0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Natalia Kolesnikova / AFPFot. Natalia Kolesni...

Tegoroczne obchody Dnia Zwycięstwa okazały się rekordowo krótkie. Najważniejszym njusem okazała się informacja, że w trybunę honorową nie przywalił dron. Za co zdaniem złośliwców Putin powinien podziękować Nikolowi Paszynianowi i przywódcom byłych republik radzieckich z Azji Centralnej, którzy siedzieli obok niego na trybunie honorowej.

Przemowa Putina przypominała wystąpienie stand-upera, od lat pokazującego ten sam skecz. Było wszystko to co zawsze: obrona ludu Donbasu, pokój, lekcje historii, testamenty przodków i święta wojna. Kijowski reżim, zachodni mocodawcy, rusofobia, krwiożercze globalne elity, cierpiąca pod butem nazistów Ukraina, niszczenie rodziny i tradycyjnych wartości. I kilka innych powtarzanych w kółko sucharów.

Napomknął oczywiście o nierozerwalnych więzach zwycięskich narodów ZSRR. Goście słuchali tego beznamiętnie. Niespecjalnie zwracając uwagę, że w krótkiej przemowie Rosja gładko stawała się Związkiem Radzieckim, „specjalna operacja” w Ukrainie wspólną wielką wojną ojczyźnianą.

Przeczytaj także:

„Przodkowie pokazali, że nie ma nic bardziej pewnego i mocniejszego od naszej jedności, nie ma nic mocniejszego od naszej miłości do ojczyzny! Za Rosję! Za nasze wspaniałe siły zbrojne. Za zwycięstwo. Ura!" – zakończył.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY" to cykl OKO. press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli" - analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

Kassym-Żomart Tokajew, który jeszcze niedawno obcesowo napomniał Putina, żeby nie traktował Kazachstanu jak dawnej kolonii, tym razem sprawiał wrażenie obojętnie drzemiącego z otwartymi oczami.

Pozostali prezydenci również. Tak jakby przestali zwracać uwagę na to, że Rosjanie sami nie mają pewności, kogo w danym momencie mają za zdrajców i wrogów, a kogo za braci i rodaków. Komu wmawiają, że są jednymi ich rodakami, jednym i tym samym narodem. Tylko Ukraińcom i Białorusinom? A może wszystkim używającym cyrylicy i mówiącym po rosyjsku?

Rosjanie, czyli kto?

Zacznijmy od banału. Zbiorowości mające świadomość przynależności do wspólnoty narodowej przekraczającej podziały stanowe, klasowe, majątkowe, posiadające określone wyobrażenia wspólnej przeszłości, nie są odwieczne. Powstały w określonym czasie i warunkach. Współczesnych narodów nie byłoby, gdyby na pewnym etapie historii ludzie nie zaczęli przyswajać w szkołach tych samych treści na temat swojego pochodzenia i teraźniejszości. Nie uczyli się pisać i czytać w wystandaryzowanych językach narodowych.

Narody nie są stworzone raz na zawsze, zakonserwowane i niezmienne. Różnią się od siebie choćby dlatego, że każdy z nich formował się w odmiennych okolicznościach. Nie inaczej było w przypadku Rosjan.

W ich przypadku niuans polega na tym, że szczytowy etap modernizacji przytrafił się im w okresie stalinowskiego ZSRR.

Związek Radziecki formalnie był federacją 15 równorzędnych republik. Od samego początku dominującą pozycję zajmowała Rosyjska Socjalistyczna Federacyjna Republika Radziecka. Jako największy terytorialnie i najbardziej złożony etnicznie podmiot Związku Radzieckiego RSFSR również przyjęła wewnętrzny ustrój federacyjny.

Po upadku Związku Radzieckiego, RSFRR podobnie jak pozostałych 14 republik związkowych zamieniła się w niepodległe państwo. Oprócz terytorium i fejkowego ustroju federalnego współczesna Federacja Rosja odziedziczyła po RSFRR etniczną i narodową różnorodność. Dodatkowo skomplikowały ją migracje wewnątrz ZSRR. A po 1991 roku imigracja ludności zza granicy, głównie z republik Azji Centralnej.

Rosję zamieszkuje około 130 grup narodowościowych w tym narodowości rdzenne Syberii, tzw. Dalekiej Północy i Kaukazu.

Zgodnie z ubiegłorocznymi danymi „Rossatu” (Federalnej Służby Statystyki Państwowej) ogólna liczba mieszkańców Rosji sukcesywnie spada. W tej chwili nieznacznie przekracza 146 milionów ludzi.

Wyniki spisów ludności i badań przeprowadzonych w XXI wieku, pokazują, że w ostatnich dwóch dekadach około 80 procent mieszkańców FR deklaruje narodowość rosyjską. Co nie musi wykluczać poczucia przynależności innej niż rosyjska, specyfiki tożsamości regionalnych, odczuwania różnic kulturowych czy cywilizacyjnych, a nawet rasowych.

Ci, którzy interesują się społeczeństwem rosyjskim, doskonale wiedzą, że badacze od lat opisują stopniowy wzrost liczby muzułmanów w stosunku do mieszkańców Rosji innych wyznań. Wiedzą również, że deklaracja takiego czy innego wyznania w spisach i ankietach może również oznaczać zawoalowaną deklarację tożsamości kulturowej, czy przynależności narodowej. (W tej chwili w Rosji status tzw. religii tradycyjnych, czyli de facto państwowych, mają prawosławie, sunnicki islam, judaizm i buddyzm tybetański).

Z drugiej strony deklarowanie takiej czy innej narodowości i konfesji nie musi dla oznaczać zaprzeczenia poczucia rosyjskości.

W języku rosyjskim istnieją dwa różne słowa, które przekładamy na jedno polskie słowo: Rosjanin. Pierwsze z nich to russkij, czyli człowiek narodowości rosyjskiej, potocznie określany jako „etniczny Ruski” (etniczeskij russkij). Drugie słowo to rossijanin, czyli mieszkaniec Rosji utożsamiający się z transetnicznym, „państwowym narodem” rosyjskim. Przekładając sens słów russkij i rossijanin na język polski moglibyśmy mówić w pewnym uproszczeniu o dwóch tożsamościach – narodowościowej i państwowej.

Słowo rossijanin, na co warto zwrócić uwagę, w codziennych rozmowach pojawia się dość rzadko. Najczęściej słyszy się je w oficjalnych przemowach albo w wypowiedziach ludzi chcących z jakichś powodów zachować poprawność polityczną. Na co dzień używa się najczęściej słowa ruskij, które w zależności od kontekstu może oznaczać przynależność etniczną, państwową, albo jedną i drugą naraz.

Wszystko byłoby proste i jasne, gdyby rzeczywistość zechciała być równie oczywista, jak zakresy określających ją pojęć. Tymczasem jedno słowo może wyrażać poczucie przynależności albo dystansu, swojskości albo obcości.

Wyobraźmy sobie taką sytuację: trwa spis powszechny, ankieter dzwoni do kolejnego respondenta. Obydwaj nie znają się, nigdy wcześniej nawet się nie widzieli. Zaczyna się wypełnianie ankiety. Wreszcie pada szybkie pytanie: „Narodowość?”. Ankietowany przez krótką chwilę milczy.

Być może myśli o tym, że jego matka zawsze uważała się za „etniczną Rosjankę”, czyli Ruską. Ale jej ojciec, czyli jego dziadek, pochodził z Ukrainy, ale z ormiańskiej rodziny. Ankietowany nigdy nie słyszał, żeby dziadek rozważał, za kogo w głębi duszy się uważa. W ogóle słabo go pamięta. Z ojcem ankietowanego jest podobny problem. Był pół Ruskim, pół Tatarem. Bo drugi dziadek po studiach dostał przydział do pracy w Kazaniu i tam poznał babcię – rodowitą Tatarkę.

Tymczasem ankieter powtarza pytanie: „Narodowość?”. Spieszy się, ma jeszcze sporo ankiet do zrobienia. Ankietowany nie wdaje się więc w detale. Wychował się w Rosji, mówi po rosyjsku, myśli po rosyjsku. Krajem, w którym się urodził był Związek Radziecki, jego aktualna ojczyzna to Rosja.

Odpowiada krótko: Russkij.

Wielonarodowościowy lud

W pierwszych słowach preambuły, przyjętej w 1993 roku konstytucji FR, czytamy: „My wielonarodowościowy lud (mnogonacjonalnyj narod) zjednoczony wspólnym losem na swojej ziemi…”.

W dalszej części preambuły pojawiają się m.in. deklaracje równości wszystkich narodów, dobrowolności współtworzenia państwa, szacunku dla przodków i tradycji. Dalej, artykuł 3 konstytucji FR określa „wielonarodowościowy lud” rosyjski jako „suwerena i źródło władzy w RF”. Nie będziemy w tym miejscu rozwodzić się nad fasadowością tych zapisów. Ani nad tym, kto jest faktycznym „suwerenem i źródłem władzy” we współczesnym państwie rosyjskim.

Warto natomiast zwrócić uwagę na jeszcze jeden językowy szczegół. Słowo narod dosłownie oznacza lud. Ale w języku rosyjskim to pojęcie jest bardzo elastyczne. W zależności od kontekstu może oznaczać społeczeństwo, zbiorowość państwową, regionalną, etniczną itp. Używa się go też jako synonimu rosyjskiego słowa nacja, czyli narodu w znaczeniu, jaki nadała mu modernistyczna definicja.

Niejednoznaczna i często sytuacyjna istota współczesnej narodowości rosyjskiej wynika z okoliczności, w jakich kształtowało się społeczeństwo całego ZSRR. W początkowej fazie tworzenia swojego państwa bolszewicy adorowali ruchy narodowościowe powstające w schyłkowym imperium Romanowów. Do pewnego momentu traktowali je za z gruntu błędne, ale ich „antysystemowość” uważali za doraźnie użyteczną.

Bolszewicy niepewni

Już w 1917 roku, w pierwszym tygodniu po przewrocie październikowym, wydali „Deklarację praw narodów Rosji”, w której głosili równość wszystkich narodów i prawo do samostanowienia skolonizowanych ludów. Zarzekali się, że zniosą ograniczenia w manifestowaniu odrębności narodowej i uszanują pełną swobodę wyznaniową. Po wygranej wojnie domowej bolszewicy okazali się wystarczająco sprytni, by wykorzystać część elit narodowych z niedawnych peryferii imperium rosyjskiego do umocnienia swojej władzy.

30 grudnia 1922 roku powstał Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich. Na początku lat dwudziestych wielonarodowościowy ZSRR realizował politykę tzw. korienizacji. We władzach republik i regionów promowano awans zgodny z kluczem narodowym i etnicznym. Republiki miały własne granice, flagi, godła i instytucje państwowe. Komponowano hymny, otwierano narodowe szkoły, drukowano książki i gazety w językach ojczystych, dla których standaryzowano gramatykę, a w razie potrzeby regionalne dialekty przekształcano w tzw. języki literackie.

Po niecałej dekadzie ZSRR okrzepł. Krótkotrwały karnawał narodów dobiegł końca.

Państwo miarą wszechrzeczy

Państwo sowieckie pod rządami Stalina rozpętało, niemal dosłownie, najeźdźczą wojnę ze społeczeństwem. W jej trakcie co rusz kreślono nowe linie frontu. Pod koniec lat dwudziestych pod hasłami walki klasowej z „kułakami” zaczęto kolektywizację. Kilkuletnia pacyfikacja wsi w praktyce poza wyszła kategorie klasowe i przeistoczyła się w totalną rewolucję kulturalną. Niwelowała różnice w sposobie bytowania odmiennych kulturowo regionów. Rozbijała tożsamości całych grup społecznych i etnicznych.

W latach trzydziestych Stalin przestał pozorować respektowanie klasycznego podziału klasowego. Rozpatrywał klasy przez pryzmat ich relacji z państwem, czyli inaczej niż marksistowskim ujęciu, w którym klasy powstają i funkcjonują we wzajemnym stosunku do siebie. W odróżnieniu od Lenina nie traktował „społecznych mas” jako utopijnej, transnarodowej wspólnoty klasowej, ale jako zunifikowany lud (narod) państwowy.

Naiwnością byłoby jednak uleganie bajaniu o natchnionym wujaszku Leninie, który dobrze chciał, ale potem przyszedł zły Stalin i wszystko zepsuł.

Lenin uważał, że tożsamość „ludu” i każdej współtworzącej go jednostki z osobna może w pełni manifestować się jedynie w ramach socjalistycznego państwa. Przemocowa homogenizacja społeczeństwa była częścią kolektywistycznych leninowskich projektów.

Stalinowską machinę przemocy charakteryzowało również przekonanie o niezmiennych cechach mentalności, którymi rzekomo charakteryzowały się całe zbiorowości. Przypisywano im jednoznaczne stereotypowe cechy, w szczególności wrodzoną skłonność do określonych występków, knucia czy nielojalności. Ludzi, którzy byli ze sobą jakkolwiek związani – mogły to być więzy rodzinne, sąsiedzkie, zawodowe, konfesyjne, etniczne i narodowe – uważano więc za potencjalnie współwinnych. Dzieci mogły dziedziczyć winy rodziców, sąsiedzi odpowiadać za czyny sąsiadów, znajomi odpowiadać za znajomych.

W stalinowskiej praktyce podział klasowy zaczął w specyficzny sposób mutować z podziałami narodowościowymi. Zachowując leninowski kolektywistyczny determinizm w myśleniu o państwie i rozpętując terror na gruncie narodowościowym, Stalin zmiksował klasową retorykę z wojującym nacjonalizmem. Wrogie okazały się nie tylko obce klasowo elity państw kapitalistycznych i tzw. reżimy faszystowskie. Za niebezpieczne uznano całe grupy narodowościowe zamieszkujące w ZSRR, którym zaczęto przypisywać obcość klasową.

Zasada wrodzonej szkodliwości całych narodów, którą mogła wykorzenić jedynie bezwzględna inżynieria społeczna albo fizyczna eliminacja, w drugiej połowie lat trzydziestych stała się częścią dogmatyki terroru. Jednym z wielu przykładów odgórnie zaplanowanej czystki etnicznej uzasadnianej również argumentami klasowymi była przeprowadzona przez NKWD na terenach wschodniej Białorusi i Ukrainy tzw. operacja polska 1937-1938.

Naród radziecki

Stalin potrzebował czegoś więcej niż kategorycznej, ale abstrakcyjnej lojalności wobec państwa.

Sięgnął więc do zasobów wypróbowanej, modernistycznej koncepcji narodowej.

Pod koniec lat trzydziestych rozpoczął rusyfikację na skalę, o jakiej w ostatnich dekadach istnienia imperium Romanowów nawet najbardziej zatwardziali wielkoruscy nacjonaliści mogli jedynie pomarzyć. W 1939 roku wprowadził powszechny obowiązek nauki szkolnej w języku rosyjskim. Z czasem odmienności kulturowe i etniczne sprowadzono do rytualnego folkloryzmu, odświętnych przejawów jednej wielkiej rosyjskojęzycznej „kultury radzieckiej”.

Idea budowy „socjalizmu w jednym kraju”, którą Stalin wykombinował wspólnie z Bucharinem jeszcze w 1925 roku, w praktyce okazała się projektem formowania imperium nowego państwowego, rusyfikowanego narodu radzieckiego. Zasysającego kolejne ziemie i dominia. Przetwarzającego na swoją modłę zamieszkujących je ludzi, W zależności od sytuacji i potrzeb pogrywającego treściami marksizmu-leninizmu, praktykami imperialnymi lub czystym nacjonalizmem.

Warto w tym miejscu zwrócić uwagę, że sam kult Stalina wbrew pozorom nie był stricte „kultem jednostki”. Stalin reprezentował autorytet partii, mówił jej głosem, a ten wyrażał wolę narodu tożsamego z państwem. W ten sposób koło się zamykało. Przez Stalina, czyli centralny symbol wspólnotowego ołtarza, wyrażała się kolektywna moc partii, narodu i państwa, którą można było nasycać treściami zgodnymi z doraźną potrzebą.

Skuteczność Stalina w dużym stopniu wynikała stąd, że sam nie specjalnie ograniczał się dogmatami ideologicznymi, o które często potykali się dyktatorzy, fanatycznie realizując głoszone przez siebie idee.

Czerwony sztandar powiewający nad światem mógł więc w różnych miejscach oznaczać co innego. W ZSRR uświęcał państwową wspólnotę „radzieckiego narodu”.

A na przykład nad głowami kominternowskiej agentury oznaczał internacjonalistyczną walkę z wrogimi klasowo reżimami. Na własnym podwórku Stalin prześladował cerkiew, bo uważał ją za konkurencję, ale nie był antyklerykalnym fundamentalistą. Kiedy w 1943 roku uznał, że cerkiew może mu się przydać, wyciągnął z łagrów czterech pozostałych przy życiu biskupów i osobiście nakazał im zwołanie soboru i odbudowę struktur prawosławnych. Kiedy Armia Czerwona wkraczała do Europy Środkowej, wyciągał z kieszeni idee pansłowiańskie i znów przypominał sobie o ponad państwowej klasowej jedności ludu pracującego.

A kiedy pod koniec życia rozpętał antysemicką czystkę pod hasłami walki z „kosmopolityzmem”, nie wynikało to z jego głębokich antyżydowskich uprzedzeń tylko z zimnej kalkulacji politycznej. Po zakończeniu „wielkiej wojny ojczyźnianej” Stalin bezceremonialnie orzekł, że wysiłek zwycięstwa nad faszyzmem unieśli na swych barkach Rosjanie (russkije).

W słynnym często przywoływanym toaście „za wielki naród rosyjski” wygłoszonym w maju 1945 roku w zasadzie rozciągnął pojęcie Rosjanin (russkij) nie tylko na Ukraińców i Białorusinów, ale i przedstawicieli innych etnosów i narodowości integrujących z „wielkim narodem”. Nie pozostawił wątpliwości, że to właśnie tak pojmowani Rosjanie są rdzeniem i siłą przewodnią całego państwowego „narodu radzieckiego”.

Jego śmierć, kończąca przeszło dwudziestoletni cykl totalitarnego terroru, nie oznaczała końca projektu konsekwentnej rusyfikacji ludności ZSRR. Przeciwnie. W lutym 1956 roku pochodzący z Ukrainy Nikita Chruszczow wygłosił podczas XX. Zjazdu KPZR tajny referat, w którym potępił „kult jednostki” oraz „błędy i wypaczenia”,

ale nie zakwestionował stalinowskiego projektu rusyfikacji ani tym bardziej koncepcji „człowieka radzieckiego”.

W ramach partyjnych kanonów poprawności politycznej, w epoce Chruszczowa unikano tzw. imperialistycznej leksyki. W związku z tym zamiast głoszenia konieczności „asymilacji” mniejszości mówiono o nieuchronnym dziejowym procesie „zlewania się” narodu radzieckiego.

Chruszczow oskarżany dziś przez rosyjską propagandę o bezprawne przyłączenie Krymu do Ukraińskiej SRR i wciskany w buty ukraińskiego krypto nacjonalisty, sumiennie kontynuował rusyfikację republik ZSRR

W 1961 roku, na XXII Zjeździe KPZR, ogłosił jedność narodów ZSRR. Granice republik związkowych określił jako stopniowo tracące znaczenie. Niedługo potem podczas wizyty w Mińsku udzielił reprymendy przewodniczącemu Komunistycznej Partii Białorusi Kiryłowi Mazuralowi. Chruszczowowi nie spodobała się przemowa w języku białoruskim.

Pouczył Mazurala, że im szybciej wszyscy zaczną mówić po rosyjsku, tym szybciej zostanie zbudowany komunizm.

W dojrzałej epoce Breżniewa w dorosłość weszło pokolenie niepamiętające czasów przed radzieckich, ani nawet krótkotrwałego okresu korienizacji. Wszystko wskazywało na to, że mówiący po rosyjsku, zmodernizowany w sowieckim stylu człowiek radziecki zna już swoje miejsce w świecie, głęboko odczuwa tożsamość, a jego dzieci i wnuki nie będą już miały wątpliwości, kim są.

Kiedy zgonione tłumy obojętnie żegnały towarzysza Breżniewa, a na jego trumnę sypał się piach, ZSRR wydawał się u szczytu potęgi. Rewolucyjny marsz ku przyszłości dawno utracił impet. Niecałą dekadę później ZSRR doszedł do kresu swych możliwości i runął pod ciężarem gospodarczej katastrofy nieformowalnego systemu.

Koniec i początek

Dawne republiki radzieckie w różny sposób mierzyły się z koniecznością budowy nowej tożsamości. Naród, który miał się „zlać”, rozpłynął się na wiele oddzielnych strumieni. Niosących kilkupokoleniowe doświadczenie traum, poczucia krzywdy i winy.

Wieloetniczna, rozciągnięta od Bałtyku po Pacyfik, Federacja Rosyjska tak jak inne republiki stanęła wobec całej masy problemów.

W tym konieczności opowiedzenia własnej wersji przeszłości i stworzenia ogólnego projektu przyszłości. Nie mówiąc już odpowiedzeniu na podstawowe pytanie, kim lub czym jest. I określeniu bazowych idei wspólnotowych i form ich afirmacji, do których mógłby się odwoływać „wielonarodowościowy lud” rosyjski obsadzony w konstytucji RF w roli suwerena.

Już u schyłku istnienia ZSRR co rusz pojawiały się mniej lub bardziej realne pomysły, „idee narodowe” i koncepcje nowego początku. Pozostający do 1994 roku na emigracji Aleksander Sołżenicyn głosił podstawową wartość prawosławia jako rdzenia tożsamości rosyjskiej. Mogło się to wydawać atrakcyjne dla tzw. etnicznych Rosjan. Ale już nie koniecznie dla muzułmanów z Kaukazu, Tatarów, Baszkirów czy buddyjskich Kałmuków i Buriatów.

W tym samym czasie Lew Gumilow, sędziwy guru eurazjatyzmu bez przeszkód, gawędził z ekranów kineskopowych sowieckich telewizorów o Rosji jako jedynej w swoim rodzaju cywilizacji. Opowiadał o wielowiekowym tyglu etnosów, religii, kultur i cywilizacji buzującym od Atlantyku po Pacyfik i od dalekiej północy po Azję Centralną.

Niedawni dysydenci marzyli o nowej demokratycznej wspólnocie obywatelskiej. Byli partyjni okcydentaliści wygłaszali ogólniki o demokracji czy Europie od Lizbony do Władywostoku łapczywie myśląc o możliwościach, jakie daje wolny rynek. Apele Jelcyna, żeby ludzie brali tyle suwerenności i wolności w swoje ręce, ile zdołają, z czasem okazały zwykła polityczną paplaniną. (Kto dziś jeszcze pamięta, że regionalne władze, bogatego w ropę i gaz Tatarstanu w czasach przełomu na krótko ogłosiły suwerenność?).

A w 1995 roku Rosja najechała na aspirującą do niepodległości Czeczenię.

Mimo to początek lat dziewięćdziesiątych mógł dawać nadzieje, że Rosja wyjdzie z chaosu przełomu jako realnie federalne, demokratyczne państwo. W sierpniu 1991 roku udało się uniemożliwić pucz twardogłowych wojskowych i betonowych aparatczyków. Obrazki tłumów zatrzymujących czołgi, bratających się z żołnierzami, fetujących Jelcyna wymachującego biało niebiesko czerwoną flagą rodzącej się Federacji Rosyjskiej budziły entuzjastyczny optymizm.

Ostudził go jednak nieunikniony krach ekonomiczny. A kryzys konstytucyjny i czerwonobrunatna rewolta jesienią 1993 roku pokazały drugie oblicze nowej Rosji. Duchy 1993 roku miały powrócić w XXI wieku. Po prawie dwudziestu latach czerwoni i brunatni bojówkarze spotkali się znowu w 2014 roku, tym razem na ukraińskim Donbasie.

W książce Rosja – wielkie zmyślenie Arkadij Ostrowski napisał o tym krótko i dosadnie: „Podobnie jak ludzie Barkaszowa, którzy uciekli podziemnymi tunelami, ich idee i hasła nadal tliły się pod powierzchnią rosyjskiego życia politycznego, od czasu do czasu lekko dymiąc i wydzielając cuchnące opary. Ogień ten nigdy nie został do końca ugaszony – zduszono go w nadziei, że sam się wypali. Dwadzieścia lat później na nowo podsycił go Władimir Putin, rozniecając płomienie, które pochłonęły część Ukrainy”.

W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych osłabiona władza centralna z największym wysiłkiem utrzymywała jedność państwa.

Nie była w stanie stworzyć nowego wspólnotowego projektu. Siłą rozpędu państwo wciąż celebrowało rocznicę wybuchu rewolucji komunistycznej. Rocznica „Wielkiego Października” przestała być oficjalnym państwowym dopiero 1996 roku. Przez jakiś czas planowano zastąpić ją świętem upamiętniającym wypędzenie Polaków z Kremla.

4 listopada wydawał się nie najgorszą datą, prawie dokładnie pokrywającą się z przypadającymi 7 listopada obchodami wybuchu rewolucji. Liczono, że w ten sposób mit założycielski Rosji radzieckiej łatwo uda się podmienić mitem założycielskim Rosji Romanowów. Nie udało się. Samozwańcy, polscy interwenci, patriotyczni Minin i Pożarski byli postaciami z ładnej, ale zbyt odległej i abstrakcyjnej baśni.

Ostatecznie w połowie lat dwutysięcznych, 4 listopada ustanowiono „Dzień Jedności Narodowej”. Obchody mają charakter uroczysty, ale drugoplanowy. W tym dniu prezydent zwyczajowo spotyka się z liderami czterech konfesji uznawanych w Rosji za tradycyjne: Patriarchą Moskwy i Wszechrusi, naczelnym rabinem Rosji, naczelnym muftim i buddyjskim pandito chambo lamą.

Dzień zwycięstwa

W początkach XXI wieku, w trakcie dwóch kadencji rządów Władimira Putina, władza centralna zaczęła się umacniać. Dobra koniunktura na światowych rynkach węglowodorów ustabilizowała gospodarkę. A rangę najważniejszego dorocznego święta stopniowo zyskiwał „Dzień Zwycięstwa”. Gloryfikowanie wojny, weteranów, zwycięstw Armii Czerwonej nad faszyzmem początkowo wyglądało niewinnie. Tymczasem państwowy kult stalinowskiej armii rósł z każdym rokiem. A przebieg kolejnych rocznic „Dnia Zwycięstwa” coraz dokładniej odtwarzał czerwcową paradę z 1945 roku.

9 maja 2008 roku, kilka miesięcy przed napaścią na Gruzję, na Plac Czerwony wjechały zagony pancerne, których dawno nie widziano podczas świąt państwowych.

Latem 2008 roku armia rosyjska przeprowadziła spektakularny rajd na Gruzję. „Wielkie zwycięstwo” nasyciło się nową, całkiem współczesną treścią. Euforia zwycięstwa przelewała się z ekranów telewizorów do tysięcy rosyjskich domów. Mityczna, propagandowa opowieść o dawnej ofierze przodków i odległej wojnie urzeczywistniła się tu i teraz.

„Zwycięstwo” stało się jednym z centralnych pojęć długofalowych strategii rządzenia i doraźną taktyką osiągania bieżących politycznych celów. Putin już wtedy, przejściowo w roli premiera, w coraz mniej zawoalowany sposób pokazywał rządzoną przez niego Rosję jako kolektywną inkarnację stalinowskiego imperium.

Wiosną 2012 roku powrócił na stanowisko prezydenta. Z tej okazji wygłosił brawurowe przemówienie na moskiewskim Placu Maneżowym. Przemawiał ze sceny ustawionej tuż obok pomnika marszałka Żukowa i „świętego ognia” upamiętniając „wielkie zwycięstwo”

Patrząc ze łzami w oczach na zgromadzony tłum, wykrzyczał: „Obiecałem wam zwycięstwo! I zwyciężyliśmy!”.

Niedługo potem rzeczywiście zwyciężył na froncie wewnętrznym. Po serii nieudanych protestów ciągnących się od grudnia 2011 i pacyfikacji demonstracji na „Placu Bołotnym” w maju 2012 roku, realna opozycja rosyjska nie podniosła się do dziś.

Cykl euforycznych widowisk dopiero się rozkręcał. W 2014 roku, już po zajęciu Krymu i napaści na Donbas, „Dzień Zwycięstwa” przyjął ekstatyczną formę. W 2015 obchody „wielkiego zwycięstwa” wyszły daleko poza rytualne nawiązania do parady z 1945 roku i defilad urządzanych co przy okazji okrągłych rocznic w czasach ZSRR. Całkowicie zwolniono hamulce.

Ostatni czołg

W drugiej dekadzie XXI wieku grzeczne hasło „nigdy więcej wojny” ustąpiło suflowanemu przez propagandowych szołmenów wojowniczemu zawołaniu „możemy powtórzyć!”. Kiedy państwo popisywało się zwycięskim przyłączeniem Krymu, najnowszymi modelami czołgów czy śmigłowców, ustami polityków opowiadało o własnej wielkości, spora część Rosjan zaczęła wyrażać się znacznie dosadniej.

W patriotycznym repertuarze obok gieorgijewskich wstążek, czerwonych gwiazd, sierpów i młotów pojawiły się np. nalepki z hasłami: „Jedziemy na Niemki”, „Na Berlin!”, „Idą Rosjanie”, „T-34” itp. Różnica między buraczanymi żartami o gwałtach na Niemkach a rzeczywistą gotowością do zabijania mocno się zatarła. Tym bardziej że w podobnej poetyce zaczęli przemawiać oficjalni kremlowscy propagandyści.

W ostatnich latach coraz trudniej było wskazać granicę między rzeczywistością a inscenizacją. Kult wojny, śmierci, świętej ofiary przodków stał się codziennością. Podobnie jak telewizyjne transmisje prowadzone przez wrzeszczących agresywnych wodzirejów. Wskazujących wrogów i wygrażających światu radioaktywnym spopieleniem. Nawet jeśli schowamy Stalina głęboko do szuflady to tak czy inaczej, wciąż pozostanie figurą centralną. To on uosabiał zwycięską wspólnotę wielonarodowościowego ludu świętych radzieckich przodków – zwycięzców.

W tym roku euforyczny amok chyba ostatecznie wywietrzał. Jedynym obrazkiem, który przyćmił zbolałą twarz niedomagającego Łukaszenki, był samotnie sunący po Placu Czerwonym stalinowski czołg T-34 z zatkniętą na wieżyczce czerwoną flagą. Gdzie podziały się rzędy wypucowanych na błysk nowoczesnych maszyn elitarnych dywizji Tamańskiej i Kantemirowskiej. Przez lata zabawiające dostojnych gości na trybunie honorowej?

Mimo to nikt nie wypadł z roli. Przebrany za czerwonoarmistę, wychylający się z włazu starego T-34 tankista salutował Putinowi tak, jak dziadowie salutowali Stalinowi.

Obok siedzieli prezydenci kilku byłych republik radzieckich, którzy wpadli w ciężkiej chwili do Rosji z całą pewnością nie za darmo.

Jak wieść niesie, do przyjazdu miał ich skłonić towarzysz Xi Jinping, któremu styrany Putin jest jeszcze potrzebny. No i oczywiście kilku weteranów.

Rosyjscy blogerzy rozpoznali w jednym z obwieszonych medalami bohaterów enkawudzistę Błochina. Rzeczywiście weterana. Kiedy Hitler zaatakował ZSRR Błochin miała zaledwie 5 lat. Ale na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych służył w oddziałach pacyfikujących wioski w Karpatach Wschodnich. Nieopodal siedział inny stary wiarus. Co prawda nie załapał się na zdobywanie Berlina w 1945 roku, ale za to w 1968 wkraczał do Czechosłowacji. Co zrobić. Weteranów wielkiej wojny ojczyźnianej zaczyna brakować. Najmłodsi z nich mają dziś powyżej dziewięćdziesiątki, jeżeli jeszcze żyją.

Powtarzający się rok do roku cosplay czerwonoarmistów wkraczających do Berlina dobiegł końca. Wszechogarniający militarystyczny amok, bandycka pazerność i prymitywne ideowe kuglarstwo musiało skończyć się przedawkowaniem. Jedyne co w tej wieloletniej makabresce naprawdę się udało, to utrzymanie Rosjan w poczuciu wyuczonej bezradności. Tym razem GUŁAG nie był potrzebny. Trzydzieści lat po upadku ZSRR wciąż są apatyczni i samotni. Uzależnieni i bezsilni wobec państwa, które znów zwariowało i zaczęło zabijać.

Na zdjęciu u góry: figurki w sklepie z pamiąrkami w Moskwie, jesień 2022. Za figurkami żołnierzy - popiersie Putina Stalina i Lenina. Fot, Natalia KOLESNIKOVA/AFP.

Udostępnij:

Albert Jawłowski

Adiunkt w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW, badacz terenowy, pisarz. Autor książek, m.in.: „Milczący lama. Buriacja na pograniczu światów" i „Miasto biesów. Czekając na powrót cara".

Komentarze