0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: il. OKO.pressil. OKO.press

„Soundtrackiem dla ruchu “Solidarności” nie był hip hop, ale »Boże coś Polskę«” – mówi w rozmowie z OKO.press Marcin Kościelniak, którego książka „Aborcja i demokracja. Przeciw-historia Polski 1956-1993” ukazała się w listopadzie 2024 nakładem wydawnictwa Krytyki Politycznej. W książce analizuje historię aborcji od 1956 do 1993 roku z perspektywy opozycji demokratycznej i jej związków z Kościołem.

Magdalena Chrzczonowicz, OKO.press: Ustawa aborcyjna w 1993 roku nie spadła nam z nieba, nie urodziła się, nomen omen, tuż po wyborach 1989 roku, ale dużo wcześniej. Była wynikiem zblatowania Kościoła z opozycją demokratyczną. Taką tezę stawiasz w swojej książce.

Marcin Kościelniak*: Tak, w 1989 roku prace nad zaostrzeniem ustawy były już zaawansowane, przy dużym udziale zarówno Kościoła, jak i środowisk solidarnościowych.

Panuje przekonanie, że Kościół do 1989 roku był siłą wspierającą opozycję i że krytykować go za forsowanie ustawy antyaborcyjnej można dopiero od czerwcowych wyborów. W książce pokazuję, że Kościół wspierał opozycję przed 1989, ale warunkowo – wspierał, ponieważ cała opozycja uznawała porządek kościelny za fundament życia społecznego i fundament polskiego porządku symbolicznego.

Częścią tego porządku było pogwałcenie praw kobiet przez wprowadzenie pełnego zakazu aborcji. Nie wymyślono tego po wyborach 1989, ale dużo wcześniej. Pierwsze projekty ustaw pochodzą z początku lat 80. Jeden z nich powstał w środowisku solidarnościowym. Stworzyli go prawnicy z Centrum Obywatelskich Inicjatyw Ustawodawczych NSZZ „Solidarność” (m.in. Andrzej Zoll) w ramach propozycji zmian w Kodeksie karnym. Drugi opracowali tzw. koncesjonowani katolicy z Polskiego Związku Katolicko-Społecznego, z udziałem m.in. Wandy Półtawskiej i ks. Stanisława Małkowskiego, związanego z opozycją. Obydwa „pobłogosławił” Episkopat.

Przeczytaj także:

Aborcja zawsze i wszędzie

Przyznam, że żyłam w przekonaniu, że przed 1989 rokiem kwestia aborcji nie była tak często podnoszona przez Kościół. Z opowieści z tamtych czasów mam taki obrazek: wszystkie kobiety robią aborcję, także te wierzące, i nie prowadzi to do żadnego konfliktu sumienia. Normalna sprawa. Może właśnie dlatego, że Kościół o tym nie mówi.

Nie, nie. Temat był mocno obecny od 1956 roku. Dla Kościoła to był temat pierwszorzędny. Każdy, kto wtedy zetknął się z Kościołem – a środowisko opozycyjne na czele z KOR związało się z nim na wiele sposobów – musiał mieć tego świadomość. Gdy w połowie 1976 roku Jacek Kuroń przyprowadził Adama Michnika na pierwszą audiencję do Stefana Wyszyńskiego, kardynał mówił właśnie o aborcji. To symboliczne.

A czy nie było tak, że KOR nie zauważał tego elementu kościelnej ideologii (której zresztą nikt wówczas nie nazywał ideologią)? Buntując się przeciw komunistycznemu państwu, opozycja wchodziła w sojusz z Kościołem, a że walka z aborcją była elementem kościelnego światopoglądu, to wzięto ją z dobrodziejstwem inwentarza? Bez zastanowienia, bez szczególnej intencji?

Nie sądzę. Wystarczy przejrzeć biuletyny KOR. W 1979 roku w Biuletynie Informacyjnym [od 1977 roku to Biuletyn Informacyjny Komitetu Samoobrony Społecznej „KOR”] przedrukowano skierowany do premiera memoriał Episkopatu z 8 lutego 1978, w którym biskupi wprost wykładali ideologię antyaborcyjną. Pisali, że ustawa z 1956 roku pozwala na to, by „zmienny nastrój i kaprys matki” wystarczały do „zabicia nienarodzonego dziecka”, wzywali do delegalizacji przerywania ciąży. W komentarzu redakcyjnym KOR ocenił memoriał jako „dokument wielkiej wagi”. Nie można powiedzieć, że ludzie z KOR nie wiedzieli.

Nie sądzę jednak, by wówczas była to taktyka pt.: poświęcimy prawo do aborcji na rzecz dobrych relacji z naszym sojusznikiem w walce z komunistami. Za Barbarą Labudą czy Agnieszką Graff stawiam tezę, że

chodzi tutaj o coś więcej: o ówczesny sposób myślenia o demokracji jako demokracji bez kobiet.

Prawa kobiet, a już na pewno prawo do aborcji, były po prostu lekceważone. To stanowiło płaszczyznę sojuszu opozycji z Kościołem. Treścią jawną tego sojuszu była walka o tzw. prawa człowieka, treścią ukrytą – odrzucenie praw kobiet.

W fundamentalnej dla tego sojuszu książce „Kościół, lewica, dialog” Adam Michnik przytacza wiele fragmentów wystąpień biskupów i samego Wyszyńskiego z lat 1945-1974, ale pomija fragmenty dotyczące kontroli życia seksualnego i prokreacyjnego kobiet. Raz tylko wspomina, że „częstym tematem wystąpień Episkopatu” były ataki na „proceder przerywania ciąży”. Już samo użycie słowa „proceder” wskazuje na – świadome lub nie – przyswojenie i uwewnętrznienie norm Kościoła.

To najbardziej złowroga część sojuszu opozycji z Kościołem, pokazująca, że nie chodziło tu tylko o doraźne polityczne rachuby. Opozycja i ogromna część społeczeństwa uznały Kościół i tzw. wartości chrześcijańskie za uniwersalny fundament ładu społecznego i symbolicznego.

Fenomen ten nazywam „ukąszeniem katolickim”.

Mówię teraz oczywiście głównie o tej części opozycji, która miała rodowód lewicowy, bo środowiska o tożsamości konserwatywnej, narodowej mówiły o aborcji głośno i dużo. ROPCiO czy Ruch Młodej Polski walkę z aborcją wpisały w dokumenty programowe.

Wspomniałeś o kardynale Wyszyńskim. Szokujące są w twojej książce zestawienia cytatów o kobietach, ich roli i powinności. Powtarza się słowo „czystość”. „Pragniemy, aby Polska rodziła się z czystych matek”. Obrazują one nie tylko nacjonalizm Wyszyńskiego, ale i to, że głównym argumentem antyaborcyjnym jest przetrwanie narodu, a nie kwestia człowieczeństwa płodu. Kiedy to się zmieniło w dyskursie Kościoła?

Początkowo, w latach 50. i 60., na pierwszym planie były kwestie narodowe i demograficzne. W narracji Wyszyńskiego chodziło nie tyle o życie tak zwanego nienarodzonego człowieka, ile o życie „nienarodzonego” Polaka. Związane to było z wojennymi stratami ludnościowymi, podsycaniem lęku przed Niemcami i z zasiedlaniem Ziem Zachodnich. Wyszyński wzywał do ekspansji biologicznej: był to dyskurs łączący elementy katolickie i nacjonalistyczne. A przy tym mizoginiczne. Obowiązkiem polskiej kobiety było rodzenie Polaków, za wszelką cenę. Nie liczyła się kobieta – ale (pisany wielką literą) „Naród”. Lektura kilkunastu tomów „Dzieł Zebranych” Wyszyńskiego pokazuje, że prymas nawracał do tego w sposób obsesyjny.

Z czasem ten dyskurs ewoluował. Sytuacja geopolityczna się zmieniała, zarazem pod koniec lat 60., wobec zniżkowych tendencji demograficznych, komuniści wprowadzili politykę pronatalistyczną. Wreszcie, technika poszła do przodu, pojawiły się zmanipulowane fotografie płodów, potem USG. Na pierwszy plan w narracji Kościoła wysunęła się ideologia człowieczeństwa płodu.

Karol Wojtyła był spadkobiercą tego złożonego dyskursu. Mówił to samo, ale inaczej, bardziej przebiegle. W książce „Miłość i odpowiedzialność” przyszły papież propaguje kościelne normy życia seksualnego, mówiąc nie o zakazie czynienia „zła”, ale o nakazie czynienia „dobra”. U Wyszyńskiego dużą rolę obok Maryi grała biblijna Ewa, „zła” kobieta – u Wojtyły była wyłącznie Matka Boska i jej kult. Zamiast krytyki mamy adorację kobiety – jako takiej, która wciela patriarchalny ideał czystości i posłuszeństwa. Ta forma przemocy symbolicznej jest dużo skuteczniejszym narzędziem dyscypliny. Kościół zaczął go używać, a Jan Paweł II ukuł dla niego nazwę „nowego feminizmu”.

Przed wyborami kwestia aborcji nagle stała się paląca.

Tak, sprawa stanęła wówczas na ostrzu noża. Środowiska opozycyjne, m.in. „Gazeta Wyborcza” włożyły wtedy dużo wysiłku w to, by uspokoić wyborczynie i pokazać, że nie ma się czego bać z tymi zapowiedziami o zaostrzeniu ustawy.

Było się czego bać i uważam, że opozycjoniści o tym wiedzieli i świadomie to ukrywali.

W lutym 1989 jeszcze w PRL-owskim Sejmie zgłoszony został projekt ustawy antyaborcyjnej, skrajnie restrykcyjny. Stało się jasne, że sprawa aborcji może zagrozić opozycji w wyborach. I wtedy pojawiła się nieoficjalna strategia polityczna, żeby wyciszyć temat. Ugruntował się podział: ci z prawej strony opozycji mówili głośno, że są za całkowitym zakazem aborcji, a ci, którzy mieli w tej sprawie wątpliwości, starali się o tym nie mówić wcale. „Wyborcza” wydrukowała na pierwszej stronie pierwszego numeru wypowiedź prymasa Józefa Glempa, aby aborcji nie mieszać do wyborów. Sądzę, że ta wypowiedź była „dogadana” z Glempem na użytek kampanii. Kandydaci opozycji powoływali się na nią, uchylając się podczas spotkań wyborczych od odpowiedzi na pytania o aborcję. Utrzymywali, że temat został wyciągnięty przez komunistów, by poróżnić opozycję.

Prawdą jest, że komuniści to wykorzystywali, a projekt ustawy złożyli w Sejmie „legalni” katolicy z PZKS [Polski Związek Katolicko-Społeczny – red.]. Ale projekt powstał z inicjatywy Kościoła, z jego oficjalnym wsparciem i z udziałem ludzi związanych z opozycją (Andrzej Zoll, Alicja Grześkowiak, Adam Strzembosz). Tuż po wyborach Episkopat powrócił do tematu i zaapelował o wprowadzenie zakazu aborcji. Przedstawił to jako społeczne zobowiązanie i kluczowy element demokratycznej odnowy.

W książce pokazujesz, że to nie komuniści wprowadzili aborcję do kampanii wyborczej w 1989 roku.

Tak. Wbrew tezom stawianym do dziś w opracowaniach historycznych. Zresztą w opowieściach o 4 czerwca 1989 temat aborcji jest marginalizowany, a najczęściej pomijany. Tymczasem z tysięcy stron dokumentów MSW i opozycji, które przeanalizowałem, wynika, że był to jeden z najważniejszych i stale powracających wątków spotkań przedwyborczych.

Jednak przede wszystkim stawiam tezę, może trudną do przyjęcia, że gdyby nie stan wojenny, to zakaz aborcji zostałby wprowadzony wcześniej. Temat powrócił oficjalnie po Sierpniu 1980, gdy tylko nastąpiła odwilż. Te same środowiska i te same osoby, które stały za projektami antyaborcyjnymi w roku 1981, opracowały projekt w lutym 1989 roku. Z kolei projekt z lutego 1989 roku stał się punktem odniesienia dla wszystkich projektów z kolejnych lat. O wznowienie prac nad nim apelowała już w grudniu 1989 grupa solidarnościowych senatorów.

Ukryta podszewka historii

Kościół jako wszechogarniająca instytucja, grająca na wielu frontach – taki obraz zobaczyłam w twojej książce.

Tak, to jest opowieść inna od tej, jaką znajdujemy w większości narracji historycznych o PRL. Nie pomijam wątku prześladowania Kościoła, jak morderstwo Popiełuszki czy uwięzienie kard. Wyszyńskiego. Piszę o wsparciu udzielanym przez kler opozycji. Ale kładę nacisk na to, jak umiejętnie Kościół rozmawiał z komunistami. W momentach przełomów tonował nastroje i sytuował się w roli rozjemcy pomiędzy władzą a społeczeństwem. Historycy mówią, że w ten sposób zabiegał o zachowanie „biologicznej substancji narodu” – ja pokazuję, jakie miał z tego korzyści.

Chodzi mi jednak o coś więcej, niż odmienna interpretacja historii: chodzi o radykalną zmianę perspektywy spojrzenia na przeszłość. Wychodzę poza to, co nazywam paradygmatem katolickim, który, moim zdaniem, wyznacza ton obowiązującej opowieści o PRL. W tej opowieści synonimem „władzy” i „zła” jest Partia, a Kościół stoi po stronie „dobra” i prześladowanych. Ja pokazuję Kościół jako instytucję władzy. Jej źródłem była jednolita struktura wyznaniowa polskiego powojennego społeczeństwa i ogromne zaufanie społeczne dla Kościoła, które w latach 80. przekraczało 90 proc. Kościół umiał ten kapitał wykorzystać.

O odmienności mojego spojrzenia na historię PRL – o tym, że nazywam moją książkę przeciw-historią – decyduje jednak przede wszystkim przyjęcie praw kobiet jako naczelnej perspektywy badawczej i uznanie praw kobiet za nieredukowalne kryterium demokracji. Aborcja nie jest zagadnieniem światopoglądowym, jest niezbywalnym prawem. Za zakazem aborcji nie stoi etyka, ale pragnienie władzy. Jeśli tylko przyjąć tę optykę w spojrzeniu na rzeczywistość, rola Kościoła staje się jednoznaczna. Historia uczy, że Kościół zawsze był siłą skrajnie konserwatywną, występującą przeciwko uznaniu praw kobiet. Tak jest do dzisiaj. Jest to instytucja, która mówi otwarcie i wyraźnie: kobieta powinna urodzić, choćby miała umrzeć. I to przykazanie chce uczynić prawem.

Moja książka nie jest jednak po prostu opowieścią o Kościele. Ostatecznie władza Kościoła opiera się na jej uznaniu przez społeczeństwo. Idąc szlakiem tzw. polskich miesięcy [określa się w ten sposób miesiące przełomów lub kryzysów w okresie PRL, np. październik 1956, marzec 1968 – red.] odsłaniam ukrytą podszewkę polskiej historii: pokazuję, że polskie społeczeństwo gorliwie podporządkowywało się władzy Kościoła, szczególnie wtedy, gdy buntowało się przeciwko komunistom.

Ale nikt wówczas nie postrzegał Kościoła w taki sposób.

A powinien. Wystarczyło choćby pobieżnie przeczytać pisma Kościoła z tamtych lat. Chodzi nie tylko o stosunek do praw kobiet, ale także elementy nacjonalistyczne czy antysemickie, o uznanie katolicyzmu za fundament polskiej tożsamości, polskiego ładu społecznego, polskiej szkoły itd. Jedna z naczelnych narracji dotycząca PRL mówi, że Kościół po 1989 roku poczuł władzę i skręcił w prawo. To nieprawda: on zawsze tam był. Tymczasem wszyscy dysydenci, na czele z „lewicą”, przekonywali, że to najbardziej prodemokratyczna, antytotalitarna, opowiadająca się za prawami człowieka instytucja.

A tzw. kościół otwarty? Nie było wtedy różnych Kościołów?

Nie, jeżeli uwzględnimy perspektywę praw kobiet. Pokazuję to w książce na przykładzie „Tygodnika Powszechnego”. Na łamach pisma wypowiadali się antyaborcyjni fundamentaliści jak Włodzimierz Fijałkowski czy o. Jacek Salij. To samo zresztą dotyczy „Znaku”, „Więzi” czy warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej. Całe to środowisko mówiło w sprawie aborcji głosem Kościoła. Józefa Hennelowa, Jerzy Turowicz, Andrzej Wielowieyski, ks. Józef Tischner. W tym środowisku pojawiały się wątpliwości co do pomysłu karania kobiet za aborcję. To był argument, którym katolicy „otwarci” mogli posłużyć się, by powiedzieć: nie jestem fundamentalistą, jestem przeciw karaniu kobiet. Ale to była jedyna różnica.

Jednak ostatecznie Kościół „klepnął” tzw. kompromis z 1993 roku.

Tak, prymas Glemp powiedział, że to krok w dobrym kierunku, przełamał się opłatkiem z posłami tuż po głosowaniu. Ale trzeba pamiętać, że sytuacja zmieniała się dynamicznie. W ciągu kilku lat zaufanie do Kościoła radykalnie spadło [można to prześledzić w sondażach CBOS – red], sondaże pokazywały też, że Polacy popierali aborcję z powodów społecznych (choć już nie aborcję na żądanie); w siłę rosła lewica postkomunistyczna. Kościół wiedział, że to ostatni moment, że za pół roku może być po sprawie. Dlatego bojkotował pomysł referendum i „klepnął” ustawę. Dla Kościoła to nie był żaden kompromis – to było wszystko, co mógł ugrać na tamten moment.

„Boże coś Polskę", a nie hip-hop

Mówiliśmy wcześniej o zjednoczeniu państwa z Kościołem, normalizacji norm Kościoła w przestrzeni publicznej. Najczęściej mówi się, że to nastąpiło właśnie po przełomie w 1989 roku. A ty jak byś to ocenił?

Po roku 1989 Kościół otwarcie został wprowadzony w polski krwiobieg polityczny i prawny – ale ten proces zaczął się wcześniej. Jednym z podstawowych celów, jakie sobie wyznaczyłem, było uzmysłowienie skali obecności Kościoła w „Solidarności". Nie tylko w jej symbolicznym centrum: w Sierpniu i potem podczas Krajowego Zjazdu Delegatów oraz w przyjętych wówczas dokumentach programowych – ale także w pozostałych dniach tzw. karnawału, w regionach, w zakładach pracy.

Obok wielu innych źródeł na warsztat wziąłem sto pięćdziesiąt biuletynów związkowych. Ich lektura pokazuje, że Kościół był wszechobecny: na poziomie rytuałów, symboli, uchwał. I to nie Kościół zagarniał Solidarność, ale związkowcy zabiegali o Kościół. Nie tylko w sytuacjach kryzysów i zagrożenia, gdy tego potrzebowali, ale na co dzień. Symbole katolickie były powszechnie wprowadzane na sztandary regionów i zakładów pracy, były umieszczane w fabrykach i w przestrzeniach publicznych. Częste były marsze do szkół z krzyżami i ich zawieszanie w salach lekcyjnych z poparciem lub udziałem związkowców. Dodatkowo te wszystkie symbole wcześniej publicznie święcono, procesyjnie niesiono ulicami miast. Z każdej możliwej okazji odprawiano msze: podczas świąt narodowych, związkowych, podczas zjazdów. Związkowcy regularnie uzyskiwali audiencje u biskupów, zabiegali o budowę kościołów. I tak dalej.

Oczywiście, prawdą jest, że „Solidarność” była ruchem synkretycznym. Tyle że ten synkretyzm miał granice. Biegun prawy wyznaczyło uznanie tzw. wartości chrześcijańskich za narodowe, biegun lewy – za uniwersalne. Krytyka ureligijnienia ruchu była niezwykle rzadka i momentalnie dławiona. Uznanie Kościoła za wyznacznik i strażnika społecznego ładu moralnego było czymś, co łączyło wszystkich: KOR z endekami, robotników z tzw. inteligencją.

Ten obraz radykalnie kłóci się z tym, jak uczy się nas pamiętać o „Solidarności”: jako ruchu pluralistycznym, demokratycznym, kwintesencji rzekomego polskiego umiłowania wolności. Ten obraz jest zniekształcony i bardzo wyidealizowany.

W książce piszesz: „Zmierzenie się z faktem, że fenomen pierwszej »Solidarności« polegał na połączeniu tych dwóch elementów, socjalistycznego i narodowo katolickiego, nie jest łatwe. Zmusza do postawienia pytania, czy pierwsza »Solidarność« jako prefiguracja życia politycznego i społecznego III Rzeczpospolitej, rzeczywiście odpowiada za te tendencje, które związane są z dążeniem do demokracji. A jeśli nie – to co »Solidarność« mówi o polskim społeczeństwie i jego przyszłości?”. Co mówi?

To pytanie stawiam w kontekście publikacji, które – tradycyjnie – prezentują „Solidarność” jako zaczyn walki o demokrację i pluralizm (tym razem w kontekście oporu wobec rządów Zjednoczonej Prawicy). Stawiam je po to, by podważyć ten polski mit założycielski. By zakwestionować „Solidarność” jako pożądany wzorzec tożsamości zbiorowej i matrycę polskiej „wspólnoty”. I zaproponować nową logikę historyczną.

Jeśli „Solidarność" legła u podstaw polskiej demokracji, to właśnie takiej, jaką zbudowano w pierwszych latach transformacji: demokracji nieświeckiej, której naczelną zasadą stało się wykluczenie praw kobiet.

Podczas różnego rodzaju protestów (nie tylko w 2020 roku) w czasach PiS protestujący odwoływali się symbolicznie do czasów „Solidarności”, bo to także była walka o demokrację. Spektakl „1989” nawiązuje nawet do Strajku Kobiet. Jak to widzisz?

Myślę, że źródłem sukcesu musicalu „1989” jest właśnie pielęgnacja mitu „Solidarności”. To opowieść o Polakach jako „narodzie” skorym do buntu i miłującym wolność. Opowieść wielokrotnie powtarzana, powszechnie znana – ale przecież takich słucha się najchętniej. Zwłaszcza gdy – jak w „1989” – jest świetnie opowiedziana. W tym zwierciadle z radością się przeglądamy. Stąd aplauz. Problem polega na tym, że soundtrackiem dla „Solidarności” nie był – jak proponują twórczynie i twórcy musicalu – hip-hop, ale „Boże coś Polskę”. I nie mówię tego metaforycznie. Moim argumentem są dokumenty i archiwa.

Pielęgnacja mitu „Solidarności” jest szczególnie niebezpieczna w momencie, gdy proponuje się go jako zarzewie dzisiejszej walki kobiet o prawa. W książce pokazuję, że ideologia antyaborcyjna była wszechobecna w dyskursie „Solidarności”, wnikała w niego jako element ideologii Kościoła. Jak wiemy, Strajk Kobiet zasadzał się na rozpoznaniu w Kościele źródła przemocy wobec kobiet i na wybuchowym odrzuceniu obowiązującego dotąd sposobu mówienia i myślenia o Kościele. Na tym polegała rewolucyjność Strajku Kobiet: na zerwaniu z dotychczasowym porządkiem symbolicznym, którego źródłem jest m.in. „Solidarność”.

Największym niebezpieczeństwem jest „kompromis"

Te ruchy zmieniły w ostatnich latach bardzo wiele w dyskursie naokoło aborcji. Powiedziałeś, że społeczeństwo jest dzisiaj gdzie indziej. Wszystko wskazuje jednak na to, że i w tej kadencji nic się nie zmieni. Nie z powodu prezydenta, ale samego Sejmu.

Należę do tych osób, które za oczywiste uznawały konieczność odsunięcia PiS od władzy, a teraz z rosnącym niepokojem i malejącym zaufaniem obserwują politykę koalicji. Moim zdaniem największym i realnym niebezpieczeństwem jest w tym momencie powrót do tzw. kompromisu z 1993 roku. „Kompromis” obowiązywał kilkadziesiąt lat, stał się elementem polskiej „normalności” – i dlatego niektórym politykom i polityczkom wydaje się atrakcyjny jako bezpieczna przystań, do której można zacumować. Groźbą jest ponowne zabetonowanie dyskusji o liberalizacji prawa i dostępie do aborcji.

Oczywiste jest, że nie tylko wyrok Trybunału Julii Przyłębskiej zrywający z tzw. kompromisem, ale sam kompromis był aktem pogwałcenia praw kobiet. Aktem przemocy skierowanym przeciwko kobietom jest także utrzymywanie tego stanu przez kilkadziesiąt lat, blokowanie dyskusji, uniemożliwianie zmiany. Odpowiedzialność leży nie tylko po stronie prawicy, ale także po stronie środowisk i ludzi, którzy dzisiaj sprawują władzę. Przywrócenie w Polsce praw kobiet powinno być dla rządzących sprawą najwyższej wagi, aktem społecznej i historycznej sprawiedliwości, wyrazem zrozumienia fundamentów demokracji. Na razie traktowane jest wciąż jako wyborcza karta przetargowa.

*Marcin Kościelniak: kulturoznawca, teatrolog. Profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego. Redaktor „Didaskaliów. Gazety Teatralnej”. Zajmuje się powojenną kulturą polską, w szczególności zagadnieniami władzy rozproszonej, przemocy symbolicznej, sztuki politycznej oraz mechanizmami ustanawiania wiedzy o przeszłości. Ostatnio wydał książkę „Egoiści. Trzecia droga w kulturze polskiej lat 80.” (2018) oraz współredagował tom „Autocenzura i cenzura. Nowe ujęcia” (2024). W ramach grantu NCN prowadzi projekt badawczy „Kulturowa i polityczna historia aborcji w Polsce 1956-1993”; książka „Aborcja i demokracja" jest jego pierwszą odsłoną.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY" to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

;
Na zdjęciu Magdalena Chrzczonowicz
Magdalena Chrzczonowicz

Naczelna OKO.press, redaktorka, dziennikarka. W OKO.press od początku, pisze o prawach człowieka (osoby LGBTQIA, osoby uchodźcze), prawach kobiet, Kościele katolickim i polityce. Wcześniej pracowała w organizacjach poarządowych (Humanity in Action Polska, Centrum Edukacji Obywatelskiej, Amnesty International) przy projektach społecznych i badawczych, prowadziła warsztaty dla młodzieży i edukatorów/edukatorek, realizowała badania terenowe. Publikowała w Res Publice Nowej. Skończyła Instytut Stosowanych Nauk Społecznych na UW ze specjalizacją Antropologia Społeczna.

Komentarze