Podobno wszyscy są zgodni, że trzeba zakończyć zabijanie ludzi. To jednak będzie kosztowało. Póki co, szanse na odzyskanie swojej ziemi zagrabionej przez rosyjskie wojska maleją praktycznie do zera
„Wszystko mi dziś jedno, kto i jak podzieli ten kraj, kto zarobi, ale niech to się już skończy. Moja matka ma 87 lat, każdego dnia płacze, każdego dnia się boi. Niech już przestaną strzelać” – Waleria, sprzedaje żywność w jednym z lokalnych sklepików w okolicach Drużhivki na Donbasie.
Na zdjęciu u góry – Sasza z Konstantyniwki pozuje z przyjaciółką do zdjęcia przed schronem. Alarmy ogłaszane są jednak często zbyt późno, by się w nim schronić. Fot. Piotr Sobik
Polityczne decyzje z ostatnich dni, podejmowane przez wybranych przez ludzi władców tego świata, komentowane są w zachodnich oraz ukraińskich mediach. Podobno wszyscy są zgodni, że trzeba zakończyć zabijanie ludzi. To jednak będzie kosztowało. Póki co, szanse na odzyskanie swojej ziemi zagrabionej przez rosyjskie wojska maleją praktycznie do zera. Pozostałą częścią ziem ukraińskich też trzeba będzie się podzielić tym razem z amerykanami, a w zasadzie jej wartościowymi metalami rzadkimi. Dobrze, że takowe mają, w przeciwnym razie kto by pomógł?
Polityczne szachy trwają w Monachium.
Tymczasem 9 lutego 2025 w Kramatorsku żegnano Evgeniya Mirgorodsky'ego, popularnego w okolicy nauczyciela wychowania fizycznego. Był szanowaną postacią, zaangażowany w pracę z młodzieżą. Wygrał nawet konkurs na nauczyciela roku.
Zginął w jednym z ataków rakietowych na miasto Kramatorsk.
W okolicach miasta, każdego dnia jest głośno, ciągle coś spada, ktoś ginie, ktoś zostaje ranny, wielu traci swoje domy. Wszystko to w czasie, kiedy pojawiła się nadzieja na zakończenie tego dramatu.
Mimo dziennych eksplozji, miasto żyje, działają restauracje, można iść na rynek i kupić świetne kiszonki, miód od babuszki, która każdego dnia, otulona w swój kożuch, siedzi na małym taborecie.
Mija kolejny dzień, słychać alarm, na który nikt już nie reaguje. Nagle eksplozja i przechodząca obok starsza Pani zastyga z przerażenia na ulicy. Patrzy na mnie i pokazuje dym.
„To chyba tu” – mówi. Chyba tam był przylot.
„A Pani tam mieszka?” – pytam.
„Nie, to nie mój dom, ale tutaj już wszystkie domy stały się nasze”.
Ta głośna eksplozja dobiegała z daleka. Dźwięki wybuchów niosą się przez całe miasto. Coraz trudniej rozpoznać, jak daleko trafiła rakieta.
Paręnaście dni temu Telegram kramatorski informuje o tym, że artyleria pracująca na odcinku Czasiw Jar, przesuwa się bliżej Kramatorska, stąd eksplozje słyszalne w mieście. I tak już przez kolejne dni. Obecnie, front jest około dwudziestu kilometrów od miasta.
Do pobliskiego szpitala, w okolicach Drużhivki, przywieziono dwóch rannych żołnierzy z Legionu Międzynarodowego. To Kolumbijczycy, 21-letni Andres i jego o dziewięć lat starszy kolega.
“Mieliśmy szczęście, udawaliśmy zabitych. Podleciał dron, widzieli, że leżymy martwi, więc odpuścili, potem przyszli żołnierze, jedli obok nas. Nikt się nie zorientował, że żyjemy.
Tyle szczęścia. Jako żołnierz, przyjechałem tu, aby bronić niewinnych. Teraz naprawdę muszę przemyśleć, co dalej. Skoro dostałem kolejną szansę, aby żyć. Nigdy nie byłem za granicą. To mój pierwszy raz. Chciałbym podróżować, może przyszedł na to czas? – głośno myśli.
Jego kolega nie jest w stanie rozmawiać. Jest ranny, odłamek przeszedł przez oba policzki, szczęśliwie nie rozrywając języka ani uzębienia.
„Nasi koledzy nie żyją, mój najbliższy kolega dziś zginął” – opowiada przejęty Andres. Był starszy, dla mnie jak ojciec. Musiałem odciąć mu palec i zabrać ze sobą. Nie można było zabrać ciała, więc tylko identyfikacja DNA będzie dowodem jego śmierci".
Dziś obaj wjechali do jednego z najniebezpieczniejszych obecnie miejsc tej wojny, aby bronić jednego z miast Donbasu, wieczorem dojadą do szpitala w Dnieprze.
Wybieram się do Kostiantyniwki.
Po drodze odbijam się od block-postu. Główną drogą nie dojadę.
Zakaz wjazdu dla prasy. „Dziś bardzo głośno” – informuje mnie wojskowy. Udaje mi się zrobić objazd i boczną drogą wjeżdżam do Konstachy (popularna nazwa Kostiantyniwki). Miasto leży dziś około siedmiu kilometrów od frontu na kierunku Czasiw Jaru. Z rana ulice są wyludnione. Market, który kilka miesięcy temu był miejscem zaopatrzenia dla wielu, dziś już rozbity.
Trudno znaleźć ulicę, na której nie byłoby widać zniszczeń po rosyjskiej artylerii czy dronach.
Na małym rynku od godziny 11:00 do 15:00, wśród zniszczeń tętni jeszcze życie. To miejsce spotkań lokalnych sprzedawców i ludzi, którzy każdego dnia w ciągu tylko czterech godzin mogą wyjść, porozmawiać z innymi, zrobić zakupy.
Parę minut po zakończeniu godziny policyjnej swój sklep otwiera Sasha. Ma 21 lat, każdego dnia sprzedaje akcesoria do telefonów. Obok sklepu postawiono schron z napisem „Ukrycie”. Tutaj Sasha ma szansę uratować życie na wypadek ostrzału. Pod warunkiem oczywiście, że zareaguje na każdy alarm i szybko schowa się do środka.
Często jednak alarmy są zbyt późne lub nie ma ich w ogóle.
W ciągu kilku godzin jej sklep odwiedza jedna osoba. Pojawia się za to pani sprzątająca. Wynosi śmieci, zamiata także chodnik. Pomimo katastrofalnej scenerii tego miejsca, ulice nadal są sprzątane i trzeba przyznać, że jest tu czysto.
Ina, bo tak chce, aby do niej się zwracać, to właścicielka sklepu, w którym można wypić kawę z ekspresu, kupić wszystko, co potrzebne dla domu, ale
przede wszystkim, usłyszeć pozytywne słowo o obecnej sytuacji. Ina nigdzie się nie wybiera.
Wszystko się ułoży. Polityka jej nie interesuje, życie jest tutaj.
„Trzeba jeść, ludzie muszą mieć miejsce na zakupy. Nie można narzekać. Kiedy strzelają, podgłaśniam muzykę i zapominam o sprawie” – uśmiecha się.
Sasha też, póki co, nie wyjedzie. Nie ma dokąd. Próbowała przenieść się do Kramatorska, niestety tam drożej, nie mogła znaleźć pracy, która pomogłaby jej się utrzymać.
Po lewej stronie miasta słychać eksplozje. Ktoś właśnie stracił szyby w oknach, ucierpiały wnętrza mieszkań oraz raniły parę osób nadal tam mieszkających, zazwyczaj to ludzie starsi.
Dron uderzył w garaż, spalił się samochód. Kolejny zwykły dzień w Konstantinówce.
Trzydzieści minut przed godziną policyjną Sasha zamknie swój sklep i wróci do domu. Rynek także opustoszeje. Swój biznes zamknie też Katerina i powoli będzie zmierzać do domu. Tam czeka na nią mąż oraz ponad sto kotów i psów.
Małżeństwo całe swoje obecne życie poświęciło ratowaniu zwierząt, niemych ofiar tej wojny. Często można spotkać tu wolontariuszy, którzy dowożą karmę.
Kiedy przed godziną szesnastą miasto się wyludnia, nadchodzi czas na artylerię. Czasem strzelają mocniej, czasem mniej. Jeśli nie słychać eksplozji w pobliskiej Drużhivce, można całą sytuację śledzić na lokalnym kanale Telegrama.
Będąc na Donbasie jakiś czas, łatwo można zrozumieć sytuację. Słyszy się i czuje, że coraz więcej eksplozji i artylerii w okolicach. Dźwięki irańskich dronów (Shahed) w Kramatorsku nie robią już wrażenia na miejscowych. Wszyscy chcą tylko przeżyć. Miejsca, do których nie dawno można było wjechać, obecnie są niebezpieczne. Stopniowo sytuacja się pogarsza. Od południa otaczany jest Pokrowsk. Dotychczas logistycznie ważna droga z Pawlohradu jest już ostrzeliwana.
„Brakuje ludzi do obrony, brakuje sprzętu” – to najczęstsze wypowiedzi żołnierzy.
Brakuje jednak decyzji politycznej lub może chęci na jej podjęcie.
Komentarze