0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Tomasz Pietrzyk / Agencja Wyborcza.plTomasz Pietrzyk / Ag...

Na zjeździe skrajnej prawicy w Madrycie premier Mateusz Morawiecki ostro wystąpił przeciwko budowie „ponadnarodowej bestii”, w którą jego zdaniem zamienia się Unia Europejska.

Przeczytaj także:

Do takich wypowiedzi zdążyliśmy już przywyknąć.

Co najmniej od kilku miesięcy trwa przecież rządowa kampania przeciwko unijnemu (niemiecko-francuskiemu) imperializmowi, który zagraża polskiej suwerenności nie mniej niż rosyjski militaryzm i rewizjonizm.

Można by tę retorykę zaklasyfikować do gatunku kuriozów lub wytłumaczyć potrzebami walki politycznej wymuszającej skrajną polaryzację. I w jednym, i w drugim jest dużo prawdy.

PiS ma swój polityczny cel w straszeniu Unią, obwinianiu ją o wszelkie zło oraz zarzucaniu jej instytucjom gwałtu na traktatach, których przestrzegania domagają się od państw członkowskich.

Ale już wezwania do budowy „innej unii”, idącej wbrew dominującej jakoby dziś tendencji do „centralizacji” i „federalizacji”, rezonują z obawami i emocjami części społeczeństwa. Brukselskie monstrum nie budzi sympatii nawet w kraju, gdzie poparcie dla integracji sięga 90 procent.

Język suwerennościowo-eurorealistyczny podchwytują także politycy opozycji. Władysław Kosiniak-Kamysz określił się jako zwolennik „Europy ojczyzn”, wpisując się pośrednio w chór przestrzegających przez nadmiernym rozrostem kompetencji Unii i głoszących konieczność powstrzymania jej zapędów.

Dyskusja o kompetencjach i sposobie funkcjonowania Unii jest konieczna i nie powinno być w niej tematów tabu.

Problem w tym, że jej protagoniści uderzający w chochoła unijnego superpaństwa świadomie kreślą karykaturę UE. Z rzeczywistością ma ona tyle wspólnego, co wmawianie społeczeństwu, że Niemcy ukradli nam pieniądze z KPO.

Co gorsza, zwolennicy tej linii nie są też w stanie wyartykułować spójnej odpowiedzi na pytanie, jak powinna wyglądać alternatywa dla tej niebezpiecznej dla nas bestii.

W najlepszym razie Unia, jaką proponują, może być tylko wytworem bardzo bujnej wyobraźni. Obiecywanie jej, niczym Zagłoba Niderlandów, to świadoma manipulacja lub wynik niezrozumienia, jak funkcjonuje integracja europejska.

Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Będziemy rozbrajać mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I pisać o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.

Mit 1: Europa ojczyzn

Adwokaci „innej unii” wpadają w klasyczną pułapkę osoby, która chciałaby zjeść ciastko i dalej je mieć. Najprościej mówiąc, chcą Unii, która dostarczać będzie wszystkich aktualnych benefitów (a nawet i więcej), ale w żadnym razie nie będzie ograniczać państw członkowskich w podejmowaniu przez nie w pełni „suwerennych” decyzji.

Wyśnioną Arkadią prawicy europejskiej jest „Europa ojczyzn”, w której wszystko jest na swoim miejscu, wszyscy są równi, a Unia niczego nie „narzuca”. Europa ojczyzn jest tworem bliżej niezdefiniowanym, dlatego tak świetnie nadaje się do swojej roli jako przeciwstawienie rzekomego scentralizowanego superpaństwa, zarządzanego przez brukselskich technokratów.

Ale „Unia suwerennych państw”, którą proponują, nie może współistnieć nawet z tym poziomem integracji, który został już osiągnięty i który nawet eurorealiści chcieliby zachować.

Europa ojczyzn jest hasłem rzuconym przez Charlesa de Gaulle’a w latach sześćdziesiątych w całkowicie odmiennych warunkach, kiedy integracja europejska dopiero raczkowała. De Gaulle protestował wtedy przeciwko rozszerzeniu uprawnień Komisji Europejskiej w sprawach budżetowych i za sprawą swojej polityki „pustego krzesła” blokującej działania Rady UE udało mu się w dużej mierze osiągnąć swoje cele.

Ale od tamtego czasu Europa zmieniała się nie do poznania. Nie jest już tylko wspólnotą gospodarczą, lecz Unią z polityką spójności, silnie zintegrowanym rynkiem wewnętrznym, który powstał dopiero dwie dekady po de Gaulle’u, ze wspólną walutą. Zamiast sześciu państw członkowskich ma ich aż dwudziestu siedmiu.

Wówczas globalizacja dopiero na dobre ruszała, dzisiaj jest w kryzysie. Wyobrażenie, że można powrócić do idei de Gaulle’a nie odkręcając (w jaki sposób i po co?) większości tego, co wydarzyło się przez ostatnie półwiecze, jest tyleż naiwną, co niebezpieczną iluzją.

Ale jest też wyrazem politycznego cynizmu. Trudno przypuszczać, by sami autorzy takich propozycji traktowali je całkiem poważnie.

Dzisiaj PiS rzuca choćby pięknie brzmiące hasło „radykalnego wzmocnienia zasady konsensusu” w UE (pisał o tym minister spraw zagranicznych Zbigniew Rau w „Rzeczpospolitej”). Jego realizacja musiałaby oznaczać istotne ograniczenie stosowania zasady głosowania większością głosów, której używa się do przyjmowania ogromnej większości unijnych aktów prawnych.

Prowadziłoby to do blokady decyzyjnej Unii i spowodowało niemożność podejmowania kroków, które także najzagorzalsi krytycy superpaństwa uważają za potrzebne…

Czy to prawda?

Wyśnioną Arkadią prawicy europejskiej jest „Europa ojczyzn”, w której wszystko jest na swoim miejscu, wszyscy są równi, a Unia niczego nie „narzuca”.

Sprawdziliśmy

„Unia suwerennych państw”, którą proponują, nie może współistnieć nawet z tym poziomem integracji, który został już osiągnięty i który nawet eurorealiści chcieliby zachować

List projektów unijnych popieranych przez PiS i ich politycznych sojuszników, których nie da pogodzić się z postulowaną Europą ojczyzn, jest bardzo długa.

Chcą większej solidarności finansowej w postaci dużego budżetu, wsparcia dla Ukrainy czy dostępu do popandemicznego Funduszu Odbudowy, ale są kategorycznie przeciwni warunkom, na jakich państwa członkowskie chcą tą solidarnością się dzielić.

Tymczasem większy poziom solidarności musi prowadzić do tworzenia bardziej skutecznych mechanizmów wzajemnej kontroli. To dlatego Polska musi spełnić kryteria dotyczące rządów prawa, zanim wypłacone zostaną środki z Funduszu Odbudowy, i dlatego zarówno Komisja Europejska, jak i państwa członkowskie dostały do ręki instrumenty kontroli w tej sprawie.

Im więcej kredytów UE będzie zaciągać na wspólny rachunek wszystkich państw (a przeciwko temu polski rząd nie oponuje), tym więcej będzie tego rodzaju zabezpieczeń.

  • Chcemy też wspólnych zakupów gazu przez UE,
  • popieramy unię energetyczną, nie mamy nic przeciwko temu,
  • współpracujemy blisko z Komisją Europejską naciskając na państwa członkowskie w kwestii sankcji przeciwko Rosji,
  • cieszymy się, kiedy Trybunał Sprawiedliwości UE podejmuje przełomowe decyzje dotyczące definicji solidarności energetycznej,
  • popieramy zasadniczo pomysł unijnych regulacji w sprawie podatku od firm globalnych,
  • chcemy podatku węglowego pobieranego na granicach UE…

To wszystko inicjatywy i działania, które popychają integrację europejską na nowe tory i wymagają zacieśniania, a nie rozluźnienia współpracy,

A jednocześnie ten sam rząd PiS mami obywateli chimerą Europy ojczyzn, w której żaden z tych pomysłów nie miałby nawet cienia szansy na realizację.

Mit 2: Zagrożona suwerenność

Pojęcie Unii suwerennych państw samo w sobie jest manipulacją, bo sugeruje, że Unia Europejska odbiera suwerenność państwom członkowskim.

Jedna z najważniejszych prac na temat źródeł integracji europejskiej autorstwa Alana Milwarda nosi tytuł „Europejski ratunek dla państw narodowych”. Milward opisuje w niej jak po drugiej wojnie światowej suwerenne państwa narodowe znalazły się w dramatycznym kryzysie. Nie były w stanie zapewnić swoim obywatelem tego, co jest esencją suwerenności: zapewnienia bezpieczeństwa, stabilności, dobrobytu i rozwoju.

Suwerenności nie należy mylić z autarkią, izolacjonizmem czy samodzielnością za wszelką cenę. Miarą suwerenności jest zdolność do działania i dostarczanie dóbr publicznych obywatelom.

Dlatego właśnie integracja europejska była sposobem nie na ograniczenie, lecz odzyskanie tak rozumianej suwerenności. Służyła uratowaniu tego, do czego państwa narodowe zostały powołane, a czemu nie były w stanie podołać.

Kilkadziesiąt lat później to uzasadnienie integracji jest jeszcze bardziej prawdziwe i dojmujące. Suwerenność rozumiana jako zdolność do całkowicie nieskrępowanego działania – m.in. za pomocą weta będącego esencją takiego jej rozumienia – jest nie do pogodzenia z samą ideą integracji, od której także zwolennicy Europy ojczyzn się przecież pozornie wcale nie odżegnują.

Mit 3: Ponadnarodowa centralizacja

Owszem, napięcie między kompetencjami państw członkowskich a uprawnieniami instytucji ponadnarodowych (Komisja, Parlament UE, Trybunał Sprawiedliwości UE) jest wpisane w naturę integracji.

Unia nie jest instytucją ponadnarodową. I nie jest też prawdziwa teza o jej centralizacji rozumianej jako dominacja pozbawionych legitymizacji technokratycznych instytucji ponadnarodowych.

Cechą Unii jest to, że bardzo trudno zdefiniować jest jej centrum władzy, które mogłoby podlegać takiej postępującej „centralizacji”. W istocie składa się ono z dwóch czynników, które wzajemnie się równoważą i ze sobą współpracują. W uproszczeniu jednym jest Rada Europejska (czyli państwa członkowskie), a drugim Komisja Europejska (która jest ma reprezentować interes wspólnoty jako całej).

Rada Europejska podejmuje decyzje na zasadzie konsensusu – tak jak sobie tego życzy PiS. I to ona w ostatnich latach zyskała na znaczeniu – inaczej niż PiS twierdzi, przedstawiając Komisję jako główną beneficjentkę rodzącego się rzekomo „superpaństwa”.

Szefowie państw i rządów podejmuje coraz więcej kluczowych decyzji we własnym gronie, zlecając potem ich wykonanie Komisji (w przeszłości to Komisja była często inicjatorką kluczowych przedsięwzięć).

Powód jest prosty. Integracja gospodarcza, w której Komisja odgrywa kluczową rolę, osiągnęła już bardzo wysoki poziom. Coraz częściej państwa członkowskie chcą i muszą bliżej współpracować ze sobą w kwestiach, które dotykają kwestii politycznych – migracji, sankcji, polityki bezpieczeństwa, podatków.

W wielu tych obszarach ta współpraca nie ma jeszcze podstaw traktatowych, bo zawierając je państwa nie przewidziały, że będzie ona potrzebna. Tak było na przykład w przypadku wspólnych zakupów szczepionek czy powołania Funduszu Odbudowy.

To szefowie państw i rządów musieli podjąć wspólnie polityczne decyzje i uzgodnić ich kształt, nie mogąc zdać się na nieistniejące uregulowania prawno-traktatowe, które pozwoliłyby Unii na „automatyczne” działania. Takich przypadków jest coraz więcej.

Jeśli jest więc jakaś centralizacja, to wzmacnia ona raczej czynnik międzyrządowy w Unii, a nie ponadnarodowy. PiS powinien być więc zadowolony. Chociaż może niekoniecznie…

Bo w rzeczywistości, a wbrew propagandzie, Komisja Europejska jest zazwyczaj sojusznikiem krajów mniejszych i słabszych w UE. Unia międzyrządowa byłaby zdominowana przez najpotężniejszych graczy, takich jak Francja czy Niemcy, przed czym PiS tak gromko przestrzega.

W istocie jest tak, że państwa członkowskie mają bardzo ograniczone wzajemne zaufanie. I z dwojga złego bardziej ufają Komisji niż partnerom z Rady Europejskiej. Dlatego chętnie po cichu powierzają jej funkcje rozjemcze lub godzą się (także Polska!) na faktyczne rozszerzanie jej kompetencji tylko po to, by potem głośno uskarżać się na jej wszechwładzę.

To klasyczna unijna rozgrywka. Ale tylko populiści robią z niej arenę walki o rzekomo zagrożoną suwerenność.

Mit 4: Wielki projekt federacji

Dzisiejsza Unia nie jest efektem żadnego wielkiego planu czy projektu narzucanego przez technokratyczne elity, czy wybrane państw członkowskie. I nic nie wskazuje na to, by taki plan mógłby się pojawić lub zostać zrealizowany.

To kolejny mit, którym szermują zwolennicy „innej unii” mającej stanowić jakoby antidotum na te złowieszcze plany.

Czy to prawda?

W Unii realizowany jest wielki projekt ponadnarodowej federacji

Sprawdziliśmy

Nic takiego nie ma miejsca. Zbyt duże są podziały w Europie, zbyt duża inercja instytucjonalna i polityczna, by taki projekt miał szansę realizacji

Integracja europejska postępowała i postępuje małymi kroczkami, w odpowiedzi na konkretne potrzeby i wyzwania. To do bólu pragmatyczny proces, zgodnie z wizją jej głównego architekta Jeana Monnet. To od jego nazwiska pochodzi pojęcie metody Monneta, czyli nie ideologicznego, lecz całkowicie funkcjonalnego podejścia do współpracy i integracji.

Owszem, także Monnet był zwolennikiem „coraz ściślejszej unii”, które to pojęcie wpisane jest do traktatów i stanowi płachtę na byka dla wszelkiej maści suwerenistów. Ale horyzont tej coraz ściślejszej unii nie jest określony. Zgodnie z pierwotną ideą, chodzi o coraz bliższą współpracę między narodami europejskimi, a nie budowę federalnego państwa europejskiego czy superpaństwa.

Oczywiście, także takie pomysły się pojawiają. Federaliści europejscy argumentują, że przyszedł czas, żeby pomyśleć Europę od końca – zdecydować wreszcie, jaki powinien być ostateczny, docelowy kształt Unii Europejskiej.

Teoretycznie sporo za tym przemawia. Widać przecież, że coraz więcej jest obszarów, w których Europejczycy muszą łączyć siły, niezależnie od tego, czy aktualne traktaty europejskie przewidują dla Unii kompetencje w tych sprawach, czy nie. Dotyczy to podatków, polityki zagranicznej, polityki obronnej i innych.

Może byłoby lepiej usiąść i wymyślić tę całą Unie na nowo? Inaczej porozdzielać kompetencje, napisać nowy traktat, uporządkować wreszcie ten instytucjonalny chaos, żeby wszystko było na swoim miejscu i logicznie się układało?

Do pewnego stopnia myślenie federalistów jest podobne do rozumowania zwolenników „innej unii”, tyle że oba obozy ciągną w przeciwną stronę.

Ale bicie na alarm przez suwerenistów, że projekt superpaństwa właśnie stoi u progu realizacji, jest tylko populistyczna zagrywką. Nic takiego nie ma miejsca.

Zbyt duże są podziały w Europie, zbyt duża inercja instytucjonalna i polityczna, by taki projekt miał szansę realizacji. Kształt Unii także w przyszłości nie będzie efektem wielkiego planu, lecz konkretnych decyzji podejmowanych w odpowiedzi na targające ją kryzysy.

I będzie zapewne pogłębiać się także przy czynnym udziale tych, którzy najgłośniej krzyczą dzisiaj, że powinna wrócić do jakiejś wyidealizowanej przeszłości.
;
Wyłączną odpowiedzialność za wszelkie treści wspierane przez Europejski Fundusz Mediów i Informacji (European Media and Information Fund, EMIF) ponoszą autorzy/autorki i nie muszą one odzwierciedlać stanowiska EMIF i partnerów funduszu, Fundacji Calouste Gulbenkian i Europejskiego Instytutu Uniwersyteckiego (European University Institute).
Na zdjęciu Piotr Buras
Piotr Buras

Dyrektor Warszawskiego Biura Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (ECFR). Publicysta i ekspert do spraw polityki europejskiej i Niemiec. W latach 2008–2012 stały współpracownik „Gazety Wyborczej” w Berlinie. Ostatnio opublikował m.in. Nowy rozdział. Transformacja Unii Europejskiej a Polska (z Szymonem Ananiczem i Agnieszką Smoleńską, Warszawa 2021), Partnerstwo dla Rozszerzenia: nowa oferta UE dla Ukrainy i nie tylko (z Kaiem-Olafem Langiem, Warszawa 2022), Zeitenwende. Jak wojna w Ukrainie zmienia Niemcy (Warszawa 2023). Redaktor i współautor opublikowanego niedawno raportu Fundacji Batorego Powrót do Europy. Rekomendacje dla polskiej polityki w UE

Komentarze