Wpływy rosyjskie w Polsce powinny być zbadane jak najrzetelniej. Tyle że speckomisja w parlamencie nie będzie w stanie tego zrobić. Przed nami polityczne igrzyska, w których główną atrakcją staną się oskarżenia o szpiegostwo. Rosja w tym czasie będzie robić swoje.
Wpływ Rosji na bezpieczeństwo Polski to temat wyjątkowo istotny. Wymaga mądrych decyzji, kompetentnych i niezależnych śledczych oraz priorytetowego traktowania przez służby i sądy. Niestety, takich przymiotów nie będzie posiadała powoływana właśnie przez parlament Państwowa Komisja do spraw badania wpływów rosyjskich na bezpieczeństwo wewnętrzne Rzeczypospolitej Polskiej w latach 2007-2022.
Już na wstępie warto zadać pytanie, czemu komisja ma zajmować się tylko wpływami rosyjskimi? A co z Białorusią, Chinami, państwami Bliskiego Wschodu? Tego nie wiemy. Na celowniku znalazła się wyłącznie Rosja.
„Widzę to tak” to cykl, w którym od czasu do czasu pozwalamy sobie i autorom zewnętrznym na bardziej publicystyczne podejście do opisu rzeczywistości. Zachęcamy do polemik.
Speckomisja, która ustawowo ma otrzymać szerokie uprawnieniach, będzie mogła z łatwością napiętnować publicznie osoby podejrzewane przez jej członków o rosyjskie wpływy. Dostała do tego nawet w ustawie specjalne narzędzie nazwane „rozprawą”. Jednocześnie członkowie tego ciała nie muszą być sędziami ani prawnikami, ba, mogą w ogóle nie mieć wyższego wykształcenia. A mimo to będą mieli prawo prowadzić quasi-sądowe rozprawy.
Kształt samej ustawy sprawia, że komisja nie będzie niezależna politycznie. Ograniczono też możliwość prowadzenia przez nią rzetelnych śledztw. Komisja będzie mogła pytać, przesłuchiwać i sprawdzać dokumenty, także te zgromadzone przez służby. Ale to za mało, by dokładnie sprawdzić przepływy finansowe czy za pomocą technik operacyjnych ustalić bieżące kontakty osób podejrzewanych o związki z Rosjanami.
Działanie komisji może natomiast łatwo doprowadzić do dewaluacji hasła o rosyjskich wpływach. Kiedy tego rodzaju oskarżeniami rzuca się na prawo i lewo, robiąc z nich narzędzie w bieżącej polityce, z każdym kolejnym zarzutem spada jego znaczenie.
Po kilku miesiącach działalności speckomisji możemy zostać zalani falą memów i kabaretowych skeczy o rosyjskich agentach w Polsce.
Śmiechu będzie co niemiara. Zaś Rosja będzie mogła dalej robić w Polsce swoje – jeszcze bardziej bezproblemowo niż teraz. Tradycyjne polskie przysłowie: „Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta” prawdopodobnie znajdzie zastosowanie i tym razem.
Projekt ustawy o Państwowej Komisji do spraw badania wpływów rosyjskich został w kwietniu przyjęty przez Sejm głosami PiS i Kukiz'15. Teraz rozpoczyna nad nim obrady Senat.
Choć sam pomysł badania wpływów rosyjskich jest ważny, konstrukcja ustawy nie pozwala na optymizm. Już wyjaśniam dlaczego. Przede wszystkim speckomisja nie będzie niezależna politycznie. Kandydatów na jej członków będą zgłaszać wszystkie kluby poselskie, lecz ostatecznie ich wyboru dokona Sejm większością głosów. A większość wciąż ma Zjednoczona Prawica.
Może to oznaczać, że do komisji nie wejdzie żadna z osób zgłoszonych przez kluby opozycyjne. Ponadto przewodniczącego będzie wybierał… premier. On także będzie określał regulamin działania tego ciała.
To Kancelarię Premiera wskazano w projekcie ustawy jako podmiot odpowiedzialny za obsługę prac komisji. To jej pracownicy będą mogli dokonywać niezbędnych czynności sprawdzających w prowadzonych postępowaniach. Wydatki będą pokrywane z budżetu państwa – z puli, którą dysponuje Szef Kancelarii Premiera. Zaś decyzje administracyjne oraz raporty komisji będą publikowane w Biuletynie Informacji Publicznej Kancelarii Premiera.
Komisja będzie też mogła wnosić projekty dokumentów… rządowych, które będą rozpatrywane przez rząd oczywiście. Nawet delegowany do obsługi owego ciała prokurator będzie mógł tam trafić tylko wtedy, gdy zawnioskuje o niego premier. Delegowany trafi do pracy w KPRM, a nie w Sejmie.
Sami projektodawcy stwierdzili w uzasadnieniu, że komisja będzie organem administracji rządowej.
Chociaż więc w ustawie pojawia się zapis, że przewodniczący komisji i jej członkowie są niezależni od premiera, wydaje się, iż przepis ten będzie martwy.
Wszystko to oznacza, że o jakiejkolwiek niezależności komisji możemy zapomnieć. Będzie zależna od premiera – i tak należy ją od początku traktować. W tej sytuacji zasadne jest pytanie, po co premierowi oddzielna komisja do badania wpływów rosyjskich, skoro od lat ustawowo zajmują się tym podległe mu służby: ABW, SKW i prokuratura?
Czyżby premier uznał, że nie wykonują one zadań, do jakich zostały powołane? A jeśli tak, czemu nie zmieni tej sytuacji? Przecież ma pełne kompetencje do tego, by odwoływać i powoływać szefów służb. Zaś podległy mu minister sprawiedliwości jest jednocześnie prokuratorem generalnym i ma wpływ na pracę prokuratury.
Po co premierowi kolejne ciało, zajmujące się tym samym, co istniejące instytucje?
Tylko jedna odpowiedź wydaje się logiczna: komisja nie powstanie wcale po to, by naprawdę prześledzić, jak wyglądają rosyjskie wpływy w Polsce.
Rzetelne śledztwa dotyczące kontaktów i wpływów zagranicznych to długotrwała i żmudna robota. Zazwyczaj – mało widowiskowa. Wystarczy wyobrazić sobie konieczność przeanalizowania przepływów finansowych w jakimś środowisku w ciągu ostatnich pięciu lat, by zrozumieć, że nie ma co liczyć na szybkie i spektakularne efekty.
Przynajmniej niektórzy członkowie rządu powinni mieć tego świadomość. Postępowania w sprawach o szpiegostwo w Polsce ciągną się latami. W najgłośniejszych nadal czekamy na wyroki.
Były poseł Samoobrony Mateusz Piskorski, oskarżony o szpiegostwo na rzecz Rosji, otrzymał zarzuty w 2016 roku. Mija właśnie siedem lat od jego zatrzymania, a wyroku nadal nie ma.
Janusz N. z Olsztyna, także z zarzutami szpiegostwo, został aresztowany dwa lata temu. O dalszych losach jego sprawy nie słychać.
Po co więc speckomisja? Aby realizować cele polityczne.
Wszak to wymarzone narzędzie na czas kampanii wyborczej. Można będzie pokazywać grillowanych na przesłuchaniach polityków opozycji.
Ci, nawet nie mając nic do ukrycia, będą się zapewne denerwować, pocić, spinać, zaciskać dłonie w pięści, a gdy puszczą im emocje – gwałtownie reagować na kolejne oskarżenia. Jak każdy człowiek, postawiony w takiej sytuacji.
To wszystko zobaczą – idę o zakład! – widzowie Telewizji Polskiej, zapewne nieraz, najlepsze fragmenty zostaną wyemitowane wielokrotnie. Nie od dziś wiadomo, że jeden obraz jest wart tyle, co tysiąc słów.
To będą prawdziwe igrzyska – zamiast coraz droższego chleba. Nie przez przypadek w ustawie zapisano bardzo wysokie grzywny za niestawiennictwo przed komisją (do 20 tys. zł za pierwszy raz, do 50 tys. zł za każdy kolejny). Chodzi wszak nie o raport, nie o ustalenie faktów, ale o to, by wezwani stawili się na scenie. Bez nich igrzyska przestaną być tak atrakcyjne.
Od momentu rozpoczęcia prac komisji będziemy więc mieli zapewniona rozrywkę pod hasłem: „Jesteś ruską onucą – a nie, bo Ty jesteś!”. W sam raz na przedwyborcze jesienne wieczory.
W tym scenariuszu najtragiczniejsze jest, że w tym samym czasie Rosja będzie robić w Polsce swoje. Bo rosyjskie wpływy w naszym kraju są faktem.
Zaś bawienie się tym tematem dla bieżących celów politycznych jest igraniem z bezpieczeństwem państwa. I ta wizja naprawdę mnie przeraża.
Środowiska, które należałoby prześwietlić pod kątem ewentualnych wpływów rosyjskich, są dziś łatwe do identyfikacji. Wystarczy wsłuchać się w postulaty aktywistów i polityków, by wskazać, kto głosi korzystne dla Rosji treści.
Weźmy choćby hasła formułowane przez zarejestrowaną niedawno partię Front. Została założona przez Krzysztofa Tołwińskiego, byłego wicemarszałka województwa podlaskiego, byłego posła PiS i wiceministra skarbu w rządzie Jarosława Kaczyńskiego. Stoi za nią środowisko niszowe nawet w tej niszy, jaką stanowią prorosyjscy działacze w Polsce.
Ale Front, jak w soczewce, skupia w jednym miejscu prorosyjskie i probiałoruskie aktywności.
Oto 9 maja Tołwiński stawił się w Warszawie przed Cmentarzem Żołnierzy Radzieckich, by złożyć tam kwiaty. W tym samym miejscu i o tej samej porze kwiaty zamierzał złożyć ambasador Rosji w Polsce. Upamiętnianie Armii Czerwonej nie udało się, obaj zostali zablokowani przez aktywistów.
„9 maja przyszłego roku pod Pomnikiem Żołnierzy Radzieckich w Warszawie będzie czysto od przybłędów” – tak Tołwiński skomentował tę sytuację na Facebooku.
Ten były poseł PiS w ostatnim roku kilkukrotnie wyjeżdżał na Białoruś. Był tam oficjalnie przyjmowany przez regionalne władze, rozmawiał z nimi o współpracy. Opisywała to białostocka „Gazeta Wyborcza”.
W OKO.press relacjonowaliśmy wywiad, jaki w czerwcu 2022 roku Tołwiński przeprowadził i opublikował na swoim koncie na Facebooku. Była to rozmowa z Arwidem Pływaczewskim, byłym policjantem, a obecnie prorosyjskim działaczem nacjonalistycznej, paramilitarnej organizacji Zadrużny Krąg – Dywizja Słowiańska.
Twierdził on, że kilkudziesięciu Polaków walczy w Ukrainie po stronie Rosji, w prywatnym batalionie „Rusicz”. Tołwiński był zachwycony tą opowieścią.
Partia Front Tołwińskiego wśród swoich najważniejszych haseł programowych wymienia:
Z kim współpracuje Tołwiński poza granicami Polski? Kto go wspiera w politycznej aktywności? Czy jego działalność nie narusza polskiego prawa, zwłaszcza w czasie wojny? Mimo nagłośnienia sprawy przez media nie widać, by służby szukały odpowiedzi na te pytania.
Co więcej: speckomisja w ogóle nie będzie się mogła zająć partią Front. Ustawa ogranicza bowiem okres, który ma badać, do lat 2007-2022, a zakres tematyczny do wpływów rosyjskich. Czyli zdarzenia z 2023 roku (i późniejsze, nie określono czasu funkcjonowania komisji) nie będą brane pod uwagę.
Podobnie jako kontakty z władzami Białorusi, choć od kilku lat już oficjalnie białoruskie służby współpracują z rosyjskimi, operacje jednych często łączą się z działaniami drugich. Krzysztof Tołwiński może spać spokojnie.
Jeśli chodzi o rozpowszechnianie narracji korzystnych dla Rosji, zwraca uwagę nie tylko aktywność byłego posła PiS. Weźmy posła Grzegorza Brauna z Konfederacji. To on prezentował na założonym przez siebie zespole parlamentarnym pakiet rozwiązań prawnych pod hasłem „Stop ukrainizacji Polski”.
To on nie poparł sejmowej uchwały potępiającej zbrodnie ludobójstwa popełniane przez wojska rosyjskie w Ukrainie i był przeciwny wejściu Szwecji i Finlandii do NATO. Na marszu, zorganizowanym przez prorosyjskich aktywistów, promował apel, w którym o wybuch wojny oskarżono Ukrainę i NATO, ale nie Putina.
Czy jego kontakty międzynarodowe zbadano dokładnie? Czy może jako pierwszy stanie przed komisją?
Wyraźna jest też prorosyjska aktywność politologa Leszka Sykulskiego, założyciela Polskiego Ruchu Antywojennego. W wywiadzie z ambasadorem Rosji w Polsce, przeprowadzonym już po wybuchu wojny w Ukrainie, pytał o możliwości współpracy między Rosją a Polską.
Podczas zorganizowanego przez siebie „Marszu Pokoju” 1 maja w Warszawie zachęcał tłum na wznoszenia okrzyków antyamerykańskich. Jak w czasie wojny, która wywołała Rosja, można za ów konflikt obwiniać Stany Zjednoczone, a pomijać lub usprawiedliwiać Rosję? Można – powtarzając przekazy podobne do tych, które od ponad roku słyszymy w rosyjskich mediach. Sykulski robi to regularnie.
Czy nie trzeba na poważnie zająć się tą metamorfozą politologa, który jeszcze w 2021 roku został wyróżniony Brązowym Krzyżem Zasługi przez prezydenta Andrzeja Dudę?
Oczywiście, bywają metamorfozy – nawet tego rodzaju – naturalne, wynikające ze zmiany poglądów. Ale postępowanie wyjaśniające naprawdę jest tu potrzebne. Tyle że wystarczyłoby, aby rzetelnie zajęły się nim służby. Mają przeszkolonych funkcjonariuszy, narzędzia operacyjne oraz umocowanie prawne.
Czemu nie słychać o takich śledztwach? Czemu nie wiemy, czy w ogóle je podjęto, czy w ich wyniku coś istotnego ustalono? To kolejne pytania, na które nie znamy odpowiedzi.
Państwo polskie rzeczywiście nie radzi sobie z wykrywaniem rosyjskich wpływów. Niewyjaśniony jest udział Rosji w aferze taśmowej, choć dziennikarskie śledztwa wyraźnie dowodzą, że rosyjskie służby były w nią zaangażowane.
Tropy prowadzące do Rosji i na Białoruś widoczne są także w aferze mailowej, która wciąż się toczy. Wykradzione maile, pochodzące głównie ze skrzynki ministra Michała Dworczyka, są regularnie publikowane w internecie. To niesamowite, ale nawet osobom zaatakowanym w tej aferze nie zależy na ustaleniu, kto za nią stoi.
Poważne zajęcie się rosyjskimi wpływami – i szerzej, wpływami zagranicznymi – jest nam, jako państwu, bardzo potrzebne. Tyle że nie wiadomo, na jakiej podstawie mielibyśmy uwierzyć, że skoro ustawowo wskazane do tego rodzaju śledztw organy nie są w stanie ich zrealizować, zrobi to spec-komisja. Zależna od premiera, wspierana przez pracowników Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, bez istotnych narzędzi operacyjnych, poza dostępem do zgromadzonych już dokumentów oraz prowadzeniem przesłuchań.
Nie ma tu szans na merytoryczną pracę. Jedynie na polityczne igrzyska.
Kto na nich zyska? PiS liczy zapewne, że jego ugrupowanie. Ale według mnie najbardziej zyska Kreml.
Zdewaluowanie oskarżeń o bycie „ruskim agentem” to wymarzona sytuacja dla rosyjskich służb. Prawdziwi agenci nie będą już musieli się takich oskarżeń obawiać.
Bo skoro wszyscy są szpiegami, to jeden więcej nie robi żadnej różnicy…
Policja i służby
Władza
Parlament
Prawo i Sprawiedliwość
Senat X kadencji
agenci
komisja ds wpływów rosyjskich
Rosja
Analizuje funkcjonowanie polityki w sieci. Specjalistka marketingu sektora publicznego, pracuje dla instytucji publicznych, uczelni wyższych i organizacji pozarządowych. Stała współpracowniczka OKO.press
Analizuje funkcjonowanie polityki w sieci. Specjalistka marketingu sektora publicznego, pracuje dla instytucji publicznych, uczelni wyższych i organizacji pozarządowych. Stała współpracowniczka OKO.press
Komentarze