższy poziom funkcjonowania, innego od codziennego, płaskiego profanum.

Komunikat „Bóg tak chciał” niszczy samodzielność i samorządność człowieka, jego podmiotowość i sprawczość, wiarę w to, że potrafi sobą zarządzać, że czuje, że jest centrum swojego życia i w tym centrum musi umieć sobie radzić. „Bóg tak chciał” oznacza: „Idź, uklęknij i módl się, żeby Bóg ci pomógł”.

Oddając sprawczość, zrzucamy z siebie odpowiedzialność.

I przestajemy być indywidualnościami, które potrafią kierować swoim życiem. Przecież nic nie potrafię, nic nie mogę, wszystko zależy od Boga – w tym nie ma miejsca na sprawczość. Trzeba się poddać i ściśle trzymać reguł, które narzuca światopogląd Kościoła, bo człowiek jest tylko mrówką, w stu procentach zależną od Boga.

I jeśli w życiu tej mrówki wydarzy się coś dobrego, to będzie zasługa Boga, ale jeśli coś złego – jej wina.

Tak, przy czym II wojna światowa stała się dużym problemem dla Kościoła. Osoby, którym te wydarzenia zachwiały wiarę w dobrego Boga, mówią, że w czasie Holocaustu Bóg zamknął oczy. Należy więc dziękować za dobro i nie mieć pretensji, że wydarza się tyle zła.

„Chodzi do kościoła, to poważny człowiek”

Więc po co nam religia?

Żeby mieć nadzieję, że śmierć nie jest końcem wszystkiego, a bliscy nie są traceni na zawsze. Z psychologicznego kwestionariusza, który służy do badania rodzajów religijności, wynika, że religię można traktować na trzy sposoby – jako źródło pomocy, jako ważny element świadomości, życia wewnętrznego, stale pogłębianego, lub jako czynnik włączający do życia społecznego.

Trzeci aspekt widać wyraźnie w środowiskach wiejskich, gdzie spotkania po sumie są ważnym rytuałem towarzyskim potwierdzającym życie we wspólnocie. Pójście do kościoła w niedzielę jest równoznaczne z wzięciem udziału w najważniejszym spotkaniu społecznym w całym tygodniu. Nie każdy wybierze się do gospody czy klubu, ale po mszy ludzie przystają i rozmawiają – to daje społeczną siłę. Poszukujemy kontaktu z innymi, to jest nam potrzebne dla dobrej samooceny. „Chodzi do kościoła, przyjmuje sakramenty, jest dobrym katolikiem czy katoliczką, czyli jest dobrym człowiekiem”.

Religijność staje się wyznacznikiem bycia godnym zaufania.

Niedawno byłam u fryzjera, gdzie mimowolnie wysłuchałam relacji kobiety, która opowiadając o swojej córce, powiedziała: „Ma teraz nowego chłopaka. Zrobiłam już wywiad – chodzi do kościoła, to poważny człowiek”.

Oprócz potrzeby przynależności jest też potrzeba bycia zaopiekowaną czy zaopiekowanym.

Jako dzieci uczymy się, że jest osoba, która się nami opiekuje, najczęściej jest nią mama lub tata. Poczucie, że opiekun jest ważny i wzmacniający, towarzyszy nam właściwie przez całe życie. Gdy rodzice umierają, wielu wzdycha: „Och, gdyby tak mama albo tata mogła czy mógł mnie wesprzeć”. Luka skłania do poszukiwania opiekuna, a Bóg może ją świetnie wypełnić.

Uzależnienie od Kościoła

Zgodzi się pani z tym, że modlitwa może być skuteczna, nawet jeśli nie bardzo się w nią wierzy?

Modlitwa jest mechanizmem religijnym, który może działać na zasadzie psychologicznego uspokojenia. I często tak działa. Jestem niewierząca, moi znajomi, z którymi często wyjeżdżam, uważają się za wierzących, ale nie są bezkrytyczni wobec Kościoła. Drażnią ich jego nakazy i zakazy, a jednak, gdy cokolwiek gubimy, przypominam im modlitwę do św. Antoniego: „Św. Antoni Padewski, obywatelu niebieski, niech się pełni sława twoja, niech się znajdzie zguba moja”. I wtedy najczęściej ta rzecz się znajduje.

O co tu chodzi? Jaki mechanizm psychologiczny tu działa? Gdy szukamy zguby, często jesteśmy w nerwach, jesteśmy napięci i nie widzimy rzeczy, która może leżeć tuż obok. Po zastosowaniu formułki, w jakiś sposób – nawet w nią nie wierząc – uspokajamy się, choćby dlatego, że zaczynamy traktować sytuację żartobliwie. Zaczynamy lepiej widzieć i lepiej szukać.

Modlitwa może mieć bardzo ważne działanie wzmacniające, oczywiście – jeśli człowiek uważa, że ona go wesprze, bo dzięki temu zaczyna uruchamiać własne siły. Modlitwa może być formą medytacji. Każdy na swój sposób poszukuje tego, co daje mu uspokojenie.

Jednak, gdy człowiek uzależnia się od Kościoła, zaczyna funkcjonować jak posłuszne dziecko, które ma nakazy i zakazy. Ma się pilnować i stosować do tego, co narzuca Kościół. Mimo że tenże Kościół tak bardzo sobie nagrabił, ludzie nadal bronią tej instytucji, w całej rozciągłości jej działania. Gdy Smarzowski nakręcił „Kler”, wierni nie zniechęcili się do Kościoła, tylko rzucili, żeby go ratować.

I znienawidzili Smarzowskiego.

No tak, bo uderzył w coś, w co uderzać nie wolno. Wszyscy znamy takie historie, jak matka wyrzuca syna z domu, bo powiedział, że ksiądz go zgwałcił. Katoliczka woli uznać, że syn kłamie i nadal wierzyć, że księża są nieskazitelni. Uważam, że jeśli ktoś musi wierzyć w niepokalane poczęcie, zmartwychwstanie, wniebowzięcie i najróżniejsze rzeczy, sprzeczne z nauką i logiką, to siłą rzeczy musi zawęzić świadomość.

Miałam w życiu wydarzenie, które mi pokazało, jak dalece fakt, że jest się osobą wierzącą, zmusza do przyjmowania pewnych absurdów, które ograniczają racjonalność. Znałam osobę, która zajmowała bardzo wysoką pozycję społeczną, głęboko wierzącą, silnie związaną z Kościołem katolickim i, co istotne, robiącą bardzo, bardzo dużo dobrego na rzecz dzieci. Opowiedziałam temu człowiekowi historię, która wydarzyła się u znajomych. Koleżanka posyłała syna na spotkania przygotowujące do komunii. Jednym z ich elementów była próbna spowiedź. Chłopczyk przygotowywał się do niej dwa tygodnie, przeżywał, pisał, dopytywał. W końcu poszedł na tę próbną spowiedź, a ksiądz – w obecności wszystkich dzieci – powiedział mu, że nie weźmie w niej udziału, bo nie ma aktu chrztu. Chłopiec odpowiedział, że był chrzczony w tej parafii i ten akt musi tu być. Ksiądz nie dał się przekonać, nie wyspowiadał go. Dziecko tak to przeżyło, że chorowało przez kilka tygodni.

Opowiadam to znajomemu, który tak dużo robi dla dzieci, i pytam, jak można było tak postąpić, co by się stało, gdyby ten mały, mimo braku wymaganego zaświadczenia, uklęknął i powiedział, że skłamał dwa razy, co złego mogło z tego wyniknąć? A ten mi odpowiada: „Ty nie znasz siły dokumentu”.

Zrozumiałam, że on myśli tak samo jak ja, ale musi się bronić. Ksiądz postąpił źle, głupio i beznadziejnie, ale katolik musi przyznać mu rację. Dokument musi być, bo dokument porządkuje życie instytucji. Ten człowiek porzucił w tym momencie autonomiczne myślenie. Tu jest właśnie niebezpieczeństwo religijności, w której jesteśmy tak bezkrytycznie posłuszni głosowi Kościoła, że robimy coś, czego nie powinniśmy robić.

Szukanie grzechu, a nie dobra

Przeraża mnie to, jak przemocowymi komunikatami nasiąkają dzieci, którym od pierwszych lat życia opowiada się o wieszaniu Jezusa na krzyżu, a gwoździach wbijanych w jego ręce, o przebijaniu jego boku, i o tym, że to wina każdego z nich, bo – zgodnie z nauką Kościoła katolickiego – każdy człowiek urodził się naznaczony grzechem pierworodnym.

Od najmłodszych lat wtłacza się człowiekowi lęk przed samym sobą, wpiera jakieś złe tendencje. Kościół katolicki nie szuka w ludziach dobra, ale grzechu. Bylibyśmy w innym miejscu, gdyby nie tak głęboki – nie, on nie jest głęboki, ale powszechny – gdyby nie powszechny katolicyzm.

„Cierpienie uszlachetnia, każdy ma swój krzyż”. To niszczące. Nie tylko Bóg jest ważniejszy od człowieka, ważniejszy od człowieka jest też Kościół – to te matki, które wyrzucają z domu dzieci, które rzekomo kłamią, mówiąc, że ksiądz je skrzywdził. Kościół jest ważniejszy od własnego dziecka.

Kobieta w kurtce w kolorze magenta, kapeluszu z dużym rondem i przeciwsłonecznych okularach.
Fot. Marek Stawowy

*Prof. Katarzyna Popiołek – psycholożka społeczna, jej zainteresowania koncentrują się wokół problematyki relacji międzyludzkich, sposobów udzielania pomocy i wsparcia, uwarunkowań funkcjonowania w bliskich związkach. Wiele uwagi poświęca zachowaniom człowieka w sytuacjach kryzysowych. Organizatorka interdyscyplinarnych spotkań naukowych pod hasłem „Kryzysy, katastrofy, kataklizmy”, które zaowocowały cyklem publikacji książkowych poruszających kwestie zagrożeń, jakie pojawiają się współcześnie w życiu jednostek i całych społeczności, ze szczególnym uwzględnieniem dyskryminacji i wykluczenia.

Jest autorką ponad 100 publikacji naukowych. Angażuje się w rozwiązywanie trudnych spraw Śląska i jego mieszkańców, za co została nagrodzona w roku 2012 „Platynowym laurem Pro Publico Bono”. W Plebiscycie na najbardziej wpływową kobietę regionu w roku 2016 znalazła się w pierwszej dziesiątce. Jest współzałożycielką Fundacji Pomocy „Gniazdo”, Instytutu Współczesnego Miasta i Stowarzyszenia Zrównoważonego Rozwoju Śląska LIBRA oraz członkinią Rady Fundacji Giesche.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY„ to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

;
Na zdjęciu Ewa Koza
Ewa Koza

Ekonomistka, psycholożka biznesu, redaktorka – związana z mediami od 2013 roku. Pisze o aspektach zdrowotnych i społecznych, z naciskiem na prawa człowieka, prawa kobiet, zdrowie psychiczne osób małoletnich i wszelkie przejawy przemocy w relacjach skośnych, tak prywatnych, jak i zawodowych.

Komentarze