Spiker zapytał posłów, czy kraj ma mieć ustrój federacyjny, czy centralistyczny. Nikt nie wiedział, o czym mówi. Głosowanie: „federacyjny”. Cisza, nikt. „Centralistyczny”. Znów cisza. Nagle ktoś z posłów powiedział: „To zróbmy centralistyczny”. I zrobili
– W całym Sudanie Południowym nie mamy ani jednego kina – mówi mi Paul Simon Lokwang, współtwórca Juba Film Festiwal. Rozmawiamy w jego biurze w Dżubie, południowosudańskiej stolicy. – Jesteśmy być może jedynym krajem na świecie, który ma więcej festiwali filmowych niż kin.
Paul jest po trzydziestce. Dorastał w obozie dla uchodźców w Kenii, tam nauczył się obsługiwać kamerę i kręcić filmy. Do dzisiejszego Sudanu Południowego postanowił wrócić w 2009 roku. Było to 2 lata przed referendum niepodległościowym oraz 4 lata po końcu wojny o niepodległość.
Ojczyzna Paula odłączyła się od Sudanu rządzonego przez dyktatora Umara al-Baszira (pierwszego sprawującego władzę przywódcę ściganego przez Międzynarodowy Trybunał Karny – dwaj następni to Władimir Putin i Benjamin Netanjahu). Czarnoskóre i chrześcijańsko-aniministyczne południe oddzieliło się od arabsko-muzułmańskiej północy. Była to druga obok tej z Darfurem duża wojna secesyjna w postkolonialnym Sudanie. Trwała ona z przerwą od 1955 roku, a niektórzy twierdzili nawet, że niepodległość, którą Sudan Południowy uzyskał w 2011 roku, zakończyła trwającą blisko 200 lat okupację – kolejno Imperium Osmańskiego, Wielkiej Brytanii i Sudanu.
– Po powrocie zacząłem pracować dla miejscowej telewizji i robić filmy o ważnych dla nas tematach – o HIV, o wodzie czy o walce o niepodległość – mówiono wciąż o tym, że trzeba się oddzielić, ale nie wiedzieliśmy, jak to jest być niepodległym. Pomysł festiwalu pojawił się w 2016 roku, bo ja i inni twórcy chcieliśmy jakoś dotrzeć do publiczności.
– Filmy można również dystrybuować przez internet.
– Tutaj nie – mówi Paul. – W Sudanie Południowym mało kto ma dostęp do internetu. 90%, może więcej, nie ma dostępu do internetu. A nawet jeśli ktoś może użyć internetu w szkole czy w kafejce internetowej to nie robi tego po to, żeby ściągać miejscowe kino artystyczne.
Sprawdzam słowa Paula. Według danych Banku Światowego Sudan Południowy ma piąty od dołu na świecie odsetek dostępu obywateli do internetu.
Średnia światowa to 67%, średnia dla Afryki Subsaharyjskiej to 37%, tutaj dostęp do internetu ma 12% – a niewykluczone, że jeszcze mniej.
Swoją drogą: domena internetowa tego kraju to .ss – gdy państwo powstawało, niektórzy ostrzegali, że może się kojarzyć z nazizmem.
– Festiwal robimy co roku, nawet w trakcie pandemii. Nie była ona tutaj szczególnie poważna. Oddawaliśmy nawet szczepionki innym krajom jak Kenia, bo ludzie ich nie potrzebowali, nie chcieli się szczepić. W 2022 roku na festiwalu było 15 tysięcy widzów.
Przewodnia tematyka co rok się zmienia, odzwierciedla to, czym żyje społeczeństwo. Ostatnio to głównie kryzys gospodarczy. Filmy mogą też przyczynić się do zaprowadzenia pokoju w Sudanie Południowym. We Fragile State Index (ranking państw dysfunkcyjnych, najmniej stabilnych) kraj jest dziś na trzecim miejscu. Niedługo po uzyskaniu niepodległości wybuchła tu wojna domowa, która pochłonęła 400-500 tysięcy żyć. Walki wciąż trwają.
Przykład: jeden z festiwalowych filmów mówił o konflikcie międzyetnicznym. Ktoś potrzebował donacji krwi, ktoś z wrogiego plemienia zgodził się dać krew. Ziomkowie potrzebującego odradzali: „To zatruta krew, zabije cię”. Film pokazał ludziom, w jakie brednie wierzą.
– Bardzo wysoki jest tutaj wskaźnik analfabetyzmu: jeden z najwyższych na świecie, u kobiet sięga 75-80%. Stąd bardzo ważna jest kultura oralna. Ludzie we wioskach wciąż siedzą i opowiadają sobie historie, ale coraz mniej.
Ustne opowiadanie historii zajmuje dużo czasu, stąd południowosudańskie filmy są znacznie wolniejsze niż zachodnie. U nas reżyser mówiłby tylko: „cięcie, cięcie, cięcie”. Ale tutaj ludzie przywykli do innego tempa opowieści.
– Dlaczego dla ciebie stworzenie takiego festiwalu było ważne?
– Chciałem, żeby Sudańczycy dzielili się swoimi historiami. I żeby mogli je sami opowiadać, a nie być opowiadanymi przez kogoś innego. Film jest instrumentem do tego – puentuje Paul.
W stołecznej Dżubie nie ma nie tylko kina, ale też teatru czy muzeum. Nie tylko dlatego, że to najmłodszy kraj świata: Sudan Południowy według różnych kryteriów (od Human Development Index do zestawienia państw według PKB per capita) należy do najmniej rozwiniętych państw.
Już w czasach, gdy kraj był kolonią brytyjską, dzisiejsze terytoria Sudanu i Sudanu Południowego były traktowane inaczej, była to oficjalna polityka Londynu. Mieszkańcy południa byli obywatelami drugiej kategorii, na południe metropolia łożyło znacznie mniej niż na północ, obowiązywało różne prawodawstwo.
Gdy wielkimi krokami zbliżała się dekolonizacja Sudanu, w Londynie rozważano różne warianty: niepodległość południa, uczynienie go terytorium mandatowym lub połączenie z inną kolonią, np. z Ugandą. Ostatecznie nie zdecydowano się jednak na podział Sudanu, świeże były reperkusje rozpadu Indii po 1947 roku. Sudan Południowy długo pozostawał przeoczoną kolonią, która nie załapała się na dekolonizację: jak Namibia (od RPA) czy do dziś Sahara Zachodnia (od Maroka). Inne państwa afrykańskie wspierały dekolonizację, ale tylko wówczas, gdy odbywała się ona w ramach granic kolonialnych. Obawiano się precedensu i wzmocnienia ruchów odśrodkowych we własnych krajach. Do dziś secesja Sudanu Południowego jest jednym z bardzo niewielu odstępstw od tej reguły.
W 2005 roku skończyła się, przynajmniej oficjalnie, wojna między Północą a Południem. Południowcom pomogły Stany Zjednoczone. Omar al-Baszir był blisko związany z Osamą bin Ladenem, który mieszkał w Sudanie w latach 90. Al-Baszir wspierał islamski terroryzm, wprowadzał w Sudanie szariat. Pomoc dla Południa była dla Waszyngtonu okazją na sukces po takich porażkach w regionie z poprzedniej dekady jak Tanzania czy Somalia, zwłaszcza po 11 września.
W 2011 roku dochodzi do podziału największego kraju Afryki (dziś jest nim Algieria). Początki są trudne.
„Następuje masowy powrót 2,5 miliona ludzi, którzy wrócili do Sudanu Południowego po porozumieniu pokojowym z 2005 roku. ONZ nazwał to największym pokojowym przemieszczeniem populacji od II wojny światowej” – pisze ówczesny korespondent BBC z Sudanu i Sudanu Południowego Peter Martell w znakomitej książce First Raise a Flag. How South Sudan won the longest war but lost the peace (Najpierw wciągnij flagę. Jak Sudan Południowy wygrał najdłuższą wojnę, ale przegrał pokój). Martell pisze dalej o momencie niepodległości: „15-letnia dziewczynka ma większe szanse statystycznie na śmierć rodząc dziecko niż na ukończenie szkoły”. A jeden z miejscowych rozmówców mówi mu: „Lecimy samolotem, który dopiero budujemy”.
– Nigdy nie zapomnę posiedzenia parlamentu w 2011 roku, tuż po referendum. Byłam na sali – mówi mi miejscowa znajoma, która prosi o anonimowość, nazwijmy ją Grace. – Spiker zapytał posłów, czy kraj ma mieć ustrój federacyjny, czy centralistyczny. Nikt nie wiedział, o czym mówi. Głosowanie: „federacyjny”. Cisza, nikt. „Centralistyczny”. Znów cisza. Nagle ktoś z posłów powiedział: „To zróbmy centralistyczny”. I wtedy wszyscy zaczęli przytakiwać, zagłosowali. Niczego z tego nie rozumieli.
– Ludzie z głębokiej prowincji żyją w innym świecie. Często nie mają prądu, nie słuchają radia, nie oglądają telewizji, nie potrafią pisać i czytać, nie mówimy nawet w tym samym języku: nie znają angielskiego czy dżubijskiego dialektu arabskiego a nasze języki plemienne są różne – mówi mi Christopher Aseed Wani, miejscowy pracownik Polskiej Akcji Humanitarnej. – Nie wierzą, że jestem obywatelem tego samego państwa co oni.
Gdy słucham Christophera, zastanawiam się, czy w Sudanie Południowym istnieje społeczeństwo, myślę, co spaja obywateli tego kraju? Z latami nie tylko z trudem tworzą się nowe powiązania między ludźmi różnego pochodzenia, ale i rozluźniają stare: w niepodległym Sudanie Południowym miliony są zmuszone porzucać swoje domy w obliczu konfliktów zbrojnych czy katastrof klimatycznych. W ten sposób ludzie się wykorzeniają, są w coraz większym stopniu zależni od pomocy humanitarnej, zanikają tradycyjne sposoby gospodarowania ziemią czy bydłem, tradycje.
Stworzenie narodu politycznego i znalezienie czegoś, co połączy obywateli kraju, jest jednym z największych wyzwań stojących przed Sudanem Południowym.
Powstał on raczej w proteście przeciwko polityce arabskiej Północy niż z poczucia wspólnoty Południa, walczyli razem, bo wiedzieli, kim nie są, a nie kim są. Niemal wszystko, co mogło się tu nie udać, nie udało się. Bo czasem wojny tworzą państwa, a następnie te państwa kolejne wojny.
Tworzeniu społeczeństwa nie sprzyjają też podziały etniczne. To jeden z afrykańskich krajów zamieszkanych przez najwięcej społeczności, żadna nie stanowi nawet połowy. Jest tu ponad 60 grup etnicznych. Ryszard Kapuściński pisał w Hebanie: „Wszystko w polityce wewnętrznej Afryki i jej poszczególnych państw jest zawiłe i poplątane. Bierze się to stąd, że europejscy kolonialiści pod wodzą Bismarcka na konferencji w Berlinie, dzieląc między sobą Afrykę, upchali około 10 tysięcy królestw, federacji i bezpaństwowych, ale samodzielnych związków plemiennych, jakie istniały na tym kontynencie w połowie XIX wieku, w granicach zaledwie czterdziestu kolonii. Tymczasem wiele z tych królestw i związków plemiennych miało ze sobą długą historię wzajemnych konfliktów i wojen”. Czasem to tak jakby do jednego kraju wrzucono dziś Polaków, Litwinów, Ukraińców i Rosjan. Sudan i Sudan Południowy mają jedne z najbardziej sztucznych granic w Afryce.
Przyjeżdżam na zajęcia taneczne. Odbywają się w prostej chacie, klepisko, bambusowe ściany. Na sali tańczy około 25 młodych osób – mają po kilkanaście, dwadzieścia parę lat. Śmieją się, jest głośno, jedni śpiewają i tańczą, drudzy grają na bębnach i innych lokalnych instrumentach.
Gdy zajęcia się kończą, witam się ze Stephenem Ochallą. Kawał chłopa po pięćdziesiątce, Orupaap Foundation, która prowadzi zajęcia, założył w 1987 roku. Siadamy pod drzewem chłodzeni mżawką.
– Młodzież, którą widzieliście, pochodzi z różnych plemion. Tamten taniec należy do 30 grup etnicznych – mówi Stephen. – Tańcząc go razem, orientują się, ile ich łączy. Kiedy indziej uczą się swoich tańców nawzajem. Uczę ich tańczyć i szanować się nawzajem. Taniec jest jak język, język uniwersalny.
W Sudanie Południowym taniec jest żywy. Ludzie znają swoje tańce z domu, ze szkoły. I nie jest neutralny. Jest ważną częścią tożsamości. Taniec to sprawa kulturowa, ale też polityczna. Widząc, co ktoś tańczy, możesz poznać, z jakiego jest plemienia. Na ulicy widząc jakiś taniec ludzie bądź przyłączają się do tańczących, bądź krzywo się na nich patrzą.
Najliczniejszym plemieniem są Dinka i to oni rządzą, prezydent jest Dinka, niektórzy mówią o dinkokracji. Z kolei wiceprezydent pochodzi z ludu Nuer. Każdy z nich ma oficjalnie oddzielną armię. Również same ludy są ze sobą wewnątrz skłócone. W państwie trwają nieustanne walki, choć obecnie o niższej intensywności niż podczas wojny domowej z ubiegłej dekady. Od Stephena słyszę, że Dinka i Nuer są jak Żydzi i Palestyńczycy – dzielą jedną ziemię, wiele ich łączy, ale wciąż się konfliktują.
– Wiesz, to, co tu robimy, to nie są żarty. Jestem wobec nich twardy. Muszą się przykładać. Mam kolejkę chętnych. Wybieram najzdolniejszych. Z niektórymi się rozstaję. Nie, to nie zabawa – mówi Stephen.
Dawniej człowieka zdradzały skaryfikacje na twarzy, teraz jest ich już coraz mniej, ale i tak każdy wie, kto jest z jakiego plemienia – choć publicznie z ostrożności raczej nie używa się nazw plemion. Sam Stephen jest z plemienia Anywa, jednego z trzech, które wciąż ma króla (i jak słyszę od miejscowych, jedynego, którego król nie dał się jeszcze skorumpować władzom).
– Tak, taniec to sposób na budowanie narodu politycznego, na zbliżanie do siebie ludzi i detrybalizację – mówi Stephen, co rusz się śmiejąc i rozmawiając z kręcącymi się dookoła dziećmi. – Dużo pracuję z dziewczynami, one będą matkami i przekażą to dalej.
W ciągu całej rozmowy dobiega nas muzyka i bębny. To, co robi Stephen, nie jest niewinne. I wymaga cierpliwości, wielu lat, dekad.
– Czym jest pokój? To poczucie spokoju. Pokój jest czymś wewnętrznym, nie zewnętrznym. Każdy sam musi go znaleźć w sobie, wówczas jeśli spotkają się dwie osoby, które go znalazły, nie wywołają wojny – mówi mi Stephen Ochalla.
Władze nie kierują się integracją i interesami społeczeństwa. Sam sekretarz generalny ONZ António Guterres powiedział o rządzących Sudanem Południowym:
„To jasne dla mnie i przepraszam, że to powiem, ale nigdy nie widziałem elity politycznej, która tak niewiele interesowałaby się dobrobytem swoich obywateli”.
– Przed wylotem usuń nagrania z dyktafonu. Inaczej mogę znaleźć je na lotnisku. I zdjęcia, ale najlepiej żadnych nie rób. Tak będzie bezpieczniej dla ciebie i dla innych. A mnie przedstaw jako artystę Roberta – mówi mój rozmówca, który prosi o anonimowość. Sam ma stary model telefonu, który trudno podsłuchiwać, a gdy ktoś przechodzi pod oknem, milknie.
– Nie można robić zdjęć na ulicy? – dopytuję.
– Gdybym poszedł na rondo i chciał zrobić zdjęcie, bo spodobało mi się miasto – mogłoby być po mnie. To zabronione. Gdybym miał szczęście, zabraliby mój telefon, na zawsze. Gdybym miał mniej szczęścia, musiałbym się wykupić za tysiąc dolarów lub mógłbym znać „Dużego Człowieka”. A jeśli nie masz pieniędzy lub znajomości, trafisz do więzienia i możesz zniknąć. W Niebieskim Domu nie da się długo przeżyć. Dają ci jeden posiłek dziennie i coś umieszczają w jedzeniu. Po 6-12 miesiącach zachorujesz i umrzesz.
– W Niebieskim Domu torturują jak szaleńcy. Niemal każdego roku tracę jakiegoś dobrego przyjaciela. Zabijają ich. Nawet jeśli wyjadą do Kenii czy Ugandy, w końcu zostają znalezieni tam martwi – mówi Adam, siedzący z nami znajomy, który też prosi o anonimowość.
Tłumaczą mi reguły: jeśli przestrzegasz zasad, jest spora szansa, że władze nie zwrócą na ciebie uwagi. Zasady: nie mów publicznie o prezydencie, o „Dużych Ludziach”, o ropie i zanieczyszczeniach. Ludzie mogą krytykować władze w mediach społecznościowych (np. za brak czystej wody czy za inflację), ale muszą robić to sprytnie.
Ropa jest tu kluczowa. Po podziale Sudanu Południu przypadła większość złóż. Jedyny ropociąg biegnie jednak przez Sudan, Chartum pobiera znaczne prowizje. Nie znamy oficjalnych danych, ale jak wyjaśniają mi rozmówcy, ponad 90% wpływów budżetowych Sudanu Południowego pochodziło do niedawna z eksportu ropy. Wojna w Sudanie zatrzymała na jakiś czas przypływ petrodolarów, ale w tym roku znów popłynęła. To jednak bogaty kraj biednych ludzi.
– W kraju niewiele osób czerpie korzyści z wydobycia ropy. Największe zyski czerpią Chiny. Sprzedano im ropę na wiele lat wprzód. One oddają reżimowi prowizję. Politycy dbają o swoją rodzinę, o swoje plemię. Są bardzo bogaci. Niektórzy mają miliardy dolarów – mówi Robert.
– Naprawdę nie macie żadnych zysków z ropy jako obywatele? Nawet pośrednich?
– Żadnych, zupełnie. Powiem inaczej: my na niej tracimy. Pojedź na północ, gdzie są pola naftowe: brudna woda, skażona gleba. Jeśli ktoś chciałby zakończyć wydobycie ropy w Sudanie Południowym, ludzie by się ucieszyli – wyjaśnia Robert.
– Mój znajomy powiedział: najbardziej chciałbym, żeby ta ropa zmieniła się w czystą wodę – dodaje Adam.
A chiński drenaż południowosudańskich surowców pokazuje, jak często dekolonizacji politycznej nie towarzyszy dekolonizacja gospodarcza oraz kulturowa.
W Sudanie Południowym de facto nie obowiązuje nawet jedno prawo.
– Oficjalnie funkcjonują tutaj dwa równoległe systemy prawne. I nie są spójne – tłumaczy mi południowosudańska znajoma, która prosi anonimowość, nazwijmy ją Grace. – Jeden jest bliski brytyjskiemu, a drugi opiera się na tradycji. Ludzie zgłaszają organom bardzo niewiele przypadków. Jeśli już to morderstwa, a i to nie zawsze. Państwo nie wie więc, ile w kraju jest porwań, gwałtów, kradzieży. Jeśli już musisz iść do sądu, wybierzesz ten oparty na prawie zwyczajowym, choć to różne prawa dla różnych plemion. Państwo uznaje te werdykty.
Znajoma wyjaśnia mi, że dawniej plemiona potrafiły same rozwiązywać swoje problemy, jednak w międzyczasie pojawiło się wiele nowych wyzwań: służba zdrowia, edukacja, infrastruktura drogowa. Dziś tradycyjna mądrość nie wystarcza, aby im sprostać.
– Niezależnie od tego wspólnota międzynarodowa popełnia błąd: przynosi im gotowe plany i budżety, zamiast wsłuchać się w nich, ustalić, gdzie drzemie w nich siła, z czego są dumni, co ich spaja. I na tym budować – mówi.
Pewnego wieczoru, który spędzam w Dżubie, za oknem słyszę fajerwerki. Wyglądam. Okazuje się, że kilkaset metrów od budynku, w którym mieszkam, wybuchła bitwa.
Po chwili my, pracownicy organizacji humanitarnych, chronimy się na schodach pomiędzy piętrami, daleko od okien, kula łatwo mogłaby nas dosięgnąć. Sytuacja szybko eskaluje i rozlewa się po mieście. Najpierw ostrzał z karabinów, później z broni maszynowej, następnie na miasto wyjeżdżają wozy opancerzone, dostajemy zdjęcia m.in. dużego ronda, na którym ludzie porzucili auta. Odważniejsi zaczynają szabrować.
Tutaj wystarczy iskra, żeby zaprószyć pożar. To głęboko straumatyzowane społeczeństwo.
Zabijali, byli zabijani, uprowadzani w dzieciństwie i wcielani do armii dzieci, torturowani, oddzielani od rodziny, łapani jako niewolnicy. To przepis na katastrofę. Podczas wojny domowej z lat 2013-2018 dochodziło też do wielu gwałtów. Peter Martell pisał: „70 procent kobiet, które uciekły do obozów ONZ w Dżubie, podawało, że zostały zgwałcone podczas wojny (…). Również trzy czwarte ankietowanych w obozach było zmuszanych do oglądania, jak ktoś inny jest gwałcony”.
Ale strzelanina, która właśnie trwa, to walka na szczytach władzy, starcie między oddziałami prezydenta Salvy Kiira i strażą przyboczną niedawno odwołanego, a rządzącego od początku istnienia państwa szefa budzącej grozę National Security Service, generałem Akolem Koor Kucem. Strzelanina ustanie po 2-3 godzinach, ale sytuacja będzie na tyle niestabilna, że goszcząca mnie na miejscu Polska Akcja Humanitarna nazajutrz rano postanowi jak najszybciej odesłać mnie z kraju. W następnych tygodniach Salva Kiir będzie kontynuował czystki: odwoła m.in. dwóch wiceprezydentów, szefa policji, szefa banku centralnego czy głównego dowódcę armii. W Sudanie Południowym nadchodzi czas istotnych politycznych zmian.
Na ulicach widzę tu bilbordy przedwyborcze z prezydentem. Napisano na nich o nim: „Jesteś przyczyną naszego szlachetnego zjednoczenia. Twoja skromność, przywództwo i mądrość spajają nas”.
– W każdym biurze masz obowiązek powiesić te dwa portrety. Jeśli tego nie zrobisz, będziesz miał problemy. Każdy musi kupić te dwa zdjęcia i je powiesić – mówił mi Robert, który prosił o anonimowość.
– Na ulicy są bilbordy, bo miały być wybory, ale znów nie ma. Nigdy nie było wyborów. Obecne władze nie zostały wybrane. Nie mają mandatu – tłumaczy mi Nichola Mandil, wykładowca akademicki i współpracownik BBC.
Miejscowi zadają sobie to samo pytanie, co wielu Rosjan czy Białorusinów: co będzie, gdy zabraknie obecnego prezydenta? Salva Kiir ma 74 lata, chodzi o lasce, jest poważnie chory. Nie może leczyć się w kraju (brak rozwiniętej służby medycznej), obawia się wyjeżdżać za granicę do Nairobi lub Kampali (ogranicza wyjazdy do minimum, boi się przewrotu, często nie wiadomo, czy jest w kraju, czy nie). Boi się również narkozy, obawia się, że ktoś zadba o to, aby się nie obudził. Tranzycja władzy w krajach autorytarnych często wiąże się z destabilizacją, a destabilizacja w Sudanie Południowym może oznaczać setki tysięcy żyć i miliony uchodźców.
Dziś dla Sudanu Południowego nie ma lepszego rozwiązania niż wolne wybory. Pojawiają się jednak pytania: czy władze do nich dopuszczą? Czy w kraju jest odpowiedni lider, który może nim pokierować? Czy demokracja sprawdzi się w strybalizowanym społeczeństwie? Czy zda egzamin w państwie, gdzie większość nie potrafi pisać i czytać, a plagą jest brak dostępu do czystej wody czy pożywienia?
Pokój i demokracja są tu dziś trudne do wyobrażenia. Podobnie jednak trudna do wyobrażenia była kiedyś niepodległość – ta się jednak wydarzyła.
Autor w Sudanie Południowym był na zaproszenie Polskiej Akcji Humanitarnej.
Na zdjęciu: Uchodźcy z Sudanu Południowego na moście granicznym w Adre między Czadem a Sudanem, 24 stycznia 2025 r.
jest reporterem, autorem książek, m.in. nagrodzonego podwójną Nike „Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku" i „Odrzanii". Pochodzi z Gliwic, mieszka w Katowicach.
jest reporterem, autorem książek, m.in. nagrodzonego podwójną Nike „Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku" i „Odrzanii". Pochodzi z Gliwic, mieszka w Katowicach.
Komentarze