0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Ilustracja: Iga Kucharska / OKO.pressIlustracja: Iga Kuch...

Sławomir Zagórski, OKO.press: W każdym sondażu czytam o reprezentatywnej grupie. Co to właściwie oznacza?

Dr Piotr Zagórski, Centrum Studiów nad Demokracją Uniwersytetu SWPS*: W sondażach wiele się w ostatnich latach zmieniło. Wiele z nich robi się dziś online. COVID to tylko przyspieszył. Wcześniej można było je robić albo telefonicznie (CATI), albo online (CAWI), albo osobiście (CAPI). Najlepiej byłoby robić sondaże osobiste, „face-to-face”, ale one są drogie, bo kosztuje dobór próby, najlepiej losowej, a przede wszystkim wysłanie ponad setki ankieterów do tysiąca osób, które się zgodzą na udział w badaniu.

Tysiąc to najmniejsza próba (dla populacji dorosłych Polek i Polaków), żeby margines błędu był sensowny. Szkopuł w tym, że ludzie coraz mniej chętnie godzą się na udział w sondażach. Jeszcze niedawno udawało się zebrać dane o 60-70 proc. dobranej próby. Dziś 30 proc. to sukces. I to też wpływa na jakość badania.

Ale pamiętaj, że nawet w idealnych warunkach, z bardzo dobrze dobraną próbą losową i wysokim procentem udziału, ten margines nadal jest, i wynosi ok. 2 proc. A jak próba jest gorzej dobrana, co właściwie dziś jest standardem, margines błędu jest odpowiednio wyższy. Dodajmy, że jeśli chcemy coś powiedzieć jedynie o młodych albo o wyborcach PSL, ten margines wzrasta, bo ich w próbie jest zdecydowanie mniej.

A jak wygląda badanie przez internet?

W większości przypadków korzysta się z paneli. Ich jakość jest różna, bo w niektórych np. losuje się nagrody, a w innych płaci się za udział, żeby jakoś zachęcić uczestników. Firmy naturalnie starają się, żeby ich panel był jak najbardziej reprezentatywny, ale to nie znaczy, że wiernie odzwierciedla proporcje istniejące w społeczeństwie.

Błąd w sondażach czai się więc wszędzie – zarówno w samym procesie statystycznego doboru próby, jak i potem, w trakcie zbierania danych.

Te błędy czy odchylenia są różne. Czasem poparcie dla PiS może być większe dlatego, że badanie robi CBOS [Centrum Badania Opinii Społecznej, finansowane częściowo z budżetu państwa, nadzór nad nim sprawuje premier], a ludzie wiedzą, że to oficjalna instytucja, więc część badanych jest skłonna uważać, że wobec ankietera trzeba w tym wypadku dobrze mówić o rządzie.

W badaniach online ludzie rzadziej kłamią. Bo jak przyjdzie do nich do domu ankieter i spyta, czy wezmą udział w głosowaniu, to mówią, że pójdą, chociaż wcale się nie wybierają. Tak działa presja społeczna, która w przypadku wypełniania ankiety na komórce czy na komputerze jest mniejsza.

Bardzo wiele zależy też od tego, w jaki sposób sformułowane jest pytanie. W Hiszpanii, którą dobrze znam, jest w tej chwili kłopot, bo istnieje tu państwowe Centrum Badań Socjologicznych, którego szefem jest partyjny socjolog. I on zmienia sposób zadawania pytań. Tak dobiera słownictwo, żeby wyniki sondaży bardziej pasowały rządzącym.

Czyli nie tylko dobór próby i jej reprezentatywność, ale i to, co i jak mierzymy (sposób zbierania danych, zadawania pytań, a nawet cechy ankietera) wpływa na odpowiedzi, na margines błędu i jakość badania. Nawet na tak samo brzmiące pytanie różni ankietowani różnie odpowiedzą w zależności od tego, czego to pytanie dotyczy i czy jest zadawane osobiście, czy też online. Na dodatek do różnych grup społecznych trudniej dotrzeć przez telefon lub online. Np. dzwoniąc na telefony stacjonarne, kogo myślisz trudniej złapać?

Pewnie młodych, pracujących…

No właśnie. W efekcie w takiej próbie mamy nadreprezentację osób starszych i emerytów. To oczywiście przekłada się na słupki poparcia partyjnego. Podobnie w sondażach online, ciężej dotrzeć do ludzi starszych, gorzej wykształconych, mieszkających na wsi i mniej zainteresowanych polityką, nie mówiąc już o gospodarstwach domowych bez dostępu do internetu.

Te badania potem się „waży”, by były bardziej reprezentatywne dla ogółu dorosłych Polek i Polaków.

W szczególności waży się je według rozkładów rzeczywistych (np. danych GUS) takich zmiennych jak płeć, wiek, wykształcenie, wielkość miejsca zamieszkania czy województwo. Można je lepiej lub gorzej „zważyć”. Jak widzisz, o wielkości błędu w sondażu decyduje więc bardzo wiele czynników.

Przeczytaj także:

Zlecając sondaże, od kilku miesięcy wraz z radiem TOK FM, korzystamy z pracy cieszącej się najwyższą wiarygodnością firmy demoskopowej. Ipsos to trzecia największa w świecie agencja badawcza, obecna w 89 krajach, wybierana do prowadzenia sondaży w dniu wyborów (tzw. exit polls) w kilkunastu krajach świata, w tym wszystkich wyborów w Polsce od 2014 roku.

Jako jedne z niewielu mediów zlecamy oddzielną ankietę społeczno-polityczną i oddzielną próbą, którą Ipsos "zakłada" specjalnie dla nas. Nie wrzucamy pytań partyjnych do tzw. omnibusa, czyli taniego badania agregującego pytania od różnych zleceniodawców w różnych tematach.

Wyniki naszych sondaży partyjnych przedstawiamy wraz z szeroką analizą, pokazaniem trendów, przyczyn i skutków ewentualnych zmian w słupkach poparcia. Nie podajemy w wynikach miejsc po przecinku – przy błędzie pomiaru wynoszącym kilka punktów procentowych to pozór dokładności. Przy analizowaniu wyników w mniejszych próbach, podajemy, by traktować je z dużą ostrożnością.

Głosy na mandaty przeliczamy na poziomie okręgów, wg modelu przygotowanego przez analityka Leszka Kraszynę. Model jest oparty m.in. na analizie historycznych wyników poszczególnych formacji i polityków w granicach dzisiejszych okręgów sejmowych. Taki model przeliczania głosów na mandaty powinien dać wynik optymalnie zbliżony do rzeczywistego przy konkretnym poziomie poparcia dla partii, nie jest jednak – tak jak wszystkie analogiczne modele – dokładny w 100 proc.

Czy sondaże polityczne w ogóle mają sens?

Czy w takim razie te sondaże polityczne, które na co dzień ukazują się w mediach, w ogóle coś znaczą?

Pokazywanie, że np. PiS ma, powiedzmy, 38 proc. poparcia, tak naprawdę jest bez sensu. Bo to nie 38, tylko pomiędzy 35 a 41. Żeby ten wynik uwiarygodnić, należałoby uśrednić wskaźniki z różnych pracowni badawczych. Wtedy tak naprawdę możemy zaobserwować jakiś trend, który może mieć znaczenie.

Na dodatek poparcie partyjne w wyborach to tylko prognoza, tak jak mamy np. prognozę pogody. Prognozując pogodę, mamy przecież tyle zmiennych, że nadal jesteśmy w stanie dobrze ją przewidzieć góra na kilka dni do przodu. Z badaniami wyborczymi jest podobnie. Czyli im bliżej wyborów, tym lepsze prognozy. Widzisz, co się dzieje, co prognozują inni, znasz historię partii, masz wyniki z poprzednich lat.

Z tym że łatwiej przewidzieć, co się będzie działo w bardziej stabilnych systemach partyjnych, niż w Polsce, gdzie nagle się pojawia nowa partia i zmienia układ gry. Do tego coraz więcej ludzi przyznaje się, że decyzję o tym, na kogo oddać głos, podejmują w ostatniej chwili i są bardziej kapryśni w swoim wyborze.

Prognozowanie wyniku wyborów to coraz trudniejszy biznes. Świadomie mówię biznes, bo z punktu widzenia naukowego najciekawsze i najlepsze badania wyborcze robi się zwykle dopiero po wyborach, a nie przed nimi.

Oczywiście, to, co dzieje się wcześniej, jest ciekawsze dla opinii publicznej, bo politycznie budzi dużo więcej emocji.

Badania po wyborach przypominają mi sekcję zwłok, dzięki której można już na 100 proc. postawić właściwą diagnozę. Tymczasem z tego, co mówisz, to przewidywanie wyniku wyborów nie jest aż tak miarodajne. Więc może ja się niepotrzebnie martwię, czytając, że PiS ma wciąż 33-36 proc. poparcia?

Zawsze mnie trochę dziwi, że w Polsce bierze się za dobrą monetę to, co ludzie powiedzą w sondażu. Że tyle to a tyle procent powiedziało, że zagłosuje na KO, więc po ewentualnym dodaniu pewnej proporcji niezdecydowanych, czy niepewnych udziału wyborach, wychodzi 26 procent. Znów podam przykład z Hiszpanii. Tam w ogóle czegoś takiego się nie da zrobić, bo spora część Hiszpanów i Hiszpanek nie przyznaje się, na kogo głosuje.

Nie przyznają się, czy nie zadaje im się takiego pytania?

Nie przyznają się. Zwykle takie poparcie „bezpośrednie” np. dla prawicowej Partii Ludowej to połowa rzeczywistego poparcia w wyborach. Hiszpańscy socjologowie i politologowie domagali się od wspomnianego już Centrum Badań Socjologicznych ujawnienia kulis szacowania poparcia partyjnego. Uważali, że powinni wiedzieć, jak ta instytucja liczy poparcie dla poszczególnych partii, ponieważ robi sondaże za publiczne pieniądze. I okazało się, że raz użyto do tego 89, a innym razem aż 107 zmiennych!

Oczywiście główną zmienną, poza tym poparciem „bezpośrednim” w sondażu, było to, na kogo się głosowało w poprzednich wyborach. Ale były i oceny liderów, innych partii, pozycja na osi lewica-prawica i wiele innych.

Jednak nawet tak skomplikowany model i wielka próba (ponad 15 tysięcy respondentów) nie pozwoliły Centrum na prawidłowe oszacowanie wyników wyborów. Lepiej poradziły sobie mniejsze firmy prywatne, używające swojego „nosa” niż upolityczniony państwowy instytut badawczy. Gdy w grę wchodzi polityka, nawet w miarę fachowo zrobiona prognoza może nie być miarodajna.

No właśnie. Jak określiłbyś funkcję sondaży? Uważasz, że mają one większe znaczenie polityczne, np. mają potrząsnąć opozycją w stylu: „Zróbcie jedną listę”, czy jest to raczej funkcja informacyjna: „Tym rośnie, a tym spada”?

Zależy pewnie które sondaże. Są odchylenia i wiadomo, że jedna sondażownia zwykle przeszacowuje jedno, a druga co innego. Pytanie, co z tym robią. Czy próbują to minimalizować, żeby lepiej przewidywać faktyczny rozkład poparcia, czy wykorzystują to politycznie, żeby podkręcić pewną partię albo innej odjąć?

Jak mówiłem, najlepiej wyciągnąć średnią z różnych sondażowni, która też będzie miała swój margines błędu i pozwoli zobaczyć widełki poparcia dla partii. I oczywiście to, co zawsze powtarza się przy takich okazjach: jeden odmienny sondaż nie ma znaczenia. Bo nie wiadomo dokładnie, jaka była metoda mierzenia i czy dany sondaż miał spełnić jakieś polityczne zadanie, np. poprawić morale liderów partii rządzącej.

Ostatnie sondaże, np. tzw. sondaż obywatelski z 20 marca 2023, były bardzo głośne i na pewno wpłynęły na ocenę sytuacji. Ale nie wiem, do jakiego stopnia spowodowały zdenerwowanie wyborców opozycji, czy wpłynęły na ich decyzję, że nie pójdą na wybory, bo i tak „jest pozamiatane”. Wyniki sondaży z pewnością wpływają na decyzje liderów, bo to od tych słupków zależy, jaką mają pozycję negocjacyjną, np. przy ewentualnym układaniu list koalicyjnych.

Więc w tym sensie wyniki sondaży wpływają na atmosferę w kraju, kształtują rzeczywistość społeczną, ale ostatecznie przecież chodzi o to, żeby przy prognozowaniu poparcia właściwie przewidzieć wyniki wyborów.

Nie przeceniałbym roli sondaży w zmianie zachowania wyborczego obywateli.

Mała ich część jest na tyle zainteresowana polityką, by np. zagłosować strategicznie na partię, która mniej się im podoba, ale na pewno wejdzie do Sejmu, niż na ich pierwszy wybór, który może znaleźć się pod progiem.

Naprawdę aż tak trudno przewidzieć, kto wygra?

Coraz trudniej, ale są też prostsze modele, w świetle których w gruncie rzeczy wszystko rozbija się o ekonomię. Według wielu badań (głównie nt. polityki w USA) wynik wyborów w przeważającym stopniu zależy właśnie od stanu ekonomii i to nie przez ostatnie cztery lata, tylko przez ostatni rok, a nawet pół roku. Wyborcy pamiętają to, co dzieje się w tej sferze w ostatnim roku przed wyborami. A to, co miało miejsce na początku kadencji, w ogóle ich nie obchodzi. To znaczy, może obchodzi, ale nie wpływa na głosy.

Głównym promotorem teorii głosowania ekonomicznego jest Michael Lewis-Beck z University of Iowa. Twierdzi, że na decyzje wyborcze wpływają zaledwie dwie, trzy zmienne, z których najważniejsza to stan ekonomii w ostatnich miesiącach przed wyborami. I to pozwala mu oszacować prawidłowo, kto wygra wybory prezydenckie w Stanach. Od 40 lat pomylił się tylko raz.

Patrząc jako zupełny laik na sondaże, myślę o tych, których prognozy okazały się nieprawdziwe. W 2015 roku właściwie do ostatniej chwili wskazywały, że Bronisław Komorowski wygraną ma w kieszeni. A w 2016 w Stanach do końca lekką przewagę miała Hillary Clinton.

Był jeden sondaż, który przewidział zwycięstwo Trumpa. Zrobił go „The Los Angeles Times”. Potem jego wykonawcy tłumaczyli, że mieli lepszą jakość swojego panelu, czyli lepiej dobraną grupę iluś tysięcy osób, z których wylosowali uczestników sondażu. W grupie tej było np. więcej Afroamerykanów deklarujących głosowanie na Trumpa.

Czy wynik sondaży może uśpić naszą czujność? Nie muszę głosować, bo i tak moja partia czy mój kandydat wygra?

Może. Koszt tego, żeby pojechać, zagłosować, jest różny. Na wsi zagłosować trudniej, w mieście łatwiej. Jest też pewien koszt kognitywny związany z wyborem. Łatwiej to zrobić osobie zainteresowanej polityką, mającej swoje preferencje. Trudniej gorzej wyedukowanej, która ma kłopot w połapaniu się w dużej liczbie list, nie zna kandydatów. A zysk, że oddasz głos, jest tak naprawdę mały. Bo twój pojedynczy głos nie decyduje o wyborach. Jest bardzo mała szansa, że akurat dzięki twojemu głosowi konkretna partia wygra.

Choć czasami jest blisko. W 2000 roku w Stanach różnica między Georgem Bushem a Al Gore’em na Florydzie wyniosła zaledwie 537 głosów [to ten wynik zdecydował o ostatecznym zwycięstwie Busha]. Jeżeli wybory są bardziej konkurencyjne i do końca nie wiadomo, kto wygra, to oczywiście działa to mobilizująco na obie strony. Jeżeli natomiast w sondażach wygrywa wyraźnie jedna strona, to możesz powiedzieć, że działa to demobilizująco na jej zwolenników, ale podobnie może to działać na zwolenników drugiej strony: „No co ja będę chodził, jak i tak przegramy”.

Jeśli w Polsce czynnikiem decydującym o poparciu miałby być ten ekonomiczny, to partia rządząca powinna jeszcze na koniec dorzucić ludziom pieniędzy, albo przynajmniej złożyć obietnicę przyszłych pieniędzy.

Można się tego spodziewać.

PiS pewnie zadba też o swoich członków. Zmobilizuje ich, żeby działali lokalnie, przekonywali wyborców na miejscu. Bo na pewno ważnym źródłem sukcesu PiS jest to, że partia ta rozwinęła swoje zaplecze w społeczeństwie (nie)obywatelskim. Innym ugrupowaniom trudniej zorganizować lokalne działania. A na oddolną mobilizację nie bardzo można liczyć.

Partii rządzącej jest łatwiej, bo ma struktury, pieniądze, rządowe instytucje, media. Jeżeli PiS wygra, będziemy mieli po raz pierwszy trzecią kadencję.

No tak, ale pytanie, czy wygra w sposób faktycznie wolny i uczciwy. A to już nie zależy od wyników sondaży. Nie mówię tu o manipulacji wyborami takiej jak dodawanie głosów. Ale ułatwienie pewnym grupom głosowania, a utrudnienie innym, może wpłynąć na wynik wyborów. O roli mediów publicznych już nie wspominając.

Polska słaba frekwencja. Skąd się wzięła?

Porozmawiajmy o frekwencji. Jak Polska wygląda pod tym względem na tle Europy?

Słabo. Generalnie we wschodniej części Europy głosuje się rzadziej niż w zachodniej. Dynamika też jest inna. Tzn. na Zachodzie była dość długo wysoka – 70, 80 proc. partycypacja, a od kilku dekad frekwencja spada. Z kolei w Europie Środkowo-Wschodniej w większości krajów, poza Polską, na samym początku był boom. W pierwszych wolnych wyborach do urn poszło ponad 90 proc. Czechów, a w Polsce w 1991 roku, a więc w pierwszych w pełni wolnych wyborach, wzięło udział zaledwie 43 proc. uprawnionych. To potem u nas troszkę wzrosło do mniej więcej 50 proc., a teraz jesteśmy na poziomie ok. 60 proc., czyli nadal bardzo nisko.

I w tym sensie Polska jest nietypowa. Bo raz, że jest u nas jedna z najniższych partycypacji nie tylko w Europie, ale na świecie. A dwa, że ta dynamika była inna niż w innych krajach regionu.

Jak to wytłumaczyć?

Moim zdaniem wytłumaczenia trzeba szukać w naszej historii. W długim braku państwowości. W bardzo niskim kapitale społecznym. W pomieszaniu dawnych zaborowych problemów z tymi z PRL, gdzie wszystko było nie nasze, a głosowanie nie miało żadnego sensu. Gdzie ludzie byli przymuszeni do głosowania, a obywatelskim, aczkolwiek wymagającym pewnej odwagi, zachowaniem, był bojkot wyborów. Inną przyczyną szczególnego zachowania Polaków jest także to, że komunizm nie był u nas aż tak silny i że wykształciła się pewna polityczność poza wyborczymi, partyjnymi rozgrywkami.

Sądzisz, że do Polaków ogólnie rzecz biorąc, po 1989 roku nie dotarło, że od ich indywidualnego głosu jednak sporo zależy?

No nie dotarło. Nie dotarło nawet w tym sensie, że te partie, które u nas powstały, mają reprezentować ich interesy. Dlaczego? Bo polski wyborca po 1989 r. mógł sobie eksperymentować i próbował. W lewo, w prawo. Bardziej wiejsko, bardziej miejsko. Ale jeśli chodzi np. o politykę ekonomiczną, to de facto nie było dużych różnic między partiami, na które głosował.

Na Zachodzie niektóre partie istnieją od bardzo dawna. I tam główne podziały, które decydowały o wyniku wyborów, to była przynależność do klasy społecznej, czyli wspomniane względy ekonomiczne oraz religia. Na chadeków głosowali wierzący, a niewierzący na inne partie.

Rozumiem, że religia z czasem traciła na znaczeniu.

Przynależność do klasy społecznej też. Ale obie nadal do pewnego stopnia decydują, na kogo mieszkańcy Zachodu oddają głos. A w Polsce tego nie było, bo nie wykształciły się tak łatwo te klasy społeczne, te podziały i ta reprezentacja. Pamiętaj, że demokracja międzywojenna trwała u nas zaledwie osiem lat, czyli do 1926 roku. A u Czechów trwała dłużej, więc pewnie też dlatego głosują dziś chętniej. Na dodatek byli karni i głosowali też za komunizmu.

Tymczasem u nas nigdy nie zaskoczyły relacje, nie te klientelistyczne, tylko te faktycznie oparte na reprezentacji interesów, ich agregacji i wprowadzaniu polityk zgodnych z oczekiwaniami różnych grup społecznych.

Religia nie dzieli Polaków. Tzn. dzieli wyłącznie młodą lewicę i część postkomunistycznej lewicy z resztą. Ale co ciekawe, przy postępującej sekularyzacji, znaczenie religii w głosowaniu rośnie – przynajmniej religii jako przynależności do grupy raczej, niźli doktryny. Z drugiej strony Polacy wcale nie chcą, żeby ksiądz im mówił, na kogo głosować. W zdecydowanej większości nie chcą, by Kościół mieszał się do polityki. Mieszanie się do polityki, poparcie jednej partii jest zresztą na dłuższą metę dla Kościoła niedobre. Tak wynika z badań m.in. prof. Anny Grzymały-Busse z Uniwersytetu Stanforda. W ten sposób traci się moralny autorytet.

A klasy społeczne?

Ciężko powiedzieć, bo jeśli chodzi o ekonomiczne głosowanie, to też nie było tak, że był jasny podział – lewica, prawica, kto bardziej prorynkowy. Prorynkowi byli wszyscy. Był konsensus, że trzeba wejść do Unii Europejskiej i robić wszystko, żeby prywatyzować. Nikt tego nie kontestował poza drobnymi partiami lewicowymi. No może przez moment było to kontestowane przez Samoobronę i LPR, i one na tym zbijały kapitał. Rządy lewicy w latach 90. i na początku XXI wieku też nie były ekonomicznie lewicowe.

W efekcie ludzie, którzy szukali kogoś, kto by oparł swoją politykę ekonomiczną na redystrybucji dochodu („dorzucił więcej pieniędzy”), doczekali się tego dopiero za PiS.

Stąd to pomieszanie, bo partia radykalnie prawicowa ma często lewicowe pomysły gospodarcze, których nie powstydziłyby się partie socjalistyczne na Zachodzie.

Ciekawe, że oś kulturowa podziału przecięła oś lewica/prawica. I wtedy pojawiają się cztery kwadraty: masz liberalną lewicę, liberalną prawicę, autorytarną prawicę i autorytarną lewicę. PiS jest w tym sensie autorytarną lewicą, że ekonomicznie jest lewicowy, a w kwestiach kulturowych bardzo tradycyjny, autorytarny, nacjonalistyczny etc. No i teraz wyobraź sobie, że na Zachodzie w tym kwadracie nie ma w ogóle żadnej oferty politycznej. Nie ma takiej partii jak PiS.

To dlaczego właśnie ci ludzie – ekonomicznie lewicowi a kulturowo prawicowi – popierają Prawo i Sprawiedliwość?

U części wynika to zapewne z ciągoty za bezpieczeństwem, takim jak za komuny. Wiele osób straciło po '89 roku grunt pod nogami. A dodatkowo łączy się to z tym, że w Polsce jest bardzo silny Kościół i dominują tradycyjne poglądy. Nawet wśród wyborców lewicowych, na co zawsze narzeka młoda lewica – że ciężko jej coś zrobić, by wyjść poza kręgi młodych, wykształconych i wielkomiejskich. Bo ludzie, którzy chcą redystrybucji, chcą ochrony praw pracowników i innych praw, mają przy okazji często konserwatywne i tradycyjne poglądy.

Zwolennicy PiS, czyli wyborcy, którzy istnieją bardziej

Wróćmy jeszcze do frekwencji. Czytałem wielokrotnie, że o wyniku wyborów zadecyduje mobilizacja niezdecydowanych. I m.in. dlatego tak trudno przewidzieć ich wynik.

No tak, możesz podstawić autobusy. Możesz otwierać więcej komisji na wsi, tak jak planuje teraz rząd. I jak tu nie przyklasnąć, przy tak niskiej frekwencji nad Wisłą? Tylko pytanie, gdzie te komisje będą. Zdaje się, że nawet nie tak blisko kościołów. Były już przecież wozy strażackie, które zresztą na frekwencję znacząco nie wpłynęły.

Opozycji zależy, żeby jak najwięcej ludzi poszło do wyborów.

Tak, ale czy to się okaże rzeczywiście najlepsze dla opozycji? Mam wątpliwości. Ci, którzy normalnie nie głosują, a tym razem to zrobią, oddadzą chętniej głos na wygranego. Bo zawsze przyjemniej wygrywać, niż przegrywać. Ten efekt akurat jest szeroko zbadany naukowo i wiadomo, że ludzie zawsze chętniej zapisują się do wygranego. Innymi słowy, im wyższa mobilizacja wśród niegłosujących, tym większa szansa, że zwycięzca wygra większą różnicą głosów.

No i teraz pytanie – jeżeli nadal w większości okręgów pierwszą partią będzie PiS, to nie wiem, czy ta mobilizacja niegłosujących nie skończy się jeszcze większą wygraną tej partii.

Wiadomo jakie zmienne związane są z poparciem dla PiS – niższy poziom edukacji, mieszkanie na wsi lub w mniejszych miejscowościach, starszy wiek. Partie od dawna starają się, żeby konkretne wiadomości, do konkretnych ludzi przekazywać przez media społecznościowe. Dlatego przekaz partyjny jest coraz częściej skrojony pod potencjalnego odbiorcę. Np. jest radykalna różnica pomiędzy młodymi kobietami a młodymi mężczyznami w Polsce.

Młodzi mężczyźni głosują na Konfederację, a młode kobiety na Lewicę albo na PO. I te kobiety, wykorzystując potencjał protestów przeciwko zaostrzeniu ustawy aborcyjnej, należałoby mobilizować.

Zaczęliśmy niedawno na SWPS duży projekt badawczy nt. nowych autorytaryzmów i demokratycznej odpowiedzi na nie (AUTHLIB). Będziemy to jeszcze sprawdzać, ale z dostępnych badań wynika, że dobrą strategią dla opozycji chcącej wygrać z autokratycznym przeciwnikiem u władzy (a takim jest PiS), jest perswazja skierowana do tej grupy ludzi, która popiera PiS, ale nie jest przekonana co do niedemokratycznych posunięć tej władzy. Przy czym taka prodemokratyczna wolta musi się tej grupie opłacać.

Wielu zwolenników PiS przymyka oko na autorytarne prowadzenie władzy, bo podobają im się polityki wprowadzane przez ten rząd. Opozycja powinna przedstawić program polityk odpowiadających preferencjom również takich pół-zwolenników PiS-u, przeciągając ich na stronę demokratyczną.

Czy ten niezwykle stabilny elektorat PiS nie jest dla ciebie zaskakujący w ujęciu historycznym, europejskim?

Myślę, że wyborcy PiS chętniej głosują na PiS, niż wyborcy PO głosują na PO. PiS jest właściwie pierwszą partią po 1989 r.oku, której udało się wypracować bazę zwolenników prawdziwie identyfikujących się z tą partią. Odsetek obywateli czujących bliskość do którejkolwiek z partii opozycyjnych jest znacznie niższy.

Pozwól, że na koniec jeszcze raz wrócę do sondaży. My trochę za bardzo się nimi podniecamy w tym sensie, że dwa dni temu była jakaś afera i za chwilę ogłasza się nowy sondaż i czytasz komentarze nawiązujące do tej afery. No nie tak szybko. Czytasz poważnych komentatorów już parę dni potem, że zmiana poparcia, bo TVN puścił reportaż o Wojtyle.

Ludzie naprawdę tak nie myślą. Ani sondaże tego pokazać tak łatwo nie mogą.

Wiadomo, że decyzja wyborcza jest chwiejna, że coraz więcej ludzi podejmuje ją w ostatnich dniach. Ale jeżeli jesteś zagorzałym zwolennikiem Trumpa, to nagle nie zagłosujesz na demokratów. W Polsce, w systemach wielopartyjnych, gdzie poparcie ogólnie się chwieje, jedyna stała od wielu lat to poparcie dla PiS. Dlatego, że oni sobie to wypracowali. Obiecali, że rozdadzą pieniądze. Rozdali pieniądze. A dla osoby, która jest mniej zainteresowana polityką i nie do końca orientuje się, co to są procedury demokratyczne, co to jest praworządność, to tutaj jest partia, która wreszcie coś obiecała i dała. I straszy, że inni to jeszcze mogą zabrać. A ci inni opowiadają z kolei, że to rozdawnictwo i że właściwie się nie należy.

Prawda, że polityka społeczna PiS mogłyby być dużo lepiej prowadzona, lepiej zorganizowana, ale ona jednak odpowiedziała na potrzeby wielu milionów ludzi w Polsce. Pamiętam taki cytat z książki prof. Jadwigi Staniszkis. Jeszcze w 1989 roku spytano ministra Tadeusza Syryjczyka „Dla kogo pan rządzi”? I odpowiedział: „Dla tych obywateli, którzy jeszcze nie istnieją”.

Tymczasem PiS rządzi dla obywateli, którzy może nie pasują zbytnio do ideałów liberalnej demokracji, ale jak najbardziej istnieją.

Co daje nadzieję na przyszłość, to fakt, że są w Polsce mniejszością. Wyborów nie mogą zawsze wygrywać. Jeśli nadal będą w Polsce wolne i równe wybory.

Zbieżność nazwisk rozmówców nie jest przypadkowa. Piotr Zagórski jest synem Sławomira Zagórskiego

* Dr Piotr Zagórski – socjolog i politolog z Centrum Studiów nad Demokracją Uniwersytetu SWPS. Doktorat nt. uczestnictwa wyborczego w Europie Środkowo-Wschodniej obronił na Uniwersytecie Autonomicznym w Madrycie. Bada zachowania wyborcze, wchodzi w skład zespołu badawczego Polskiego Generalnego Studium Wyborczego.

;
Na zdjęciu Sławomir Zagórski
Sławomir Zagórski

Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.

Komentarze