0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Agata KubisAgata Kubis

Mirosław Miniszewski to filozof, pisarz, który mieszka kilkaset metrów od granicy z Białorusią. Codziennie spotyka ludzi, którzy idą przez granicę, są wypychani do lasu przez straże graniczne, głodni, zmarznięci, w fatalnym stanie.

"Mam żal do państwa polskiego, że wystawia moje człowieczeństwo na próbę. Nie mogę przechodzić obojętnie wobec osoby, która jest umierająca. Jeśli państwo oczekuje, że będę domniemywał, czy osoba, która umiera, jest terrorystą, to nastąpiła jakaś pomyłka" - mówi OKO.press

"Nie wierzę, że nie ma możliwości, żeby przynajmniej częściowo pomóc tym ludziom. Zdaję sobie sprawę, że problem migracji w dużej części jest nierozwiązywalny, ale zdaję sobie też sprawę, że to my jako Zachód zdestabilizowaliśmy Bliski Wschód. Od czasu pierwszej wojny światowej Wielka Brytania, Francja i Stany Zjednoczone destabilizowały ten region. Chodziło o ropę. Epoka kolonialna spustoszyła ten świat, który teraz chce do nas przyjść. Nie mam na to odpowiedzi na takim poziomie abstrakcji.

Ale nie może być tak, że na moich oczach mają umierać ludzie, bo ktoś uważa, że ja swoją pomocą destabilizuję państwo polskie, bo kwestionuję bezpieczeństwo".

Opowiada o swoim bólu, żalu i działaniach, które podejmuje z grupą znajomych i przyjaciół, by pomóc ludziom idącym przez granicę. To niezwykła spowiedź.

Agata Szczęśniak, OKO.press: Spotyka pan na co dzień ludzi, którzy przechodzą przez granicę polsko-białoruską.

Mirosław Miniszewski: Po prostu są wokół mnie.

Są momenty, kiedy chce mi się wyć. Jednego dnia spotkałem młodego Irakijczyka. Opowiadał mi o swoim życiu. Widziałem młodego chłopaczka, który ma prawie zgniłe nogi w zgniłych butach, ledwo udało nam się założyć na te chore nogi suche skarpety. Zjadł łapczywie trzy czekolady, wypił dwie butelki wody, leżał, dysząc na trawie i patrzył na mnie. Potem przez trzy godziny ryczałem, nie mogłem do siebie dojść. A nie jestem specjalnie rozemocjonowanym człowiekiem.

Dla mnie już nie ma powrotu do tego, co było. To doświadczenie całkowicie zmienia wszystko.

Ludzie snują jakieś teoretyczne rozważania na podstawie tego, co zobaczyli w mediach. A tego nie jest w stanie oddać żadna relacja, nawet te dobre media, które relacjonowały tę sytuację.

Kiedy stoi pani na mokrej zimnej łące i słyszy wycie dziecka przez całą noc, to nie ma takiego medium, które jest w stanie to przekazać. Dlatego mówię: miej odwagę przyjechać i spójrz tej osobie w twarz.

Przeczytaj także:

Pan pomaga tym osobom. Co pan robi?

Niestety, prawda jest taka, że coraz bardziej boimy się to robić. Ogólnie polega to na tym, że mamy przygotowane pakiety, w których są podstawowe środki pozwalające uzupełnić kalorie. Są skarpety, czapka, rękawiczki. Jeżeli kogoś spotkamy, to przekazujemy te pakiety. Nie jest tak, że specjalnie jeździmy i szukamy, ci ludzie sami do nas trafiają. Często jest tak, że mamy kilka minut, żeby to dać, bo po chwili pojawia się straż graniczna.

Folia, skarpety, kalosze

Co jest w takim pakiecie?

Batony, najczęściej proteinowe, albo zwykłe batony typu Snickers. Te osoby są tak wycieńczone, że potrzebują natychmiast uzupełnić kalorie. Najlepiej, żeby dostały roztwór glukozy, ale nie mamy jak go przygotować. Więc są batony z czekolady, orzechy, coś, co można zabrać ze sobą w dalszą podróż. Co będą mogli zjeść po drodze, jeśli zostaną zatrzymani przez straż graniczną albo przerzuceni na białoruską stronę.

Jest folia NRC. Czasami, jeżeli mamy takie możliwości, płaszcz przeciwdeszczowy, czapka, rękawiczki, środki higieny osobistej - typu mokre chusteczki higieniczne. Węgiel aktywowany, ibuprom.

Mamy też ubrania, najczęściej używane ciepłe kurtki. Mamy trochę ciepłych butów, kaloszy.

Część tych rzeczy dostajemy od organizacji, które pracują na miejscu, od konsorcjum „Granica”. Oni nie mogą wjechać na nasz teren, ale udostępniają nam te rzeczy. Dostaję dużo rzeczy od przyjaciół. Pytają, co potrzeba, jadą, kupują, przywożą.

Nie zbieramy pieniędzy. Nie chcemy, żeby nie były jakiś podejrzenia, przyjmujemy wyłącznie gotowe rzeczy.

Część rzeczy nie nadaje się do wyprawy w teren, przykładowo nie możemy dawać bawełnianych skarpetek, bo stanowią zagrożenie, jeżeli namokną. Używamy skarpetek sportowych, termoaktywnych, które odprowadzają wilgoć, albo wełnianych. Jeżeli coś nie nadaje się, przekazujemy to do organizacji, które zawożą to do ośrodków, gdzie ci ludzie się znajdują. Tam też są duże potrzeby.

Te rzeczy umieszczamy w worku strunowym, żeby można je było łatwo ze sobą zabrać. Mamy też trochę plecaków sportowych.

Ile takich pakietów rozdaliście do tej pory?

Nie jestem w stanie powiedzieć, nie liczę.

Raczej piętnaście, pięćdziesiąt czy pięćset?

Sam przekazałem kilkadziesiąt. Ile ich było w sumie - nie wiem, nie sprawdzamy siebie nawzajem. Umieszczamy też te pakiety u sąsiadów, u ludzi, którzy chcą je mieć, gdyby ktoś zapukał w nocy z prośbą o jedzenie, żeby mogli bez zamieszania taki pakiet przekazać.

Wożę te pakiety ze sobą jawnie, w samochodzie na tylnym siedzeniu, jak straż graniczna czy policja mnie sprawdza, to je widzą. Na razie nie było żadnych pytań.

Nie komentują? Nie pytają, po co to panu?

Nie. Ja się z tym nie ukrywam. Specjalnie chcę, żeby to było na wierzchu i żeby funkcjonariusze widzieli. Nie chcę działać w konspiracji, w niejawności. Ja te rzeczy robię jawnie.

Mówi pan „my”. Napisał pan na Facebooku: „nigdzie nie należymy, po prostu tu mieszkamy”. „My”, czyli kto?

Grupa kilkunastu przyjaciół. Znamy się, od lat tutaj mieszkamy. Postanowiliśmy, że w sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, będziemy to robić. Spotykamy się, sortujemy te rzeczy, przepakowujemy, jak komuś pakietów zabraknie, to ktoś dowozi.

To nie jest tak, że mamy tutaj kierownictwo, wytyczne. Robimy to, co wydaje nam się konieczne i oczywiste w tej sytuacji.

Kogo spotykacie? To pojedyncze osoby, grupy, rodziny?

Wszystko. Są osoby pojedyncze, są grupy, są rodziny. Część tych osób sama prosi, żeby zadzwonić na straż graniczną. Miałem taką sytuację: jeden człowiek poprosił o wezwanie straży granicznej i zrobiłem to. Uważam, to była dorosła, świadoma osoba, dobrze mówiąca po angielsku. Oni liczą, że w ten sposób będą mieli możliwość złożenia wniosków [o ochronę].

Wicerzecznik PiS Radosław Fogiel powiedział, że na granicy nie mamy do czynienia z kryzysem humanitarnym. „Polska tam, gdzie pomoc jest potrzebna jej udziela” - powiedział. Czyli: nie ma tam ludzi, którzy potrzebują pomocy.

Jest to sprzeczne z moimi doświadczeniami, z tym, czego jestem świadkiem.

Kiedy zaczęliście to robić?

W zasadzie pierwszego dnia, kiedy media udostępniły informacje o tym, co się dzieje w Usnarzu. Już pierwszej nocy do tych ludzi trafiły jakieś rzeczy typu pieluchy. To było jeszcze o tyle proste, że straż graniczna sama tych ludzi karmiła. Pierwszej nocy myśmy przekazali te rzeczy strażnikom i oni dali tamtym ludziom.

Kiedy ci ludzie zaczęli być widywaniu już w tragicznym stanie tutaj w terenie, to wpadliśmy na pomysł, że warto coś mieć przy sobie. Najpierw mieliśmy podstawowe rzeczy luzem w samochodzie. Sytuacja wymusiła to, żeby robić to sprawniej, zanim straż graniczna dotrze. W ciągu kilkudziesięciu sekund możemy takie rzeczy przekazać. Czasami się udaje, czasami nie.

Te rzeczy dzieją się na schodach mojego domu

Pamięta pan ten moment, kiedy pomyślał pan, że należy to robić?

To nie jest tak, że pomyślałem. Ten mój imperatyw pomagania nie wystąpił na poziomie umysłu, ja mam to na poziomie ciała. Za dużo o tym nie myślę, bo gdybym zaczął, to już dawno bym zwariował.

Zresztą i tak większość z nas jest w tragicznym stanie psychicznym, ale to nie jest czas, żebyśmy się użalali sami nad sobą. Ale myślę na przykład o moich koleżankach. Często któreś z nas potrzebuje wsparcia.

Zdarza się, że nieraz w nocy do siebie dzwonimy, żeby porozmawiać, ponieważ to tak nas dotyka.

Jest taki chłopak, z którym się zaprzyjaźniłem. Był fotoreporterem, był w Syrii, Afganistanie, zjeździł cały świat. Mówi mi: „Musisz się zdystansować, bo inaczej wykorkujesz”. Odpowiadam: „Stary, ja nie mam jak się zdystansować, ty się mogłeś zdystansować, bo mogłeś wrócić do domu, do hotelu, powiedzieć: dziś nie pracuję”. Ja nie mogę.

Te rzeczy dzieją się na mojej łące, na schodach mojego domu, w drodze do sklepu. Nie mogę się zdystansować, kiedy samolot rozpoznania elektronicznego leci 40 metrów nad moją głową, kiedy śmigłowce latają nad moją głową, wszędzie jest wojsko, policja. Jak ja mam się zdystansować? Jeżeli państwo polskie oczekuje ode mnie obojętności…

Nawet jeżeli nigdzie nie jedziemy, nikogo nie spotykamy i nic się nie dzieje, to w nas uderza. Ciągle latają nad głową samoloty, śmigłowce, ciągle są kontrole i cały czas atmosfera wojny. Nie robi to dobrze na głowę.

Nie używam słowa „uchodźcy”

Proszę powiedzieć trochę więcej o tym, dlaczego to jest takie obciążające i trudne.

Czuję się bardzo źle w sytuacji, w której muszę się zastanowić nad każdym gestem pomocy. Muszę to robić tak, żeby to nie zostało uznane za przestępcze pomocnictwo. Czyli jest nieustanny lęk o to, że robię coś nielegalnego, coś złego i że może to być źle widziane. Boję się kary, konsekwencji prawnych... To pierwsza rzecz.

Boję się o swoją rodzinę. Mieszkamy tutaj z rodziną, z dzieckiem. Może gdybym był sam, byłbym skłonny bardziej się angażować, ale mogę robić to na tyle, na ile mam możliwości.

Trzecia sprawa jest taka, że nigdy w życiu nie spodziewałem się, że będę robił rzeczy, o których pisałem kilkanaście lat w pracy doktorskiej. Jestem filozofem, pisałem pracę doktorską o Holocauście. Nie sądziłem, że będę widział te procesy na własne oczy. Oczywiście to nie jest to samo co do skali czy skutków. Ja tego nie porównuję do finalnego aspektu Holocaustu, jakim były obozy zagłady. Natomiast wstęp wyglądał mniej więcej w taki sposób. Czyli była nagonka na ludzi.

W czym konkretnie widzi pan to podobieństwo?

Są ludzie uznani za zbędnych, odczłowieczamy ich poprzez język. Język, którym się posługujemy, jest kluczowy. Na początku używałem pojęcia imigranci, potem się okazało, że to nie są nielegalni imigranci tylko uchodźcy.

A w tej chwili już nie używam słowa „uchodźcy”, tylko za wszelką cenę staram się mówić „ludzie”. Nie uważam, że należy ich w jakiś sposób stygmatyzować takim określeniem [uchodźcy]. Nie ma adekwatnego słowa w języku, aby to określić. Dla mnie to są ludzie, którzy potrzebują pomocy.

Staram się w ogóle nie myśleć, skąd oni są, jaki był ich cel, jakie były ich intencje. Oni po prostu są w stanie kompletnego wycieńczenia i zasługują na pomoc, bo są ludźmi. Mamy w Polsce kulturę dokarmiania kotów w Polsce. To jest okrutne, ale jeśli mamy litość wobec zwierząt, to mamy obowiązek jako ludzie pomagać innym. To jest imperatyw gatunkowy.

Są ludzie dobrzy, są ludzie źli i są ludzie obojętni

Sąsiedzi, znajomi wiedzą o tym, co robicie. Jak reagują?

Większość wie. Ja się nie kryję, jestem dosyć znaną osobą w okolicy, piszę jawnie na Facebooku. Wypowiadam się w mediach. Policjant, który koło mnie stacjonował, poznał mnie i mówi: „A, to pan się w telewizji wypowiadał”.

Staram się nie rozmawiać z ludźmi, którzy nie chcą o tym rozmawiać.

Jest taka narracja, że tutaj panuje rodzaju zmasowanego szmalcownictwa - donoszenia do straży granicznej. Oczywiście są osoby, które same dzwonią na straż graniczną, są takie, które nie dzwonią, są takie, które starają się nic nie widzieć. Myślę, że ten przekrój postaw społecznych jest tutaj dokładnie statystyczny. Nie ma sensu generalizować, każdy reaguje na swój sposób. Nie jestem od tego, żeby oceniać sumienia innych ludzi.

Myślę, że są ludzie dobrzy, są ludzie źli i są ludzie obojętni. Jest dokładnie tak samo, jak w całej reszcie populacji na świecie. Nie ma tutaj jakiejś szczególnej nienawiści. Na Facebooku czytam wykształcone osoby, które piszą gorsze rzeczy niż słyszę tutaj. Ludzie zachowują się w różny sposób, no bo jakby miało być inaczej?

Jeden z polityków powiedział mi niedawno, że ludzie z tych terenów dzwonią do nich i mówią, że są wdzięczni za stan wyjątkowy, bo dzięki temu jest większy spokój.

Może niektórzy tak mówią, nie wiem. Ja nie widzę tutaj spokoju. Kilkanaście kontroli dziennie to nie jest sytuacja, która sprawia, że człowiek czuje się bezpiecznie. Kiedy jadę z pięcioletnim dzieckiem, z naszym chłopaczkiem, otwieram okno i widzę policjantów z bronią maszynową przy piersi. To nie jest sytuacja, w której czuję się bezpiecznie. Widok długiej broni nie jest tym, co chciałbym oglądać i nie chciałbym, żeby oglądało to moje dziecko.

Prawo wojny

Oglądałam dziś TVP Info. Mówiono tam, że osoby przekraczające granicę są powiązane z organizacjami terrorystycznymi. Czy pomagając, bierze pan pod uwagę, że tak może być?

Tak, biorę to pod uwagę. Z tym, że ja nie jestem osobą, która może weryfikować tego typu rzeczy.

Jeśli widzę grupę leżących na ziemi, bosych ludzi, w tym małe dzieci, to ciężko mi dostrzec w nich terrorystów.

Ale powiem coś, co umyka uwadze wszystkich: mamy coś takiego jak prawo wojny. Wyobraźmy sobie ludzi jawnie wrogo nastawionych wobec nas. Strzelają. Jedna armia strzela do drugiej. Kiedy jedna armia pokonuje drugą, mamy do czynienia z jeńcami. Gdy są pojmani, rozbrojeni lub ranni, stają się nietykalni, nie można ich już zabić. Stają się podmiotami prawa wojny i zgodnie z konwencjami genewskimi muszą mieć zapewniony opatrunek, pomoc lekarską, suche miejsce, wyżywienie.

Prawo wojny wykształciliśmy jako cywilizacja w bardzo długim procesie humanitaryzacji naszych postaw wobec drugich osób. Nawet jeżeli mielibyśmy do czynienia z osobami, które rzeczywiście mają wrogie nastawienie, to kiedy nie są uzbrojone, są w sytuacji zagrożenia życia, to takie osoby też zasługują na ochronę.

Mam żal do państwa polskiego o to, że doprowadziło do sytuacji, w której muszę myśleć o takich rzeczach. To wystawia moje człowieczeństwo na próbę. Nie mogę przechodzić obojętnie wobec osoby, która jest umierająca. Jeśli państwo polskie oczekuje, że będę domniemywał, czy osoba, która umiera, jest terrorystą i oczekuje, że jej nie pomogę, bo jest takie podejrzenie, to tu nastąpiła jakaś pomyłka. Ja tego nie rozumiem.

Jeżeli chcą pilnować tej granicy, to niech to zrobią w taki sposób, żeby granica była nieprzekraczalna. Są na to środki, są metody.

Natomiast nawet jeżeli mam do czynienia z wrogiem, który leży i umiera, to ja jako osoba mam obowiązek pomóc. Potem można ją sądzić, sprawdzać, itd. Tak mówi prawo wojny.

Jeżeli polskie państwo posługuje się retoryką wojny, to niech patrzy na tych ludzi jak na jeńców. Kiedy są aresztowani, przestają być wrogami, stają się jeńcami. W warunkach prawdziwej wojny, gdyby ktoś przejął jeńców, rozbroił ich i w sytuacji zagrożenia życia w nocy wyrzuciłby ich boso do lasu tak, żeby zamarzli, to Międzynarodowy Trybunał Karny uznałby takie coś za zbrodnię wojenną. Wystarczy poczytać statut Międzynarodowego Trybunału Karnego w rozdziale o zbrodniach wojennych. Tam jest to wyraźnie napisane.

Napisał pan, że ma nadzieję być kiedyś świadkiem przed tym Trybunałem.

Tak, mam nadzieję, że będę kiedyś świadkiem przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym.

Uważam, że to, co tutaj Europa robi, nie mówię tylko o polskim państwie, ale o całej Europie, to jest po prostu eksterminacja. To jest moje zdanie.

Wyrzuca się małe dzieci na granicę, w nocy, w stronę bandyckiego państwa. Bo po drugiej stronie nie mamy do czynienia z Niemcami ani z Czechami, ani nawet z cywilizowanymi Ukraińcami, tylko z bandytami białoruskimi, którzy strzelają do tych ludzi. Niektóre relacje uchodźców są takie, że tam się do nich strzela, oczywiście nikt nie może tego w żaden sposób zweryfikować, ale ci ludzie mówią, że po stronie białoruskiej leżą trupy. Jeżeli o tym wiemy i tam ich odsyłamy, to dla mnie to wyczerpuje znamiona eksterminacji.

Mówienie, że to są osoby, które gwałcą krowy, pedofile, to nie jest żadna informacja, bo nikt nie potrafi tego sprawdzić ani zapobiec tej sytuacji. Przy moim domu biegnie granica. Co 200 metrów jest posterunek, gdzie siedzą nasi pogranicznicy, widać ich z drogi. Między tymi posterunkami ci ludzie dalej przechodzą. Więc ochrona granicy jest po prostu nieskuteczna.

Ludzie z innej kultury są irytujący

Napisał pan też, że obecność uchodźców jest dla pana irytująca. Dlaczego?

Przychodzą ludzie, którzy nie powinni się tutaj znaleźć. Są w miejscu świata, które kompletnie nie nadaje do tego, żeby się tu znaleźli. Swoją obecnością powodują zachwianie równowagi. Nie byli tutaj oczekiwani. Ja tych ludzi tutaj nie oczekiwałem.

Nigdzie na świecie uchodźcy nie są oczekiwani - powiedzmy sobie prawdę w oczy. To nie jest sytuacja: „O, jak wspaniale! Przyszli ludzie, mogę teraz pokazać, jaki jestem dobry i że im pomagam”. To nie jest tak. Życzyłbym sobie, żeby to ustało.

Człowiek nie działa na jednym poziomie i jest taki poziom mnie, który mówi: chciałbym mieć spokój. Nie chciałbym tej sytuacji, chciałbym, żeby wróciło to, co było. Oczywiście możemy marzyć o świecie, w którym ludzie nie muszą nigdzie uciekać. Ale powiem więcej: sam byłem nielegalnym imigrantem. Z grupą kolegów, jeszcze zanim Polska wstąpiła do UE, na wizie turystycznej wjechaliśmy do Wielkiej Brytanii. I tam przez wiele lat nielegalnie pracowaliśmy, mimo że mieliśmy pieczątkę w paszporcie, że jest zakaz pracy. Przebywaliśmy tam dłużej, niż pozwalało na to prawo. Cała masa moich znajomych nielegalnie pracowała w Wielkiej Brytanii przez wiele, wiele lat. Znam do dzisiaj Polaków, którzy nielegalnie pracują w Stanach Zjednoczonych, przebywają tam bez wizy. Polacy byli w Wielkiej Brytanii źródłem wielkiej frustracji ludzi tam mieszkających. Byłem tego świadkiem.

Ludzie z obcej kultury są irytujący, ponieważ zachowują się w sposób, którego my nie rozumiemy. Trzeba mieć dużo dobrej woli i otwartości, żeby móc żyć w innej kulturze, z ludźmi, którzy przychodzą z innych kultur. Proszę mnie dobrze zrozumieć, to nie jest tak, że ja coś do nich mam. Dużo jeździłem po świecie, byłem także w krajach arabskich, to nie jest tak, że ja wartościuję. Nie chodzi o to.

Wie pani: niechciany gość w domu. Nawet jeśli przyjeżdża do mnie serdeczny przyjaciel o porze, której z nim nie ustalałem i wchodzi do domu i siedzi zbyt długo, to też jest dla mnie irytujące. To jest na tym poziomie. Jak niespodziewanie przyjeżdża teściowa czy teść, to też jest irytujące, bo nie chcemy ich obecności teraz, w tym momencie. O to chodzi, to jest ta analogia.

Kiedy czyta pan sondaż, że 52 proc. osób chce, żeby nie wpuszczać tych ludzi, a jeśli im się uda przekroczyć granicę, to należy ich zawracać - rozumie pan motywację osób, które tak uważają, czy złości się pan na nich?

Znowu odpowiem jak filozof: to zależy. Rozumiem tę postawę na poziomie pewnego socjologicznego uwarunkowania. Rozumiem te procesy i wiem, jak one przebiegają. Wiem, że są ludzie, dla których wartości polityczne i fetyszyzacja czegoś takiego, jak granica, armia, wojsko to są ważne rzeczy.

Natomiast na poziomie ludzkim, takim codziennym, uważam, że gdyby ktoś miał to doświadczenie, co ja, musiał patrzeć w oczy człowieka, który jest przerażony, głodny, wyziębiony i wie, że grozi mu śmierć...

Chciałbym, żeby te osoby, które mają takie poglądy, przyjechały tutaj, potowarzyszyły mi przez jedną noc, kiedy takiej pomocy staram się udzielić. Spojrzały w oczy tej osobie i potem poszły spokojnie spać. Bo ja mimo tego, że mam postawę pomocową, od wielu tygodni nie mogę spokojnie spać. Ciągle śnią mi się koszmary, ciągle widzę te oczy. Kiedy patrzę na tych ludzi wygłodniałych, wycieńczonych, to ich oczy mają dokładnie taki sam wyraz, jak są zdjęcia z obozów koncentracyjnych czy zdjęcia Żydów w gettach w czasie wojny. To jest ten sam wyraz twarzy. I chciałbym, żeby osoba, która takie radykalne sądy wygłasza, miała to samo doświadczenie, potem jeszcze raz się zastanowiła i mówiła dalej.

Jeżeli po czymś takim ktoś może iść spokojnie spać, to ja z taką osobą nie mam o czym rozmawiać, ta osoba nie pozostaje w polu mojej uwagi, bo to jest sytuacja graniczna.

Tutaj nie rozmawiamy o polityce, my tu rozmawiamy o życiu, o biologicznym przetrwaniu.

Kolega katolik mówi: jest katolicki porządek miłości, najpierw rodzina, dzieci dom, siostry, kuzyni, przyjaciele, dopiero na końcu ci ludzi. Co to za brednie! Ja mam lekką nadwagę, moja partnerka ma lekką nadwagę, dziecko jest dobrze odżywione, siedzimy w ciepłym domu. O jakim porządku miłości mówimy, jeśli jako cywilizacja wypieprzamy jedną trzecią jedzenia do śmieci? Każda polska rodzina mogłaby trzydzieści procent jedzenia przeznaczyć dla uchodźców.

Mówił pan o prawie wojny, o którym nie mówimy. Coś jeszcze pomijamy?

Największym problemem jest dezinformacja. Nie tylko w znaczeniu tego, co robią polskie media. Powinno się zaangażować międzynarodowe organizacje. ONZ powinien w tych bądź co bądź w tej chwili normalnych w miarę krajach, jak Irak czy Pakistan, skąd ci ludzie przylatują, umieścić na lotniskach wolontariuszy, którzy będą tym ludziom rozdawać ulotki i tłumaczyli, że oni lecą w pułapkę. Tam powinno się informować tych ludzi, że tutaj nie ma żadnej możliwości przedostać się do Europy. Bo oni myślą, że są w Niemczech. Kiedy im mówię: „Do Niemiec to macie w linii prostej 600 kilometrów”, to oni patrzą i nie wierzą.

Ktoś tych ludzi oszukał. Powinno się tam robić kampanię informacyjną zakrojoną na szeroką skalę: „Nie lećcie tutaj! Nie wierzcie Białorusi, ponieważ nigdzie stąd się nie wydostaniecie. Zabiorą wam wszystkie pieniądze, okradną was z całego dobytku i zostaniecie w lesie”.

A kiedy pan słyszy, że bezpieczeństwo to jest podstawowa wartość?

Za jaką cenę? Jaką cenę mamy zapłacić za bezpieczeństwo?

Nie wierzę, że nie ma możliwości, żeby przynajmniej częściowo pomóc tym ludziom. Zdaję sobie sprawę, że problem migracji w dużej części jest nierozwiązywalny, ale zdaję sobie też sprawę, że to my jako Zachód zdestabilizowaliśmy Bliski Wschód. Od czasu pierwszej wojny światowej Wielka Brytania, Francja i Stany Zjednoczone destabilizowały ten region. Chodziło o ropę. Epoka kolonialna spustoszyła ten świat, który teraz chce do nas przyjść. Nie mam na to odpowiedzi na takim poziomie abstrakcji.

Ale nie może być tak, że na moich oczach mają umierać ludzie, bo ktoś uważa, że ja swoją pomocą destabilizuję państwo polskie, bo kwestionuję bezpieczeństwo.

Mirosław Miniszewski opisał co czuje i widzi mieszkając przy granicy, i co robi, by nie zatracić człowieczeństwa w przejmującym wpisie na Facebooku, 3 października 2021. Poniżej możesz go przeczytać.

Dobrzy ludzie przysyłają paczki na granicę, a w nich rzeczy ratujące życie. Codziennie odbieram kolejne. Dzisiaj przyjechała jedna Pani - specjalnie z Warszawy wiozła sama cały bagażnik cennych darów. Nie mogliśmy jej zaproponować nawet kawy ani posiłku, bo nie mogła wjechać do strefy. Na konto stowarzyszenia Homo Faber z kolei trafiło bardzo dużo pieniędzy. Dziękujemy Wam za to. Wszystkie te rzeczy trafią do obszaru granicznego. Co nie zostanie zużyte tutaj, trafi do ośrodków dla ludzi szukających schronienia na terenie naszego kraju.

Nie musisz być tu na miejscu, aby pomagać. Zresztą i tak nikt nie wjedzie do strefy. Nawet organizacje pomocowe nie działają na miejscu, tylko w rejonach przyległych do obszaru objętego restrykcjami. Tutaj działa kilkoro prywatnych i niezorganizowanych instytucjonalnie osób. Nigdzie nie należymy. Po prostu tu mieszkamy. Działamy w granicach prawa - przekazywanie jedzenia, środków ochrony osobistej, ubrań i butów na razie nie jest nielegalne. Tylko tyle w tej chwili można tutaj zrobić.

Nikt z nas nie kwestionuje prawa kraju do chronienia granic. Ja sam uważam, że gdyby ta granica była wcześniej profesjonalnie zabezpieczona, reżym Łukaszenki nie byłby w stanie zorganizować takiej akcji. Między ochroną granic a w praktyce eksterminacją jest jednak różnica. Uważam bowiem, że wywożenie wycieńczonych, wygłodniałych i oszukanych przez białoruskich faszystów ludzi przez granicę z powrotem do bandyckiego kraju, gdzie są okradani, bici i niektórzy także prawdopodobnie zabijani - bo o tym mówią Uchodźcy w swoich relacjach - to jest eksterminacja.

Dlatego też, chociaż obecność Uchodźców jest dla mnie osobiście irytująca i nie postrzegam ich obecności przez pryzmat romantycznych uniesień, nikt nie może mi zabronić bycia człowiekiem. Nie interesuje mnie skąd jest, jak tutaj trafił i jakie miał plany człowiek, który jest na krawędzi życia. Każda osoba, która potrzebuje ratunku przed głodem, chłodem i śmiercią ją ode mnie otrzyma w miarę posiadanych możliwości. Ktoś, kto to kwestionuje, nie pozostaje dłużej w obszarze mojego pola uwagi.

Wiele osób ma swoje opinie na temat sytuacji na granicy. Bezwzględnie uważam, że ostateczne prawo do oceny ma się wtedy, gdy patrzysz w czyjeś wystraszone, pełne grozy śmierci oczy i wiesz, jak niewiele możesz zrobić, aby pomóc. Wracasz potem do domu, a te oczy ci się śnią po nocach. Prześladują Cię. Bo tak naprawdę wiele nie zrobiłeś. Dałeś trochę kalorii i suche skarpety. Zapewniłeś komuś może 24 godziny przetrwania. Nic więcej. Czujesz wstyd, gniew i nienawiść, że jesteś członkiem społeczeństwa, całej cywilizacji białego człowieka, która przemocą odbiera ci prawo udzielenia pełnej pomocy. Musisz z tym żyć. Gdybyś zrobił więcej, naraziłbyś swoich bliskich, samego siebie na trudne do przewidzenia konsekwencje. To jest rodzaj gwałtu, jaki zadaje ci system, Polska, cała Europa. Z czegoś takiego nie ma już powrotu do poprzedniego życia. Takie właśnie coś już zostanie ze mną na zawsze.

Członkowie organizacji pomocowych, którzy zjeździli świat obozów dla uchodźców na całym świecie, radzą nam zachować dystans, nie angażować się za mocno. Mówią, że też wiele widzieli. Uważam, że ich sytuacja jest inna. Pojechali tam często w ramach pracy czy wolontariatu. W każdej chwili mogli wrócić. Moja perspektywa jest inna, bo to wszystko się dzieje na progu domu, gdzie mieszkam, wśród sąsiadów, w moim lesie, na mojej łące i w moim świecie. Nie mogę wyjechać, nie mam dokąd wrócić, aby się zdystansować.

Nie mam szans na żaden dystans! Boję się wyglądać przez okno, jechać drogą. Ktoś właśnie "zniszczył" mój dom, zachwiał lokalnymi relacjami, strukturami. Ktoś kontroluje mnie 20 razy dziennie, czy aby mój imperatyw niesienia pomocy nie jest już przestępczym pomocnictwem, zbrodnią przeciw ojczyźnie. Ktoś monitoruje mój telefon, wie gdzie jestem. Ktoś każdego dnia usilnie pracuje nad tym, abym stał się zwykłą k...wą. Taka postawa zapewniłaby mi przychylność władz mojej ojczyzny. Mam być obowiązkowo obojętny i w ramach katolickiego porządku miłości, zająć się swoimi sprawami, a resztę zostawić funkcjonariuszom. Mam odwracać oczy od śmierci i cierpienia, bo to nie jest moja sprawa. Niestety, jest problem, ponieważ życie dało mi wielu nauczycieli, którzy nauczyli mnie samodzielnie myśleć. Dopiero lobotomia uczyniłaby ze mnie wzorowego obywatela pisowskiej Polski. Lepsza byłaby już śmierć.

3 października 2021

;

Udostępnij:

Agata Szczęśniak

Redaktorka, publicystka. Współzałożycielka i wieloletnia wicenaczelna Krytyki Politycznej. Pracowała w „Gazecie Wyborczej”. Socjolożka, studiowała też filozofię i stosunki międzynarodowe. Uczy na Uniwersytecie SWPS. W radiu TOK FM prowadzi audycję „Jest temat!” W OKO.press pisze o mediach, polityce polskiej i zagranicznej oraz prawach kobiet.

Komentarze