0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Ilustracja: Iga Kucharska, OKO.pressIlustracja: Iga Kuch...
  • „Wiemy, jak mówić o rozwoju, o pójściu naprzód, o bogaceniu się. Nie wiemy, jak mówić o naradzaniu się, debacie. Nabiegamy się, nadrepczemy, tylko po to, żeby pozostać w miejscu. A przecież bardziej owocne jest zatrzymanie się na dzień, dwa, trzy. Narysowanie mapy, zastanowienie się, dokąd chcemy zmierzać, jak możemy znaleźć sojuszników.”
  • „Bez zmian systemowych nie będziemy w stanie zmienić dyskursu. Wyglądałoby to jak pułapka bez wyjścia, gdyby nie fakt, że to naprawdę nie jest pierwszy raz, kiedy ludzkość wymyśliła nowe medium i musi sobie z nim poradzić.”
  • „Nasze naiwne oczekiwanie, że poradzimy sobie z tym wszystkim i posprzątamy bałagan w ciągu dwóch lat, jest zbyt optymistyczne. Jako ludzie jesteśmy wspaniałym gatunkiem, ale dajmy sobie chwilę.”

O potrzebie nowego języka, który pozwoli nam wyjść z pułapki fake newsów i starych narracji mówi w rozmowie z OKO.press Marcin Napiórkowski, semiotyk kultury, którego najnowsza książka „Naprawić przyszłość” ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie

Przeczytaj także:

Przymus natychmiastowości

Miłada Jędrysik, OKO.press: W kultowej już scenie filmu „Nie patrz w górę” Leonardo diCaprio i Jennifer Lawrence trafiają do telewizji śniadaniowej, gdzie chcą przekazać ludzkości, że jeśli nic nie zrobimy, wkrótce w ziemię trafi kometa. Prowadzący program w ogóle nie chcą o tym słyszeć, bo to nie jest temat na poranek przy kawie.

Co tu się stało? Czy to oni coś zrobili nie tak, czy telewizja śniadaniowa jest taka straszna?

Marcin Napiórkowski *: Jak zobaczyłem wzmiankę na temat tej sceny w mediach społecznościowych, to scrollowałem dalej z całkowitą pewnością, że ktoś przytacza przygodę, która się przydarzyła prof. Szymonowi Malinowskiemu, polskiemu fizykowi atmosfery, ekspertowi od globalnego ocieplenia. Dopiero później zrozumiałem, że osoby piszące odwoływały się do filmu, a nie do doświadczenia każdego naukowca, który próbował o poważnych rzeczach mówić w telewizji.

Absolutnie nie zrzucałbym tu odpowiedzialności na bohaterów. Ani tych fikcyjnych, ani prawdziwych, jak prof. Malinowski. Nie oskarżałbym też, choć to łatwe i kuszące, dziennikarzy i mediów, goniących za sensacją i zajmujących się tylko tym, co się klika.

Wydaje mi się, że ta scena tak bardzo mnie i wielu widzów poruszyła, bo oddaje dobrze ważny paradygmat, czy też wzorzec naszej kultury. W filozofii mamy podział na vita activa i vita contemplativa, czas na działanie i czas na rozmawianie. I na pozór może się wydawać, że problem z mediami polega na tym, że to jest czas na gadanie, a nie na podejmowanie sensownych działań. Ale jest odwrotnie!

Bohaterowie „Nie patrz w górę” zderzyli się nie z murem gadania, lecz z przymusem natychmiastowości.

Zróbmy coś, teraz, w tej chwili, w tym studio teraz rozwiążmy problem. Co my, telewidzowie możemy zrobić, żeby uratować Ziemię przed kryzysem klimatycznym? Czas start. Mamy 30 sekund, bo potem wchodzi blok reklamowy.

Czas, który powinien być na rozmowę, refleksję, na zadanie pytania, co rzeczywiście możemy zrobić, jak możemy zsynchronizować nasze wysiłki, żeby miały sens, rozmył się nam gdzieś w nieustannych mikrodziałaniach nastawionych na teraz, już, natychmiast.

Thatcher walczy z CO2

A czy rozmywa się nam też, jeśli chodzi o walkę z ociepleniem klimatu? Swoją książkę „Naprawić przyszłość” zaczyna pan od historii, której prawie nikt dziś nie zna – że w latach 80. XX wieku byliśmy o krok od wspólnego i skutecznego ograniczenia emisji dwutlenku węgla. Ten proces został dramatycznie przerwany przez wydarzenia 1989 roku., „koniec historii”, który ogłosił Francis Fukuyama. A teraz jest już naprawdę późno.

To mnie kompletnie zaskoczyło podczas pracy nad książką. Zamierzałem rozpocząć rozdział od tego, że po raz pierwszy w historii żyjemy w czasie, kiedy uświadomiliśmy sobie problem i możemy podjąć działania. Ale sprawdzając dane historyczne ze zdziwieniem odkryłem, że na przełomie lat 70. i 80. politycy, media, aktywiści potraktowali ostrzeżenia naukowców bardzo poważnie.

„Mamy poważny problem, musimy go rozwiązać”.

I za prezydenta Cartera, a potem także za Reagana, mimo jego dużego sceptycyzmu, krok po kroku podejmowano decyzje zmierzające do ustalenia stanu faktycznego i wprowadzenia rozwiązań. W 1988 roku na fali sukcesu, jakim był podpisany rok wcześniej Protokół montrealski (zapobiegający powstawaniu dziury ozonowej), przygotowano międzynarodowe porozumienie, mające na celu drastyczną redukcję emisji dwutlenku węgla z paliw kopalnych. Gdyby ten program został zrealizowany, już dziś bylibyśmy w świecie zeroemisyjnym.

Był to program kosztowny, ale państwa po obu stronach Żelaznej Kurtyny się na niego zgodziły. Na pokładzie była Margaret Thatcher, a dwaj konkurenci o schedę po Reaganie, czyli Bush senior i Dukakis prześcigali się podczas kampanii w licytacji na to, który z nich prowadzi bardziej zieloną agendę.

Jest piękne nagranie Margaret Thatcher, która z wielką powagą tłumaczy, że trzeba to zrobić, trzeba skończyć z emisjami CO2.

I to w żaden sposób nie podważa tego, co wiemy o Thatcher czy Reaganie. O ich deregulacyjnej, progresywistycznej, technooptymistycznej polityce. Po prostu fakty były tak oczywiste, że nawet ludzie, którzy strasznie by chcieli biec do przodu, mówili: okej, tu jest ściana, nie możemy biec do przodu przez ścianę. Musimy rozwiązać problem ściany.

Po 1989 roku nie przyszli faceci w czerni, którzy wykasowali zawartość naszej pamięci. Co się zatem wydarzyło? Straciliśmy język rozmowy o tym problemie. Zgubił się język debaty, dzięki któremu politycy w różnych częściach globu mogli się dogadać. Język, którym wyborczynie mogły wymagać od polityków pewnych działań, którym dziennikarze mogli snuć opowieść.

Co się z nim stało?

Rozmył się, rozproszył pod wpływem olbrzymiego triumfu nowego paradygmatu, który w książce łączę między innymi z końcem historii Fukuyamy. Zatriumfowała opowieść o tym, że wygraliśmy. Że teraz to już jest koniec, wszystko będzie tylko lepiej.

Ten przykład bardzo dobrze nam pokazuje, że nie ma działania bez namysłu. Nie ma skutecznego rozwiązywania problemu bez języka, który pomoże nam zdefiniować problemy i dogadać się.

Teoria króla Juliana

Ale czy ten język się nie rozmył nie tylko z powodu tego paradygmatu, ale także z powodu pojawienia się internetu i mediów społecznościowych? Wzmacniają one poglądy radykalne, polaryzację, a nie konsensus.

Internet i media społecznościowe są bardzo ważne, ale pojawiły się 15 lat później. Więc jakkolwiek kuszące byłoby zrzucenie na nie tego brzemienia, to tutaj one akurat nie są winne. Co więcej, kiedy śledzę perypetie Elona Muska przejmującego Twittera i debatę wokół tego, to zaczynam myśleć, że media społecznościowe również są ofiarą tego procesu, a nie głównym winowajcą.

Jak to?

Zobaczmy, jakim językiem posługuje się Elon Musk. I dlaczego jego zwolennicy uważają, że uratuje nas bardzo silna władza najbardziej prywatnego podmiotu, jaki możemy sobie wyobrazić, czyli jednego człowieka, superbohatera…

czyli Elona Muska.

Elon Musk opiera się na micie, że hiperaktywna jednostka działa doskonale sprawnie. Musk i jego zwolennicy są nas w stanie przekonać, że jakiekolwiek regulacje wprowadzone przez państwo, UE, podmioty międzynarodowe, samorządy, kogokolwiek – będą zawsze spowalniały rozwój. W ich wizji państwo nie jest innowatorem, ale przeszkadza. Jedynym rozwiązaniem wszystkich problemów jest zasada „move fast and break things”. Poruszaj się szybko i rozwalaj zastany porządek. Musk mówi wprost: nie wiem, czy mój pomysł na Twittera jest dobry, ale jest jakiś. Zróbmy coś szybko, sprawdźmy, co się wydarzy.

Wrzućmy na luz

Dlaczego powinno to wszystkich nas martwić? Dlatego, że Twitter jest bardzo istotnym dobrem wspólnym. Jego radykalna prywatyzacja w myśl takiego paradygmatu nikomu nie przyniesie dobra, łącznie z Elonem Muskiem. Powinno nas to martwić również dlatego, że tę samą metodę chcemy stosować w obliczu zagrożeń. Ze zmianą klimatu chcemy postępować dokładnie w ten sam sposób. Zróbmy coś, natychmiast, nagle, odrzućmy plastikowe słomki, albo wprowadźmy jakąś inną, prostą regulację. Gdzie jest ten jeden prosty sposób? Gdzie jest ten Elon Musk, ten Iron Man, ten super bohater, który rozwiąże nasz problem już teraz, natychmiast?

Nie przechodzi nam przez myśl, że nie ma natychmiastowego prostego rozwiązania. Musimy usiąść, pomyśleć i porozmawiać, w żmudny sposób porównywać różne rozwiązania. Musimy, co więcej, regulować, spowalniać. Dać dwa kroki do tyłu, żeby później pójść naprzód. To jest coś, na co dzisiaj nie mamy fajnego języka.

Wiemy, jak mówić o rozwoju, o pójściu naprzód, o bogaceniu się. Nie wiemy, jak mówić o naradzaniu się, debacie. Nabiegamy się, nadrepczemy, tylko po to, żeby pozostać w miejscu. A przecież bardziej owocne jest zatrzymanie się na dzień, dwa, trzy. Narysowanie mapy, zastanowienie się, dokąd chcemy zmierzać, jak możemy znaleźć sojuszników.

Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę.

Zdjąć filtr z mediów społecznościowych

W zasadzie się z panem zgadzam, że na początku jest słowo i to ono coś zmienia. Ale może jednak najpierw należy zmienić medium? Uregulować media społecznościowe – tak jak planuje to UE. Spowodować, że cyberkorporacje nie będą mogły czerpać zysku z polaryzacji i fake newsów, bo będą odpowiedzialne za publikowanie takich szkodliwych treści przez użytkowników. To nam pomoże zmienić dyskurs.

W mojej książce staram się pokazać, że nasze opowieści składają się z kilku komponentów. Jednym z nich są podstawowe struktury narracyjne. Kolejnym są kody, których używamy, czyli na przykład obrazy czy metafory. Innym superważnym elementem są właśnie media, które tworzą nasze opowieści. Inne opowieści snujemy przy ognisku, inne pojawiły się wraz z kulturą druku, jeszcze inne są w mediach społecznościowych. Praca nad lepszymi mediami jest pracą nad lepszym językiem, zdecydowanie się zgadzam.

Z drugiej strony – mamy taką wizję, że dzisiaj media społecznościowe są nieuregulowane, wolne, jak dzika rzeka. Wyobrażamy sobie więc, że przyjdzie państwo i wprowadzi jakiś filtr, cenzurę, ograniczy je.

Tymczasem to teraz media społecznościowe są ograniczone. Jest na nie nałożony filtr, który przepuszcza tylko to, co agresywne, polaryzujące, to, co się dobrze klika.

Co więcej, ten filtr nie ogranicza tylko mediów społecznościowych. On za pośrednictwem algorytmu decyduje również, jakie treści z mediów bardziej tradycyjnych się przebiją, a jakie nie. Co się będzie klikało, a co nie będzie. To dzisiaj model większości mediów, oparty na przychodach z reklam, na szybkiej klikalności, właśnie na tej natychmiastowości, o której przed chwilą mówiłem.

W angielskim mamy na to dobrą grę słów. Media stają się przezroczyste, tworzą iluzję immediacy, czyli bezpośredniego, niezapośredniczonego udziału w wydarzeniach na całym świecie. Takie globalne tu i teraz. I to ten model nakłada na media bardzo silny filtr, a w konsekwencji cenzurę. To jest ta ściana, z którą zderzyli się bohaterowie „Nie patrz w górę”. Nie ma szansy przebić się z czymkolwiek, co wymaga refleksji, dłuższego horyzontu czasowego, planowania.

Musimy przestawić tę opowieść z głowy na nogi, powiedzieć, że regulacja mediów będzie ich uwolnieniem.

My nie chcemy nakładać filtra, tylko zdjąć ten, który jest teraz.

Za, a nawet przeciw

Dzisiaj z mediów społecznościowych możemy wywieść smutny wniosek na temat ludzkości: że zasadniczo ludzie są zainteresowani kłótnią, polaryzacją, nienawiścią, obrażaniem się. Nie jest to prawda. Są bardzo ciekawe badania, które porównywały treść komentarzy na portalach internetowych bezpośrednio przed wyborami lokalnymi w Niemczech i wyniki tych wyborów. Okazało się, że głosy skrajne były niezwykle mocno nadreprezentowane w komentarzach w mediach społecznościowych.

I to jest normalne, nas jako badaczy to nie zaskakuje. Naprawdę zaskakujący był drugi etap tych badań, kiedy zwykłych ludzi, czytelników i czytelniczki spytano: co sądzisz o tych komentarzach. Ludzie mówili: „No, artykuł nie wydaje mi się obiektywny. Jest napisany przez jakiegoś dziennikarza, ktoś mu zapłacił, ma swój pogląd, ja to rozumiem. Ale to, co ludzie naprawdę myślą, cała prawda – jest w komentarzach”.

Ludzie czytają wpisy w mediach społecznościowych i nie rozumieją, że świat tak nie wygląda.

Zaczynają się sami coraz bardziej polaryzować. Sami sobie fundujemy taką cenzurę, która powoduje, że można być tylko bardzo "za", albo tylko bardzo "przeciw".

Regulacje unijne mają na celu wprowadzenie większej odpowiedzialności dostarczycieli tych treści – czy to poprzez zmianę algorytmów, czy poprzez moderację. Więc rzeczywiście jest szansa, że obraz opinii publicznej będzie mniej wykrzywiony.

Musimy tylko wymyślić inny język, żeby o tym mówić. Być może słowo „regulacje”, którego zresztą sam chętnie używam, nie jest najlepsze. Elon Musk zdobył serca milionów użytkowniczek i użytkowników, a raczej głównie użytkowników, mówiąc, że ptak z loga Twittera „został uwolniony”. Tymczasem prawdziwym uwolnieniem będzie właśnie ta „regulacja”, o której rozmawiamy. Musk potrafi jednak pozycjonować się przeciwko niej, pytając, czy chcemy, żeby rząd regulował, co możemy czytać, a czego nie. W takim ujęciu działania władz pachną Orwellem. Ale gdybyśmy zapytali:

„Czy chcesz, żeby rząd zdjął filtr polaryzacyjny, który masz teraz nałożony na media społecznościowe”?

To brzmi zupełnie inaczej.

Prywatny Batman kontra państwowy Lewiatan

Kiedy mowa o Musku, znów na myśl przychodzi film „Nie patrz w górę” i świetnie zagrana przez Marka Rylance’a postać miliardera, który ma uratować świat od zagłady. Jest ewidentnie na nim wzorowany.

To jest bardzo ważna figura współczesnej kultury. Powtórzę za Tony’m Judtem i jego książką „Źle ma się kraj”, że z zasobu metafor opisujących państwo zniknęła nam ta tradycyjna, wywodząca się z filozofii politycznej, metafora Lewiatana. Czyli państwa jako najpotężniejszego strażnika, któremu wszyscy oddaliśmy kawałek swojej wolności, żeby nie przyszedł taki Musk i nie zabrał nam wszystkiego.

Pojawia się za to nowa metafora: państwo jest nieskuteczne.

Gotham jest przeżarte korupcją, uratuje nas tylko Batman. Samotny bohater, który rozwiąże ten problem.

W „Nie patrz w górę”, kiedy to publiczne rozwiązanie zostaje odrzucone i na asteroidę leci prywatna misja miliardera, naprawdę chcemy uwierzyć, że to się uda. Na tym polega magia tego filmu, że wiemy już, jaki jest jego przekaz, a i tak się nabieramy, że to się uda. Oczywiście nie udaje się, bo nie miało szansy się udać.

Jeśli chodzi o innowacje software’owe, rozpowszechnianie produktów, dopasowywanie ich do potrzeb konsumenckich czy interface, prywatny biznes bije na głowę jakiekolwiek państwowe rozwiązania. Ale jeżeli chodzi o innowacje systemową, hardware, to na palcach jednej ręki można policzyć rozwiązania, które nie zostały zrealizowane albo przez państwo, albo przy 90 proc. wsparciu państwa. Odsyłam tu do ekonomistki Mariany Mazzucato i jej „Przedsiębiorczego państwa”.

Tak się składa, że w większości za te innowacje odpowiada konglomerat wojskowy.

Wierzę, że to samo dałoby się zrobić efektywniej myśląc o maszynach do ratowania życia, a nie do odbierania życia. Ale historia jest taka, jaka jest.

Wielkie innowacje powstawały w ramach tworzenia maszyn do odbierania życia.

To mówi o nas coś złego, ale taka jest prawda.

Jeżeli przyjrzymy się czasowi neoliberalnemu, czyli dominującemu na świecie od lat 80. XX wieku, to widać, że następuje olbrzymi postęp. Dotyczy on jednak tylko pewnych obszarów. Dzisiaj żyjemy jak w rzeczywistości z filmu science fiction, z takimi małymi komunikatorkami, które mogą prawie wszystko, mamy je w kieszeni. Ale latamy samolotami, które zostały zaprojektowane w latach 60. XX wieku.

Faktycznie!

Boeing 747 to naprawdę bardzo stara konstrukcja. Postęp się zatrzymał. Co roku przyznawana jest nagroda za największe innowacje w lotnictwie i od wielu lat przyznaje się ją za rzeczy typu zbliżeniowy boarding.

W cywilnym lotnictwie, bo wojskowym mamy niewidzialne bombowce...

Czyli pod wieloma względami od momentu, kiedy stwierdziliśmy: dobra, chrzanić to, biznes nie potrzebuje państwa, ten biznes utknął w czasie, kiedy jeszcze opierał się na współpracy z państwem. I to powinno wszystkim na dać do myślenia. Tu nie chodzi o jakiś fanatyzm i robienie biznesowi na złość. Przeciwnie! To biznes sam sobie teraz podcina skrzydła.

System leniwego „ja”

Spektakularna próba zniszczenia komety przy pomocy pojazdów miliardera jest właściwie dokładną prefiguracją tego, co się stało teraz z Twitterem i z Muskiem. Najpierw są wielkie nadzieje, wszyscy się cieszą, że Batman ocali to Gotham. Potem następuje tak spektakularna klapa, że bardziej spektakularnie być nie może.

Tak, choć mam nadzieję, że nie wszystkie pomysły testowane przez Muska ostatecznie się skompromitują. Pomysł płacenia miesięcznej subskrypcji za media społecznościowe może nie być absurdalny. Problematyczne jest raczej to, w jaki sposób Musk wprowadził „weryfikację” konta za 8 dolarów miesięcznie, w rzeczywistości niczego nie weryfikując.

Być może jest tak, że rzeczywiście dobrych rzeczy nie da się mieć za darmo. Ktoś zawsze za nie płaci.

Jeśli my nie płacimy, to nie jesteśmy klientami mediów, tylko owieczkami, które się sprzedaje. Nie bardzo mamy prawo żądać czegokolwiek od darmowego Twittera.

I w zamian oczekiwać jakości.

Oczywiście, i dotyczy to nie tylko mediów społecznościowych. Mamy przecież tzw. paradoks „New Yorkera”, który mówi, że nawet czytelniczki, które od kilku miesięcy do niego nie zajrzały i ustawiają tylko tego „New Yorkera” na półce, utożsamiają się z nim. Nadal oczekują najlepszych treści. Innych treści oczekujemy od mediów, które są bezpłatne – tam się godzimy na gorszy poziom. Natomiast jeśli mamy poczucie, że weszliśmy w transakcję handlową, oczekujemy jakości.

Za Kahnemanem przypomnę, że każdy z nas ma jak gdyby dwa mózgi. Jaźń planującą, która podejmuje zobowiązania oraz jaźń doświadczającą, która odbiera bodźce na bieżąco. W styczniu postanawiam, że powinienem chodzić na siłownię i ćwiczyć, bo to jest dla mnie dobre. Ale potem każdego ranka jestem trochę zmęczony i trochę mi się nie chce, i niestety – jak po mnie widać – nigdy na tę siłownię nie dotarłem.

Dzisiaj mamy do czynienia z systemem, który wspiera to nasze leniwe „ja”. „Ja”, które chce czegoś natychmiast, teraz, już.

Tymczasem możemy mieć takie architektury systemowe, takie „New Yorkery”, które wspierają to drugie ja. To, które sobie zaplanuje: będę czytał lepsze treści, chcę mieć lepsze media, zależy mi na rozwiązaniu długoterminowych problemów i będę chodził na siłownię.

Technooptymiści i technopesymiści

Postuluje pan stworzenie nowej narracji o przyszłości, żeby skutecznie zapobiegać katastrofom, które się nam mogą w przyszłości zdarzyć, albo żeby następował jednak ten „umiarkowany postęp w granicach prawa”, że posłużę się pięknym sformułowaniem Haška. Tymczasem mamy dwa „stronnictwa”, które mówią zupełnie inne rzeczy. Nazywa ich pan technooptymistami i technopesymistami. Jedni wierzą, że dzięki postępowi będzie lepiej, drudzy uważają, że lepiej już było.

A drugą częścią problemu jest to, że ludzie nauki, nauk ścisłych, którzy mogą zaproponować rozwiązanie, jak uniknąć tych katastrof, jak sprawić, żeby nasze życie się polepszyło, nie potrafią o tym mówić językiem, który by przemówił do szerokiej opinii publicznej. Zostało bowiem przerwane połączenie między humanizmem, a naukami ścisłymi. Dlaczego zostało przerwane i jak ta opowieść powinna brzmieć, żebyśmy jej chętnie posłuchali, a potem znaleźli rozwiązanie, choćby wreszcie skutecznie ograniczając emisje?

Znowu proponuje nam się na tacy dwie pigułki, czerwoną i niebieską.

Pierwsza opcja: technologia rozwiąże wszystkie problemy, poruszajmy się szybko do przodu, deregulujmy. Dajmy szanse Elonom Muskom tego świata i okaże się, że oni za rok wynajdą doskonały sposób, wyssają cały ten dwutlenek węgla z atmosfery, zamienią w paliwo i jeszcze wszyscy na tym zarobimy. To jest bardzo kusząca narracja. Opisuję w książce kilkudziesięcioro autorów i autorek, którzy tak bardzo tej narracji uwierzyli, że nie widzą faktów, które mają przed nosem, mimo że są wspaniałymi, inteligentnymi ludźmi.

Druga pigułka, którą nam się proponuje: wszystko zmierza ku złemu. Rozwiązanie technologiczne nie jest możliwe, bo każda nowa technologia generuje więcej kosztów niż pożytku. Najlepsze, co możemy zrobić, to przykryć się prześcieradłem i czołgać w kierunku cmentarza. Chyba że wrócimy do dawnych, dobrych czasów, może średniowiecza, może paleo? Musimy podzielić się z powrotem na państwa, otoczyć wysokimi murami.

Na plemiona.

Mówię „na państwa”, ponieważ to jest retoryka nie tylko miłośników diety paleo, ale też Donalda Trumpa, retoryka brexitu, Jarosława Kaczyńskiego, Bolsonaro. Musimy wrócić do państw narodowych, bo globalizacja pcha nas do zagłady. To jest fałszywa opowieść, ponieważ oczywiste jest, że z poziomu państwa narodowego, a tym bardziej plemienia, nie rozwiążemy problemów o skali planetarnej, takich jak nierówności, regulacja cyfrowych gigantów czy emisja dwutlenku węgla.

Tutaj państwo, żeby miało sens, musi stać się mediatorem, naszym wysięgnikiem do globalnej wspólnoty. A nie murem zbudowanym wokół nas.

I na wszystko nakłada się jeszcze podział na humanistów i inżynierów. Humaniści rozmawiają o wartościach, zadają pytania, są zanurzeni w vita contemplativa. Inżynierowie to umowna nazwa tych, którzy myślą bardziej jak Musk. Nakręcają zmiany i mają narzędzia, żeby zrozumieć i modyfikować współczesny świat technologii czy przyrody. Potrzebujemy tego, co najlepsze w obydwu tych plemionach. Ale przepaść, jaka dziś zieje między nimi, jest dla nas śmiertelnie niebezpieczna.

Dużo się mówi o tym, że technologia jest dziś nieludzka, oderwana od wartości, nastawiona wyłącznie na zysk. Ale równie niepokojące jest to, że znaczna część humanistek i humanistów zaczęła się definiować z dumą poprzez pryzmat swojej ignorancji w naukach ścisłych. W książce staram się pokazać, że nie można być dzisiaj dobrym humanistą, dobrą socjolożką czy psycholożką, bez chęci i gotowości do zrozumienia tych technologicznych aspektów rzeczywistości.

Nasza duma z własnej technologicznej ignorancji jest przyczyną naszego upadku.

Jak walczyć z fake newsami?

Widzę ten problem i w naszej pracy factcheckingowej, zwłaszcza po pandemii i po fali nieufności wobec nauki i wiedzy, jaką ze sobą przyniosła. Czegoś nam brakuje, jakiejś podstawowej wiedzy o ludziach, żeby przedstawić im dynamikę epidemii, znaczenie szczepień w taki sposób, żeby to do nich przemówiło.

Fact checking jest bardzo ważny i niesamowicie szanuję osoby, które się tym zajmują. Sam też czasami staram się przykładać do tego rękę. Muszę jednak z przykrością stwierdzić, że to nie wystarcza. Państwo w OKO.press wiedzą lepiej ode mnie, że to jak walka z hydrą. Na miejsce jednej odciętej głowy wyrastają dwie kolejne. Powinniśmy tropić ewidentne bzdury i kłamstwa, inaczej nauczymy polityków, celebrytów, Elonów Musków, że są bezkarni i mogą mówić, co chcą. Ale na dłuższą metę to nie jest rozwiązanie.

Musimy sobie zadać trudne i fundamentalne pytanie: dlaczego ludzie, którzy są tacy, jak my, fajni, dobrzy, z serduszkami na właściwym miejscu, którym zależy na świecie, są skłonni wierzyć w ohydne kłamstwa. Nie tylko nieprawdziwe, ale zbudowane na nienawiści, na pogardzie, na bardzo źle ukierunkowanym strachu.

Dlaczego?

Bo dzisiaj te kłamstwa doskonale odpowiadają na potrzeby ludzi, dla których nie ma miejsca w głównym dyskursie. Milionerzy, którzy mówią, że wszystko będzie w porządku i polityczni hochsztaplerzy, wzywający do wznoszenia murów, uważnie wsłuchują się w ludzkie pragnienia i potrzeby. Na przykład tych, którzy w Polsce zostali skrzywdzeni i wykluczeni przez transformację ustrojową.

Przez jakiś czas pracowałem z byłymi górnikami w Wałbrzychu. Niektórzy z nich z dumą i mistrzostwem wykonywali przez dekady trudną, odpowiedzialną, śmiertelnie niebezpieczną pracę. Byli za to chwaleni i nagradzani. Później nadszedł przełom 1989 roku, który wielu z nich wspierało. Rozmawiałem z byłymi członkami „Solidarności”, którym solidarnościowa władza zamknęła kopalnie. Swoją drogą, często kierowała się szczytnymi pobudkami, np. tym, że praca tam była skrajnie niebezpieczna.

Co usłyszeli ci górnicy? Już was nie potrzebujemy. To, co robiliście od zawsze było na pokaz.

Dzisiaj macie do wyboru albo być darmozjadami, albo pokazać, co potraficie, załóżcie biznes. Powodzenia... W mieście, które zmieniło się w pustynię.

I ci ludzie później przez dekadę słyszeli, że są roszczeniowi, że wszystkiego im mało. Dostali specjalną strefę ekonomiczną, w której pracowało się naprawdę w uwłaczających godności, często bardzo prekarnych warunkach. Nie wiedzieli, czy następnego dnia zadzwoni telefon z wiadomością, że mają przyjść na zmianę, czy nie zadzwoni. I kiedy od tych ludzi usłyszałem te same teorie spiskowe, które wcześniej znałem z internetu, to naprawdę nie potrafiłem powiedzieć: słuchajcie, jesteście głupi.

To wiadomo, tego nikt nie powinien mówić.

Chwileczkę, kiedy podchodzę do tych samych treści jak fact checker, to jednak czasem myślę: ludzie, wy chyba jesteście głupi. Przecież to jest bez sensu, jak możecie w to wierzyć?

Kiedy jednak widzę te same treści z poziomu ziemi, z perspektywy ludzi, którzy zostali ciężko skrzywdzeni i szukają odpowiedzi na pytanie, kto im odebrał życie i godność, to patrzę zupełnie inaczej. I wtedy widzę, że rozwiązaniem problemu teorii spiskowych, fake newsów, nie jest mówienie tym ludziom: to nie tak, dane się nie zgadzają, przesuńcie przecinek.

Rozwiązaniem jest systemowa praca nad budowaniem innych opowieści, bardziej inkluzywnych. Nad budowaniem lepszej rzeczywistości.

System do naprawy

Czyli na przykład, kiedy mówimy do ludzi, którzy się boją szczepionek, właściwą opowieścią będzie taka, w której pochylimy się nad ich lękami?

Oczywiście.

Możemy zacząć tak: to prawda, macie rację, po szczepionkach mogą wystąpić niepożądane skutki uboczne. Dopiero potem mówimy: ale nie trzeba się ich tak bardzo bać, bo to naprawdę rzadkie.

Jasne. Mamy kilka grup osób rozpowszechniających fake newsy i teorie spiskowe. Ta najbardziej radykalna to ludzie, którzy zarabiają na sianiu strachu. Z nimi nie ma rozmowy. Powinny być na to surowe paragrafy i wysokie kary. Druga grupa to akolici, wyznawcy tych teorii. Niestety badania wykazują, że do tej grupy nie dotrzemy, ponieważ zbudowała sobie bardzo silny wewnętrzny konsensus oparty na buncie. Tak bardzo chcą być nonkonformistami, tak bardzo chcą się przeciwstawić głównemu nurtowi, że tworzą własne małe, absolutnie konformistyczne grupki. Nawet jeśli są dosyć rozsądni i trafili do ruchu antyszczepionkowego dotknięci osobistą tragedią, to teraz nie mają motywacji, żeby odrzucić totalnie absurdalne opowieści o chipach i spisku masonów. Ponieważ pochodzą one z wewnątrz ich małej konformistycznej grupy.

Mamy wreszcie olbrzymią grupę ludzi, którzy po prostu nie są pewni, co myśleć. Do jednego ucha krzyczy się im: szczepcie się, to ważne dla bezpieczeństwa waszego i waszych dzieci. A do drugiego sączą im opowieści o mikrochipach i innych przerażających rzeczach. Możemy dotrzeć do tych ludzi, dowiadując się najpierw, dlaczego w ogóle mają pokusę, żeby wierzyć te teorie spiskowe.

Bardzo często okazuje się, że ci ludzie stykają się w szpitalu, w przychodni z obojętnością. Lekarz nie ma dla nich czasu. System jest po prostu źle zaprojektowany i tutaj znowu nie pomoże żadna perswazja. Nasze opowieści muszą pomóc zmienić system ochrony zdrowia i doświadczenie tych ludzi z nim. Bez tego nigdy ich nie przeciągniemy na stronę szczepionkową.

Wykluczanie i glanowanie

W Polsce zaczyna się kampania wyborcza. Mamy dwóch liderów, którzy jeżdżą po kraju i opowiadają różne rzeczy. Opowieść jednego z nich wyklucza dużą część społeczeństwa, on mówi tylko do swoich zwolenników. Drugi zajmuje się głównie glanowaniem pierwszego. Czy jest realnie możliwe, żeby przełamać tę polaryzację? Czy partia, która będzie prowadziła narrację tak, jakby pan chciał, żeby ją prowadzić – spokojnie, rozmawiając o problemach, ma szanse na wygraną w Polsce? Hołownia próbował robić coś takiego i został zmieciony przez te dwa bloki.

Łatwo popaść w fatalizm, który również wynika z tego, o czym mówiłem na początku. Horyzont czasowy naszej refleksji bardzo się skrócił. Ostatnio miałem interesujące spotkanie z aktywistkami i aktywistami z różnych dziedzin, na którym wspominałem o tym, co się działo w latach 80. w sprawie klimatu. Oni powiedzieli: „Nuda, nas to nie interesuje. Dla nas rzeczywistość zaczęła się w 2008 roku z kryzysem finansowym, a może jeszcze później.

„Kiedy wreszcie zaczniecie mówić o przyszłości?”.

I ja ich rozumiem, bo polska polityka jest za bardzo skupiona na przeszłości. Ale z drugiej strony bez szerszego horyzontu czasowego jesteśmy uwięzieni w pętli teraźniejszości, w której nie widzimy możliwości zmiany. Tymczasem, jeśli analizujemy procesy w dłuższym horyzoncie historycznym, okazuje się, że przed rokiem 2004 było absolutnie oczywiste, że nigdy nie wygra w Polsce nikt, kto nie będzie głosił, że historia się skończyła, będziemy się w nieskończoność rozwijać, będzie już tylko lepiej.

Nagle w roku 2004 przychodzą Lech Kaczyński i Jarosław Kaczyński i opowiadają zupełnie inną historię. Wywracają stolik.

Od roku 2001 podobne nurty pojawiają się na całym świecie. To nie przypadek, że Erdoğan, Bolsonaro, Orbán opowiadają podobne historie. Te historie da się zrozumieć dopiero oglądając je z Wałbrzycha, a więc jako backlash, negatywną reakcję zwrotną na to szaleństwo wokół Fukuyamy. Ten globalny, euforyczny dyskurs o tym, że będzie już tylko lepiej.

Jeśli weźmiemy to pod uwagę, będzie zupełnie oczywiste, że ta dyskursywna formacja, która teraz rządzi naszą wyobraźnią, nie będzie rządzić wiecznie. Co więcej, wydaje się, że jesteśmy bliżej zwrotu niż dalej.

Pytanie brzmi, czy dzisiaj każdy i każda z nas tworzy lokalne ośrodki krystalizacji dla nowej narracji. Czy staramy się rozmawiać o wyzwaniach przyszłości? Wymagamy takich rozmów od naszych polityków? Czy nie zadowalamy się prostymi odpowiedziami? Tutaj wracamy do Elona Muska, ponieważ niestety, zadowalamy się prostymi odpowiedziami, ale nie do końca to jest nasza wina. Problemem nie jest już partia szachów, którą rozgrywamy, ale to, jak ukształtowana jest szachownica.

Wirus Moniki Olejnik

Czyli znowu wracamy do mediów społecznościowych.

Tak. Być może zaistnienie z niepolaryzującym komunikatem politycznym byłoby znacznie łatwiejsze, gdyby nie to, że musimy się z nim przebić w mediach, które cenzurują niepolaryzujące komunikaty. Nie chodzi tylko o Facebooka. Algorytm Facebooka zarządza dzisiaj Moniką Olejnik, tak jakby jej ktoś wgrał wirusa. Monika Olejnik musi zapraszać do swojego studia gości, którzy zapewnią poziom agresji pozwalający jej rywalizować z mediami społecznościowymi. Jeśli cofnie się teraz o dwa kroki i powie: „Witam w moim programie »Głęboka refleksja«, do którego zapraszam nieoczywistych gości, jeszcze wam nieznanych, żeby opowiedzieli wam o tych obszarach świata, o których nigdy nie wiedzieliście”, to jej oglądalność spadnie. A potem spadną przychody z reklam.

Bez zmian systemowych nie będziemy w stanie zmienić dyskursu. Wyglądałoby to jak pułapka bez wyjścia, gdyby nie fakt, że to naprawdę nie jest pierwszy raz, kiedy ludzkość wymyśliła nowe medium i musi sobie z nim poradzić.

Pamiętam, jak dzisiaj, jak wprowadzano pismo i mój kolega ze studiów, niejaki Platon opowiadał, że jak znajomość alfabetu się upowszechni, to starą, tradycyjną kulturę grecką szlag trafi. Nie będzie wiadomo, co jest słowami ucznia, a co jest słowami mistrza. Każdy będzie mógł wszystko napisać i podpisać, jak chce. W „Fajdrosie” mamy taki gniewny rant, tyradę przeciwko pismu.

I rzeczywiście, pismo wywróciło do góry nogami nie tylko grecką, ale i światową kulturę. Wszędzie, gdzie się pojawiało, trzeba było wymyślać nowy system polityczny, nową naukę, nowe reguły społeczne. To samo się wydarzyło przecież po wprowadzeniu druku. Nagle stało się możliwe rozpowszechnienie idei religijnej lub politycznej w całej Europie w ciągu dekady, a nie stuleci. Wybuchły trwające 150 lat krwawe wojny religijne, zakończone m.in. pokojem westfalskim i stworzeniem nowego modelu państwa narodowego.

Dzisiaj jesteśmy w trakcie kolejnej tego rodzaju medialnej rewolucji.

Nasze naiwne oczekiwanie, że poradzimy sobie z tym wszystkim i posprzątamy bałagan w ciągu dwóch lat, jest zbyt optymistyczne. Jako ludzie jesteśmy wspaniałym gatunkiem, ale dajmy sobie chwilę. Media społecznościowe również będziemy w stanie przekształcić tak, żeby móc korzystać z ich olbrzymich dobrodziejstw i mądrze mitygować ich negatywne skutki. To na pewno będzie się łączyło z wielkimi zmianami demokracji i polityki.

Lekcja Okrągłego Stołu

Czyli jednak wierzy pan, że musi być lepiej.

To nadzieja, a nie optymizm, staram się rozróżnić te dwie postawy. Nie mówię, że wszystko na pewno ułoży się dobrze. Przeciwnie, wzywam, żeby już teraz w pełni zaangażować się w poszukiwanie rozwiązań. Jeżeli nie będziemy działać, to problem się nie rozwiąże. Dziura ozonowa też nie zamknęła się sama z siebie.

Wracamy jednak do punktu wyjścia w tym sensie, że mamy stosunkowo mało czasu, żeby rozwiązać problem emisji CO2. To nie sprzyja spokojnej dyskusji.

Wbrew temu, co Elonowie Muskowie tego świata chcieliby nam zasugerować, pierwszym krokiem do działania jest myślenie, dialog, rozmowa. One nie są przeciwieństwem działania, ale fundamentem mądrego działania. Dlatego napisałem książkę o mądrych opowieściach, a nie o tym, jak kupić Twittera.

No i jest pan współautorem tekstów musicalu „1989”, koprodukcji Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego i Teatru im. Słowackiego z Krakowa. Recenzje są entuzjastyczne – nie tylko dlatego, że piosenki wpadają w ucho i są świetnie zaśpiewane. Również dlatego, że spektakl przywraca odpowiednie miejsce w historii i Lechowi Wałęsie, i Jackowi Kuroniowi, i Władysławowi Frasyniukowi. A także, last but no least - zapomnianym kobietom „Solidarności”. Czy to jest właśnie taka opowieść, która może nas natchnąć nadzieją?

Ktoś wreszcie powiedział „sprawdzam”. „Taki jesteś cwaniak, tyle o tych narracjach gadasz, to napisz nam taki pozytywny mit”. No to spróbowałem – jako część wspaniałego teamu z Mirkiem Wlekłym, Kasią Szyngierą, Webberem i całym zespołem artystycznym i aktorskim. Czy wyjdzie? Pożyjemy, zobaczymy. Pierwsze recenzje sugerują, że nie poszło źle.

Na pewno mam poczucie, że ta opowieść jest bardzo aktualna. Że z Okrągłego Stołu możemy nauczyć się czegoś ważnego.

Przecież to jest historia o dwóch skrajnie spolaryzowanych stronach. Jedna z nich miała na rękach krew drugiej! I te przeciwne obozy musiały siąść do stołu, rozpocząć dialog. Jak to zrobić? Wyzwanie poszatkowano na malutkie, konkretne problemy, rozdzielono na podstoliki. I wtedy nagle okazało się, że poszukując konkretnych rozwiązań jesteśmy w stanie zbudować dialog. Co wcale nie oznacza unieważnienia różnic czy wyparcia się wartości. Wspaniała lekcja tego, jak dziś powinniśmy podejść do największych wyzwań ludzkości!

* dr hab. Marcin Napiórkowski – semiotyk kultury, wykładowca w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego, bada mitologię współczesną, pamięć zbiorową i kulturę popularną. Autor książek „Mitologia współczesna” (2013), „Władza wyobraźni” (2014), „Powstanie umarłych” (2016), „Kod kapitalizmu” (2019), „Turbopatriotyzm” (2019) i „Naprawić przyszłość” (2022). Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”. Pisał również dla „Więzi”, „Znaku”, „Gazety Wyborczej”. Prowadzi bloga mitologiawspolczesna.pl

;
Na zdjęciu Miłada Jędrysik
Miłada Jędrysik

Miłada Jędrysik – dziennikarka, publicystka. Przez prawie 20 lat związana z „Gazetą Wyborczą". Była korespondentką podczas konfliktu na Bałkanach (Bośnia, Serbia i Kosowo) i w Iraku. Publikowała też m.in. w „Tygodniku Powszechnym", kwartalniku „Książki. Magazyn do Czytania". Była szefową bazy wiedzy w serwisie Culture.pl. Od listopada 2018 roku do marca 2020 roku pełniła funkcję redaktorki naczelnej kwartalnika „Przekrój".

Komentarze