Kryzysy mogą mieć oczyszczającą moc. Marzę o blackoucie w Warszawie, takim, który wszystkimi wstrząśnie i zmusi nas do realnych działań – mówi Jo Jurga, projektantka przestrzeni.
– Filip Springer rozmawia z Jo Jurgą*, projektantką przestrzeni, autorką książki „Szałas na hałas. O tworzeniu poczucia bezpieczeństwa za pomocą zmysłów w domu, przestrzeni i Kosmosie”.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie
Filip Springer, OKO.press: Dostałaś już ofertę pracy od producenta schronów osobistych?
Nie, jeszcze nie. Ale mam takie dni, gdy myślę sobie, że prędzej czy później taką ofertę dostanę. Na kilka miesięcy przed pandemią prowadziłam szkolenie w jednej z firm i powiedziałam tam, że w przyszłości będziemy zmuszeni do życia, przynajmniej okresowo, w zamkniętych habitatach. Wtedy prezes tej firmy wyśmiał mnie, mówiąc, że jestem katastrofistką i czytam za dużo science-fiction. Wiosną 2020 roku zadzwonili do mnie z pytaniem, czy nie mogłabym przeszkolić ich pracowników z organizowania sobie pracy w warunkach pandemicznej izolacji. Firma im się sypała, ich ludzie nie umieli w tych nowych warunkach zamknięcia funkcjonować.
Dużo mówi się o tym, że w pandemii w końcu zobaczyliśmy, jak mieszkamy?
Nie tyle zobaczyliśmy, co wreszcie poczuliśmy. Wcześniej to było niemożliwe, bo nas ciągle w domu nie było. A jak byliśmy, to nie wszyscy naraz. Dzieci w szkole, ktoś w delegacji, ktoś w pracy, kolacja wieczorem, kino, teatr, siłownia. A teraz nagle wszyscy znaleźli się jednocześnie w tych przestrzeniach i okazało się, że one nie nadają się do wspólnego życia.
Gdy tylko minęły te najtwardsze lockdowny, zaczęłam chodzić po domach. Fotografowałam, sprawdzałam, słuchałam. Rozmawiałam z ludźmi, którzy zapłacili często gigantyczne pieniądze za projekty swoich wnętrz i w momencie, kiedy one straciły funkcje statusowe czy wizerunkowe, okazywało się, że nie nadają się do życia. Jedna z często powtarzających się historii dotyczyła łazienki jako jedynej przestrzeni w całym domu, w której można spokojnie porozmawiać online. I rodzice na zmianę wymieniali się w tej łazience, siedząc na sedesie z laptopem na kolanach.
Innym problemem była akustyka. Nagle się okazywało, że w tych mieszkaniach jest za głośno. Trzeba je było prowizorycznie wyciszać – kłaść dywany, wieszać zasłony. I światło, które nie budowało poczucia bezpieczeństwa. No ale jak miało budować, skoro wiele z tych mieszkań miało oświetlenie jak sale prosektoryjne – górne i zimne. Pandemia była naprawdę niezłą lekcją pod tym względem, dużo z niej wynieśliśmy. To się też przełożyło na naszą świadomość tego, co na zewnątrz.
Ale potem miał przecież nastąpić słynny powrót do normalności.
Na który się niespecjalnie załapaliśmy. Bo pandemia na dobre się nie skończyła, a już wybuchła wojna w Ukrainie.
Zaczyna stawać się jasne, że jedyną normalnością, z jaką będziemy mieć do czynienia, będzie nieustanna zmienność.
A tempo tych zmian jest i będzie coraz większe. Jesteśmy tego coraz bardziej świadomi. Zaczęliśmy bez wstydu rozmawiać o kryzysach psychicznych, o jakości życia. Coraz wyraźniej widzimy, że coś poszło nie tak i że jesteśmy w błędnym kole. Wśród znajomych czy znajomych znajomych obserwuję, że ludzie się dobrowolnie degradują zawodowo, żeby żyć spokojniej.
Co z twojego punktu widzenia jest dzisiaj naszym największym problemem? Ilość bodźców czy zaniedbanie niektórych zmysłów?
Coś pomiędzy jednym i drugim. Dzisiaj przebodźcowany jest nasz wzrok i słuch. Ich przeciążenie prowadzi do załamania naszego systemu nerwowego.
Przestajemy ogarniać świat dookoła, wiele rzeczy wyprowadza nas z równowagi, nie radzimy sobie z najprostszymi zadaniami, stajemy się niestabilni, podatni na kryzysy.
Który zmysł zaniedbujemy najbardziej?
Dotyk. Z nim wiąże się najwięcej tabu, bo skutecznie sprowadzono go do sfery erotycznej. Podziękujmy za to Kościołowi, ale też poprawności politycznej. Dotyk tkwi w klinczu. Z jednej strony jest grzeszny, a z drugiej niepoprawny, bo przecież każdy ma swoją nienaruszalną granicę. Ale swoje dołożyła też pandemia – nasza niechęć do dotyku wyraźnie się wtedy pogłębiła. Pamiętasz te wszystkie momenty, gdy gubiliśmy się w pandemicznej etykiecie? Nie wiadomo było czy wypada do kogoś wyciągnąć ręką na powitanie. Ludzie kombinowali – witali się łokciami, przybijali żółwika.
Ja tylko przypomnę, że jak proponowałem ci wywiad, to zapytałaś czy to ma być online, czy offline.
Bo nie wiedziałam, czy mieszkasz na stałe w Warszawie. Ale na powitanie podaliśmy sobie ręce, a pożegnamy się uściskiem.
Dlaczego dotyk jest tak ważny?
Bo był i jest pierwszy. Został świetnie wykształcony w momencie naszych narodzin. Dopiero dwa lata później zaczynamy widzieć tak, jak dorośli ludzie. Dotyk jest też jedynym zmysłem, bez którego nie możemy żyć. Niedotykani umrzemy. Jest już banałem powtarzać te koszmarne wyniki badań prowadzonych na małpkach, które mając do wyboru jedzenie albo przytulenie wybierały to drugie, doprowadzając się do śmierci głodowej. Albo dzieci umierające w sierocińcach byłej Jugosławii, bo nie miał ich kto przytulić.
Pojawia się coraz więcej produktów, które mają nam ten deficyt jakoś wypełnić.
I one wszystkie bez wyjątku są straszne. Te wszystkie poduszki, dające poczucie przytulania, albo sztuczne zwierzątka, które mruczą i posapują, zupełnie jak żywe. Ale mnie przeraża nie tylko urynkowienie tej naszej potrzeby – to w sumie nic nowego. Straszniejsza jest chyba myśl, że można ją zaspokoić indywidualistycznie. Zobacz, jaki to jest absurd – żeby być dotkniętym, niezbędny jest ktoś, kto cię dotknie. Istnienie takiej poduszki czy zwierzątka unieważnia tę zasadę, przynajmniej teoretycznie. Można być dotkniętym bez kontaktu z drugim człowiekiem, bez wejścia w relację, bez tego całego społecznego wysiłku, jaki musimy w to włożyć. Kupujesz i masz.
Wibrator na napięcie seksualne, poduszka do przytulania na potrzebę czułości, nawilżacz z olejkiem, żeby pachniało czymś przyjemnym.
Bez tych wszystkich kompromisów niezbędnych do życia z drugim człowiekiem, bez wsłuchiwania się w czyjeś potrzeby, bez empatii.
Byłam kiedyś w Japonii. W sklepach spożywczych najbardziej mnie uderzyło, że tam wiele produktów sprzedaje się w porcjach wystarczających dla jednej osoby. To jest przerażająco ślepa i smutna uliczka indywidualizmu.
Piszesz i mówisz często, że nie wytrzymujemy psychicznie tempa zmian i ilości bodźców, że ewolucyjnie nie jesteśmy w stanie się do nich przystosować. I ja na początku bardzo się tego zdania chwyciłem, ale zaraz potem pomyślałem: no i co z tego? Zmiany będą pędzić, bodźców będzie przybywało, a nasze możliwości adaptacji się nie zwiększą, bo niby jak.
Ale nie jesteśmy tu zupełnie bezradni i bezbronni. Świadomość jest kluczem. Człowiek opanował posługiwanie się ogniem jakieś 80 tysięcy lat temu. I mimo że to było tak dawno temu, to nadal zdarzają się pożary związane z tym, że ktoś się nierozważnie z tym ogniem obchodzi. Tu kominek, tam świeczka albo jakieś zwarcie, zbyt obficie polany rozpałką grill i płonie cały dom.
80 tysięcy lat, a nadal nie wszyscy przedstawiciele gatunku ludzkiego ogarnęli podstawowe zasady posługiwania się ogniem.
Gdy sobie to uświadomimy, to jasnym się staje, jak wielkim wyzwaniem dla naszego aparatu poznawczego będzie przeniesienie ludzkiej aktywności do przestrzeni wirtualnej, opartej tylko o dwa zmysły – wzrok i słuch. Namiastkę tego mieliśmy w pandemii, a kulminacją mają być te wszystkie metaversy. I stajemy przed pytaniem – czy naprawdę chcemy to sobie zrobić?
Termin „metaverse” pochodzi z powieści „Zamieć” Neala Stephensona. Ta technologia ma być tam ucieczką od okropnego, pełnego niebezpieczeństw, realnego świata. Ostatnio rozmawiałem z Danielem A. Barberem, który mówi i pisze o końcu komfortu. Słuchając ciebie zastanawiam się, czy nie zacząć się przyzwyczajać do myśli o końcu bezpieczeństwa?
To zależy w jakiej skali o tym bezpieczeństwie mówimy. Jeśli o skalę makro, to odpowiedź na twoje pytanie jest chyba twierdząca. Myślę, że wszyscy, jak tu w tej kawiarni siedzimy, mamy poczucie schyłku iluzji, w jakiej do tej pory żyliśmy.
W naszym europejskim bąbelku rzeczywiście było przez chwilę dość spokojnie, ale jak się temu z bliska przyjrzeć to ile to naprawdę trwało, kogo dotyczyło?
Jesteśmy w podobnym wieku. Nasi rodzice – jedna z pierwszych powojennych generacji, która doświadczyła powojnia, potem PRL–u, stanu wojennego, trudnej transformacji – czy oni naprawdę mieli poczucie bezpieczeństwa? Ile jest tak naprawdę w Polsce generacji, których nie dotknęły zagrożenia współczesnego świata?
Czy to coś zmienia w naszym podejściu do bezpieczeństwa w skali mikro?
Zasadniczo nie. Może poza tym, że jeszcze bardziej go potrzebujemy.
Czyli jednak te schrony…
Nie. Schron sugeruje możliwość odcięcia się od warunków na zewnątrz. To złudna obietnica, ale dość prosta, więc pewnie dla wielu przekonująca. Ja wolę słowo szałas. Ono tej obietnicy nie składa. Mieszkając w nim nadal jesteśmy wystawieni na niebezpieczeństwa związane z tym co się dzieje na świecie. Ale jednocześnie szałas realizuje naszą odwieczną potrzebę posiadania miejsca – schronienia. My go potrzebujemy, niezależnie od tego czy na zewnątrz jest pandemia, wojna, czy jesteśmy w kosmosie, czy na biegunie. To jest nam po prostu fizjologicznie niezbędne do przetrwania.
Bez takiego miejsca nie będziemy w stanie znieść tych wszystkich kryzysów, nie stawimy im czoła.
Jego istnienie jest kluczowe dla łagodzenia poziomu napięcia nerwowego. A dziś ten poziom jest wystrzelony w kosmos.
No dobrze, to jak powinniśmy urządzać te nasze szałasy, by poza nimi skutecznie stawiać czoła wyzwaniom rzeczywistości.
Cztery C.
Słucham?
Cztery C.
Ciemno, cicho, ciepło, ciasno.
Nasze osobiste poczucie bezpieczeństwa zależy od tych czterech parametrów, które tak naprawdę stanowią przedłużenie życia płodowego. I wie o tym każdy rodzic z małym dzieckiem. Jeśli miejsca, w których żyjemy, są zbyt jasne, zbyt głośne, zimne (w każdym rozumieniu tego słowa) i nie dają atmosfery intymności, to nie pozwalają nam się odpowiednio zregenerować.
Wybacz, że to powiem, ale brzmi to trochę jak z wnętrzarskiego poradnika.
Wiem, o co ci chodzi. I nie jest tak, że ja uważam architekturę za remedium na całe zło świata. Takie wnętrza nie zniwelują całkowicie stresu związanego z tym, co dzieje się poza nimi. Po prostu musimy pamiętać, że
jesteśmy istotami przestrzennymi i to, jak przestrzeń jest zaprojektowana, ma na nas fundamentalny wpływ.
W warunkach izolacji po prostu mocniej to sobie uświadamiamy.
Mówisz o sobie, że jesteś analogową astronautką. Brałaś udział w dwóch misjach badawczych w habitacie Lunares. Bada się tam zachowania uczestników przyszłych misji kosmicznych. Ja czasem fantazjuję o wystrzeleniu Elona Muska w kosmos…
Mogłoby być trudno. Pamiętaj, że to jedyny miliarder zaangażowany w projekty kosmiczne, który nigdy nie wsiadł do swojej rakiety. Mam podejrzenie, że mógłby dość szybko odpaść w selekcji.
Tak czy inaczej wiele wskazuje na to, że to od niego i takich jak on będzie zależała w przyszłości eksploracja kosmosu. Biorąc pod uwagę to, jak urządziliśmy sobie życie na Ziemi, myślisz, że powinniśmy kolonizować inne planety? Z pomocą tych panów czy bez nich.
Fascynuje mnie eksploracja kosmosu pod względem badawczym i w tym sensie uważam, że powinna się odbywać bez ograniczeń. Dlatego też wzięłam udział w misjach w Lunares. Ale jednocześnie nie mam złudzeń, że w tym podboju kosmosu powtórzymy to, co zrobiliśmy wtedy, gdy Europejczycy kolonizowali inne kontynenty. Te nowe lądy potraktujemy jak zasób do eksploatacji. Przecież Księżyc już jest rozparcelowany, wokół Marsa kręcą się właściwie wszystkie światowe mocarstwa. Wszyscy chcieliby się dorwać do znajdujących się tam surowców, dlatego to robią.
Nie mam złudzeń, że ta historia po prostu się powtarza. I będzie się powtarzać, dopóki nie dojdzie do poważnego przesilenia, zmuszającego nas do wzięcia się za bary z rzeczywistością. Musimy dostać mocno w pysk, abyśmy pojęli grozę sytuacji i przestali szukać zastępczych rozwiązań.
Czyli co miałoby się wydarzyć?
Nie wiem, ale jestem pewna, że kryzysy mogą mieć oczyszczającą moc. Czasem, gdy słucham kolejnego polityka zaprzeczającego zmianom klimatu, pojawia się w mojej głowie dość koszmarne marzenie, że tej zimy nie spadnie już śnieg i będzie wielka susza. Woda w Wiśle spadnie do tak niskiego poziomu, że trzeba będzie wyłączyć elektrownię w Kozienicach. I w Warszawie będzie blackout. Ludzie potrzebują namacalnych dowodów, że trzeba zacząć działać. Jedni zrozumieją powagę sytuacji w szpitalu przy odłączonym od prądu respiratorze, ratującym życie któregoś z ich bliskich, a inni, gdy w centrum Warszawy nie będą mogli naładować smartfona.
Kryzysy zmuszają nas do zatrzymania się, a z drugiej strony do kreatywności.
Pandemia w tym kontekście była pod wieloma względami pomocna, mówiliśmy o tym przed chwilą.
A nie boisz się, że zwycięży jednak ta opcja ze schronami? Że taki blackout, wojna albo kolejny kryzys nas jeszcze bardziej podzielą. I ci, którzy będą mieli zasoby albo dostęp do nich, zamkną się, ogrodzą, zaczną strzelać do pozostałych. To się już w sumie trochę dzieje. Europa coraz bardziej staje się twierdzą.
Ale to przecież nie jest żaden wybór! Schron tylko przedłuża iluzję bezpieczeństwa, ale go na dłuższą metę nie daje. Nigdy nie będziemy w stanie odciąć się od świata. W tym sensie szałas jest naszą jedyną opcją.
*Dr Joanna Jurga (Jo Jurga) – projektantka produktu i przestrzeni, innowatorka oraz wykładowczyni. Specjalistka projektowania, zapewniającego poczucie bezpieczeństwa. W swojej pracy chętnie porusza zagadnienia z zakresu designu synestetycznego i spekulatywnego. Analogowa astronautka i dwukrotna komandorka symulacji misji kosmicznych w Habitacie Lunares. Nauczycielka medytacji i pasjonatka kosmosu. Współpracowała przy projektach badawczych z infuture hatalska foresight institute i Instytutem Kontekstów Pracy. Wyróżniona na międzynarodowych wystawach i festiwalach, takich jak Łódź Design Festival, Gdynia Design Days czy Dutch Design Week. Finalistka konkursów MakeMe, Young Polish Designer, Innovation Ad oraz Jutronauci. Autorka książki „Szałas na hałas. O tworzeniu poczucia bezpieczeństwa za pomocą zmysłów w domu, przestrzeni i Kosmosie”.
Zdrowie
bezpieczeństwo
Filip Springer
Jo Jurga
kryzys klimatyczny
lockdown
metaverse
pandemia
schrony
wojna w Ukrainie
Reporter i fotograf. Jego reporterski debiut „Miedzianka. Historia znikania” (Czarne 2011) znalazł się w finale Literackiej Nagrody NIke i Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. Kolejne książki reporterskie („Źle Urodzone. Reportaże o architekturze PRL”, „Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni”, „Zaczyn. O Zofii i Oskarze Hansenach”, „13 pięter”, „Księga Zachwytów”) traktują o problemach polskiej przestrzeni i architektury. W 2016 roku ukazała się książka „Miasto Archipelag. Polska mniejszych miast” będąca pokłosiem większego projektu dokumentalnego poświęconego byłym miastom wojewódzkim. W 2018 roku ukazał się jego mini debiut prozatorski, książka „Zegarmistrz” wydana w ramach Kolekcji Wrzesińskiej. Filip Springer mieszka i pracuje w Warszawie, współpracuje z Instytutem Reportażu, wykłada w Polskiej Szkole Reportażu.
Reporter i fotograf. Jego reporterski debiut „Miedzianka. Historia znikania” (Czarne 2011) znalazł się w finale Literackiej Nagrody NIke i Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. Kolejne książki reporterskie („Źle Urodzone. Reportaże o architekturze PRL”, „Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni”, „Zaczyn. O Zofii i Oskarze Hansenach”, „13 pięter”, „Księga Zachwytów”) traktują o problemach polskiej przestrzeni i architektury. W 2016 roku ukazała się książka „Miasto Archipelag. Polska mniejszych miast” będąca pokłosiem większego projektu dokumentalnego poświęconego byłym miastom wojewódzkim. W 2018 roku ukazał się jego mini debiut prozatorski, książka „Zegarmistrz” wydana w ramach Kolekcji Wrzesińskiej. Filip Springer mieszka i pracuje w Warszawie, współpracuje z Instytutem Reportażu, wykłada w Polskiej Szkole Reportażu.
Komentarze