0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Lukasz Cynalewski / Agencja GazetaLukasz Cynalewski / ...

„Od 11 lat mieszkam w jednym miejscu. Dopiero w pandemii zacząłem rozmawiać z sąsiadami” – mówi Jacek. Ma psa i wychodzi z nim na osiedlowe podwórko. To zmusiło go do kontaktów.

„Jak wszyscy się przerazili lockdownem, to dużo ludzi wyłaziło u nas tylko na to podwórze i kwitły znajomości” – wyjaśnia. Poza tym gdyby zachorował, to dobrze mieć w pobliżu kogoś, kto zgodzi się wychodzić z jego czworonogiem.

Więzi z mieszkańcami osiedla zacieśniła też Natalia. Jest na urlopie macierzyńskim, na którym czuła się samotnie. Do czasu, aż jej sąsiadka straciła pracę w gastronomii. „Spędzałyśmy czas razem. Bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. Niestety jej mąż zachorował na COVID-19 i zmarł. Sąsiadka musiała wrócić na Ukrainę, bo nie miała za co żyć" – opowiada Natalia. Ma nadzieję, że uda jej się stworzyć tak bliską relacje z kimś jeszcze. W końcu osiedle, na którym mieszka, jest dość spore.

W nawiązywaniu kontaktów podczas pandemii pomagają grupy na Facebooku. O ile te pomocowe, nie działają już tak prężnie, jak przy pierwszym lockdownie, to sąsiedzkie kwitną. Można poprosić o pożyczenie cukru czy umówić się na podcięcie włosów, bo okazuje się, że sąsiad jest fryzjerem, który i tak nie ma co robić. Albo rozeznać się, kto jeszcze ma dzieci w podobnym wieku i zapoznać je ze sobą. Tak, żeby miały jakikolwiek kontakt z rówieśnikami, kiedy trwa nauczanie zdalne.

Przeczytaj także:

Są też osoby, które cieszą się, że w końcu zaczęto doceniać pracę zdalną – jest to szczególnie ważne dla tych z niepełnosprawnościami. Inni przesiali kontakty, a brak wyjść sprawia, że nie zawierają nowych znajomości.

W odpowiedzi na pytanie o relacje społeczne w pandemii, które zadałam w mediach społecznościowych, dostałam też wiadomości o społecznym wycofaniu i lęku.

Na przykład: „Totalnie zdziczałam i odkryłam nowy poziom introwersji. Nie chcę się spotykać z ludźmi w większym gronie, nie wyobrażam sobie pracy w biurze czy poruszania się zbiorkomem”. Albo: „Uprawiam życie towarzyskie sam ze sobą. Proces ten pogłębił się diametralnie od czasu pandemii”. Czytam też o tym, że relacje społeczne koleżanki ograniczyły się do jednej osoby. Dalej pisze ona, że czuje, że „dziczeje powoli i jak się wszystko znowu otworzy i zobaczy na żywo jakichś ludzi to po prostu dostanie ataku paniki”.

Lęk, który odczuwamy, jest naturalnym mechanizmem reakcji stresowej. Tym bardziej w sytuacji, w której czytamy o kolejnych zgonach z powodu COVID-19. Albo doświadczamy ich wśród bliskich.

Na napięcie – również te w kontaktach społecznych – przekłada się i to, że straciliśmy możliwość jego rozładowywania. Psychiatra i psychoterapeutka, dr n. medycznych Agnieszka Popiel tłumaczyła w rozmowie z OKO.press w marcu ubiegłego roku, że „regulatorem naszego wzbudzenia, naszej reakcji, jest nasze zachowanie i często aktywność fizyczna. Nagle ludzie, którzy do tej pory radzili sobie z wyzwaniami codziennego dnia poprzez aktywność, są unieruchomieni, nie mogą zastosować swojej ukochanej formy radzenia sobie. Dla tych osób to może być dodatkowe źródło stresu”.

Trudności z jakimi się mierzymy są faktem. Tak, jak to, że nasze funkcjonowanie społeczne się zmieniło. Pozostaje pytanie, jak będzie ono wyglądało, kiedy zostaną już zniesione obostrzenia.

Redefinicja znajomości

„Rozsądek i internet podpowiadają, że jak skończy się izolacja, to wybiegniemy na ulice zachwyceni tym, że i inni wybiegli. Zaczniemy się z nimi ściskać, całować, odwiedzimy wszystkie letnie festiwale i geometrycznie zwiększy się nam liczba znajomych. Myślę jednak, że rzeczywistość może wyglądać zgoła inaczej” – mówi socjolog dr Paweł Pawiński z Uniwersytetu Wrocławskiego.

Pawiński wyjaśnia, że możemy wcale nie być tacy chętni do kontaktów. Między innymi ze względu na stępienie kompetencji komunikacyjnych.

„Trzeba je ćwiczyć tak samo, jak formę fizyczną czy umiejętność grania na instrumencie. Podczas izolacji nie było ku temu za wiele okazji, więc mogliśmy wyjść z wprawy. Nawet jeśli ktoś ma wyśrubowane umiejętności interpersonalne, to i tak możliwe, że będzie się mierzył z przeświadczeniem, że są na niższym poziomie. Sama obawa, że wyszliśmy z wprawy, może nas zniechęcać do spotkań. Albo tworzyć napięcie, jeśli już do nich dojdzie. Pomóc może świadomość, że inni też tak mają” – tłumaczy.

Izolacja zmieniła też nasze kręgi towarzyskie. Czasem dość radykalnie. Bywa, że całkowicie straciliśmy kontakt z osobami, z którymi do tej pory widywaliśmy się regularnie. Albo – odwrotnie – zbliżyliśmy się do ludzi, których wcześniej nie rozpatrywaliśmy, jako partnerów do głębszych rozmów.

Tak wyglądało to chociażby u mojego znajomego Piotra, który zaprzyjaźnił się ze współpracownikami. Mimo pandemii musi jeździć do zakładu. Uznał, że tworzenie z tymi ludźmi relacji towarzyskich, jest najbezpieczniejszą opcją, bo i tak się widują. Nie ma obawy, że zarażą kogoś jeszcze. Odciął się z kolei od ludzi, z którymi spotykał się „przy barze na piwie”.

Pawiński uważa, że to mechanizm, który może być powszechny.

„Doszło do reewaluacji znajomości. Tym samym możemy dojść do wniosku, że skoro dobrze żyło się nam bez płytkich relacji, to po co zawierać nowe, które nic głębszego nie wniosą?

Widzę w tym zagrożenie, bo społeczeństwo obywatelskie opiera się na relacjach, które nie są szczególnie istotne i mocne. A na tych spontanicznych, luźniejszych. To one tworzą fundamenty do debaty czy realnych społecznych zmian” – podkreśla.

Jednocześnie rządowe restrykcje sprawiają, że jeśli już zdecydujemy się na zawarcie nowych znajomości czy podtrzymanie starych, to nie mamy możliwości spotkania się na neutralnym gruncie. Wiele osób decyduje się zapraszać innych do domu. „Jest przeskakiwany pewien etap i te znajomości, ze względu na osobiste otoczenie podczas spotkań, szybciej wskakują na głębszy poziom” – mówi Pawiński.

Doceniamy to, co blisko

Ekspert prognozuje, że może się też utrzymać inny pandemiczny trend - powrót do lokalności. Może się on przejawiać w zacieśnianiu sąsiedzkich relacji, jak u Jacka, wspomnianego na początku tekstu. Ale nie tylko.

„Media i marki już od jakiegoś czasu próbowały promować «powrót do natury i lokalności». Mam jednak wrażenie, że ich retoryka trafiała tylko do tych już przekonanych. Teraz, w trakcie pandemii, jesteśmy na tę lokalność niejako skazani. Musimy sobie radzić w zawężonej przestrzeni i żeby nie zwariować, poszukiwać w niej elementów, które pozwalają na satysfakcjonujące życie. I tak okazuje się, że sąsiedzi, którym mówiliśmy tylko »dzień dobry«, są dobrym kompanami do rozmowy” – tłumaczy Pawiński.

I dodaje: „Zaczynamy też dostrzegać lokalne biznesy, sklepy. Szczególnie kiedy widzimy, że wielcy gracze sobie poradzą, a mali przedsiębiorcy niekoniecznie. Może się to też wiązać z zaangażowaniem w rewitalizację miejsc, w których mieszkamy. Przyczyna może być prosta i trochę egoistyczna: skoro już pracujemy z domu, to chcemy mieć chociaż ładny widok za oknem”.

Dobrostan w sieci

Pandemia koronawirusa sprawiła też, że dużo więcej czasu spędzamy on-line. Jak wynika z raportu przygotowanego przez Krajowy Rejestr Długów wzrosła liczba godzin, które spędzamy w sieci w celach prywatnych. 33 proc. ankietowanych zadeklarowało, że codziennie surfuje on-line od dwóch do czterech godzin dłużej niż przed pandemią. Z kolei 15 proc. odnotowało, że poświęca na to ponad cztery godziny więcej każdego dnia, niż miało w zwyczaju do tej pory.

Jeżeli dołożymy do tego spotkania biznesowe, to może się okazać, że większość naszej komunikacji z innymi ludźmi odbywa się tylko i wyłącznie przez internet.

Pawiński nie uważa jednak, że tym samym przyzwyczaimy się do popularnych w sieci skrótowców i z izolacji wyjdziemy ze zubożałym zasobem słów. Zdaniem socjologa, to media społecznościowe i strony internetowe się zmienią. Już możemy zaobserwować, że niektóre aplikacje są tworzone tak, by dawać użytkownikom poczucie, że uczestniczą w offlajnowej konwersacji.

„Weźmy fenomen streamingu, gry multiplayerowe. Albo Clubhouse - jest nowym medium społecznościowym, na którym rozmawia się zamiast pisać. Dalekie to od krótkiej, żołnierskiej formy Twittera czy wyrażania się z pomocą emotikonek. Internet zaczyna coraz bardziej przypominać bazarek czy agorę, na której dochodzi do swobodnej i rozbudowanej wymiany myśli. Jest tłoczno, gwarno” – opowiada socjolog.

Według eksperta pandemia pogłębiła społeczną świadomość, że internet jest nieodzowną częścią naszego codziennego życia. Zaznacza, że podział na „real” i „wirtual” przestaje mieć rację bytu.

„Dla części osób może to oznaczać, że czas zainwestować wszystkie swoje siły w bycie w sieci. I być może czerpać z tego korzyści. Inna strategia może się przejawiać w podchodzeniu do internetu z większym rozmysłem. Do tej pory, kiedy wychodzenie z domu było swobodne, niektórzy mieli poczucie, że świetnie kontrolują proporcje online do offline. Izolacja pokazała, że niekoniecznie. Ta wiedza może skłonić do zrównoważenia swojej diety medialnej, do zastanowienia się, czy nie powinniśmy trochę zluzować. To krok w kierunku dbania o swój digital wellbeing i bardziej świadomego dobierania treści” – zaznacza.

Faza przetrwania

Przy próbie definiowania tego, jak będzie wyglądało nasze życie, kiedy ta pandemia się skończy (i zanim przyjdą kolejne, co do czego naukowcy są przekonani), nie należy zapominać o jeszcze jednej kwestii.

Część społeczeństwa nie uczestniczyła w tym samym stopniu w izolacji, bo zwyczajnie nie mogła. O tych osobach zwykło się zapominać. Jeżeli wpisze się w wyszukiwarkę Google „praca w pandemii”, to większość tekstów pojawiających się na pierwszy kilku stronach dotyczą home office i tego, jak praca z domu wpływa na zdrowie psychiczne.

Pawiński uważa, że takie „czasem kokieteryjne, narzekanie jak jest ciężko na pracy zdalnej, może obruszyć tych, którzy takiej możliwości nie mają. A więc podgrzać i tak już gorące nastroje społeczne”.

Jednak, jak zauważa socjolożka i związkowczyni OZZ Inicjatywa Pracownicza Katarzyna Rakowska nie widać potencjału na bunt pracowniczy w bliskiej perspektywie. Gniew jest – i owszem – ale skierowany w stronę państwa. Nie wiadomo jednak czy znajdzie publiczny wyraz. Bowiem „obecnie pracownicy i pracownice są w fazie przetrwania. Starają się utrzymać zarobki i rodziny we względnym funkcjonowaniu”.

Rakowska zaznacza przy tym, że sytuacja osób pracujących w magazynach czy fabrykach jest naprawdę zła.

„Znam parę, w której mąż z żoną, co tydzień na zmianę biorą zwolnienie lekarskie. Zaraz ZUS zamknie im tę możliwość i któreś będzie zmuszone zrezygnować z pracy, żeby zostać z dziećmi. Inna para robi tak, że mężczyzna bierze nocne zmiany, a żona dzienne. Wracają do domu i nie mają jak odespać, bo trzeba zorganizować dzieciom czas, przypilnować, żeby usiadły do komputera. To z kolei odbija się na zdrowiu i myślę, że skutki w postaci obciążenia służby zdrowia będziemy odczuwać miesiące czy lata po zakończeniu pandemii” – podkreśla związkowczyni.

Sytuacja na rynku – więcej zwolnień i nowe przepisy regulujące system pracy - spowodowała, że da się zauważyć wzmożone zainteresowanie działalnością związkową.

„To dobry trend, jednak ze względu na obostrzenia trudniej się zrzeszać i działać. Nie są możliwe, chociażby spotkania, które pozwalają się lepiej poznać członkom komisji zakładowych. A nie wszyscy korzystają wprawnie z takich narzędzi jak Zoom czy Teamsy. Przepisy specjalne wprowadzone w ramach tarczy antykryzysowej utrudniają też wpływ związków w miejscach pracy” – mówi Rakowska.

Jest przekonana, że wyjdziemy z tej pandemii jako społeczeństwo bardziej świadome swoich praw pracowniczych. Jednak i to nie wydaje jej się wystarczającą podstawą do tego, żeby w najbliższych latach doszło do przewrotu społecznego.

„Rząd nie zabezpieczył pracowników, pozwolił na masowe zwolnienia. Źle działają urzędy nadzoru. Na przykład technicznego. Ludzie pracują bez uprawnień, sprzęty nie są sprawdzane. To wywołuje poczucie, że państwo nie działa. Dla części osób może to być więc sygnał: po co się organizować, skoro rząd i tak robi, co chce?” - wyjaśnia.

I chociaż ubiegłoroczne protesty były dowodem, że Polki i Polacy mają siłę do tego, by w geście sprzeciwu wyjść na ulice, to pokazały też, że zapał szybko gaśnie. Może to też wynikać z tego, że jako społeczeństwo posiadamy niską wiedzę polityczną i obywatelską. Jak wynika z analizy przeprowadzonej przez Mikołaja Cześnika i Michała Wenzela z Uniwersytetu SWPS plasujemy się w tych kwestiach niżej niż kraje Europy Zachodniej, chociaż dobrze wypadamy na tle innych państw postkomunistycznych.

Nasza mała wiedza wiąże się z faktem, że obywatele „krócej praktykują demokrację, są mniej oświeceni w sprawach wspólnoty, funkcjonowania demokratycznego systemu, rządzących nim reguł, działających w nim mechanizmów i współzawodniczących tam aktorów”.

Jak pokazują badania, są to elementy potrzebne do tego, by sprawnie i szybko reagować na działania rządu. To oznacza, że na wystawienie obecnej władzy popandemicznego rachunku trzeba będzie poczekać. I niekoniecznie nastąpi to już podczas najbliższych wyborów parlamentarnych.

Do tego część Polek i Polaków będzie też po pandemii pochłonięta odbudowywaniem własnego zdrowia fizycznego i psychicznego, czy łataniem domowego budżetu. Szerzej pojmowane kwestie obywatelskie, tym bardziej mogą więc zejść na dalszy plan. Dlatego stablizacja systemu ochrony zdrowia i rynku pracy powinna być traktowana priorytetowo, bo stanowi podwaliny do budowania zaangażowanego społeczeństwa w przyszłości.

na zdjęciu: chętni na szczepienie przeciw COVID-19 w mobilnym punkcie szczepień czekają w deszczu na poznańskiej Malcie, 3 maja 2021

;

Komentarze