0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: fot. Bartosz Banka / Agencja Wyborcza.plfot. Bartosz Banka /...

Anton Ambroziak, OKO.press: Nie 15 proc., nie 10 proc., ale 5 proc. podwyżki dla całej budżetówki, w tym nauczycieli – tak na dziś wygląda rządowa propozycja wzrostu wynagrodzeń w 2025 roku. Jesteście rozczarowani?

Sławomir Broniarz, prezes Związku Nauczycielstwa Polskiego: Skoro zwiększa się obciążenie nauczycieli nowymi zadaniami, skoro pogarszają się warunki pracy, to oczekujemy realnego wzrostu płac, nie mniej niż 10 proc. Nie chcemy waloryzacji inflacyjnej, chcemy realnie lepiej zarabiać.

Co to znaczy, że warunki pracy się pogarszają?

Chodzi o skalę wyzwań. Do szkół idzie kolejna grupa uczniów z Ukrainy. Najmłodsze klasy będą liczyły nawet 29 osób. W tym samym oddziale nauczyciel ma pod opieką dzieci wielojęzyczne, najczęściej polskie i ukraińskie, ale czasem także innych narodowości. Ponad 70 proc. uczniów z orzeczeniami funkcjonuje w ramach szkolnictwa powszechnego. Z roku na rok rośnie rodzicielska presja wobec nauczycieli, a zadań, od tych administracyjnych, po najważniejsze, czyli pracę z uczniem, nie ubywa. W szkole od nowego roku szkolnego będziemy też edukować o pierwszej pomocy. I nikt nie mówi, że te zadania są niepotrzebne, ale rośnie ich pula, a uposażenia niekoniecznie.

A co z koronnym argumentem: w szkołach brakuje rąk do pracy? Choć ministerstwo edukacji twierdzi, że mamy okno transferowe, a nie wakaty, to dyrektorzy są zmuszeni ściągać do szkół nauczycieli na emeryturach. W dużych miastach większość pedagogów pracuje na 1,5 etatu, w systemie nadgodzin i zastępstw, często w wielu szkołach.

Przyczyna jest prozaiczna: warunki pracy i płaca. Jeżeli na rynku pracy za moje umiejętności, wiedzę, zaangażowanie i kreatywność dostanę dwa razy więcej, to dlaczego mam pracować więcej i zarabiać mniej. Jako psycholog mogę na rynku w tydzień zarobić tyle, ile psycholog w szkole przez miesiąc. Życzeniowym myśleniem praw ekonomii się nie przeskoczy. Cały czas w dyskusji o nauczycielach brakuje nam myślenia perspektywicznego. Nie chodzi tylko o to, żeby ludzie nie odchodzili z zawodu, ale żeby młodzi chcieli w szkołach uczyć.

Przeczytaj także:

Komu w tej kwestii brakuje wrażliwości?

Nie tylko wrażliwości, ale i świadomości. Przepraszam za patos, ale ZNP od wielu lat mówi, że edukacja jest najważniejszą dziedziną życia społecznego i powinniśmy na nią postawić.

Dla polityków edukacja wciąż jest przede wszystkim ogromnym wydatkiem, który trzeba ograniczać.

Dziś znów słyszmy, że oszczędzamy na usługach publicznych, bo trzeba postawić na obronność. Nikt tego nie kwestionuje, ale elementem współczesnej obronności jest też system edukacji. Liczymy na mądre inwestycje, a nie cięcie kosztów.

A może padliście ofiarą „rekordowej” podwyżki ze stycznia 2024? Wiele komentarzy, nie tylko polityków, skupia się na tym, że żadna inna grupa zawodowa nie została w takim stopniu finansowo doceniona przez rząd.

Pamiętajmy, z jakiego pułapu startowaliśmy. To w czasach Gomułki mówiliśmy, że produkcja lokomotyw zwiększyła się o 100 proc. – produkowaliśmy jedną, teraz już robimy dwie. Jeżeli mówimy o zwiększeniu uposażenia o 30 proc., chciałbym przypomnieć, że nie udało się nawet osiągnąć kwotowo 1500 zł netto, które zakładał premier, bo nauczyciele tak niewiele zarabiali. Bardzo mi się podobała wypowiedź jednego z dyrektorów, który stwierdził, że styczniowa podwyżka z bardzo złej sytuacji uczyniła jedynie złą.

A co obiecywał wam resort edukacji, gdy odchodziliście od stołu negocjacyjnego w grudniu 2023?

Że w 2025 tendencja wzrostu wynagrodzeń będzie kontynuowana. Na pewno nie na poziomie 30 proc., ale kierownictwo MEN zapewniało, że zrobi wszystko, żeby płace w oświacie rosły. I niestety skończyło się na zapowiedziach. Stąd mój apel do ministry Barbary Nowackiej, żeby dotrzymała obietnicy: chcemy realnego wzrostu wynagrodzeń, a nie podwyżki inflacyjnej.

Co dzieje się z waszym obywatelskim projektem ustawy, który zakładał powiązanie wynagrodzeń nauczycieli ze średnimi płacami w gospodarce?

Od 25 stycznia 2024, gdy projekt przeszedł pierwsze czytanie, do dzisiaj, 2 września, w tej sprawie nie odbyło się żadne posiedzenie Komisji Edukacji, Nauki i Młodzieży. Jeśli wyszliśmy z zamrażarki, to tylko po to, żeby trafić do chłodni. Ciężko mi zrozumieć, czemu projekt nie jest procedowany. Przewodnicząca komisji, posłanka Krystyna Szumilas tłumaczy, że gdybyśmy wprowadzili takie rozwiązanie, to pożarłoby ono 30 miliardów z budżetu państwa. Ale nasza inicjatywa ma w sobie dwa elementy. Formalno-prawny sprowadza się do tego, że ustawa określi, że płaca nauczyciela ma być porównywalna z przeciętnym wynagrodzeniem w kraju. A element ekonomiczny mówi jasno, że zarysujemy proces dochodzenia do tego rozwiązania. Nie chcemy robić rewolucji z dnia na dzień.

Kilkadziesiąt tysięcy ukraińskich uczniów dołączy do polskich szkół. Co na to nauczyciele?

To jest oczywiste, że tym dzieciom trzeba pomóc, ale obawiamy się problemów ilościowych i jakościowych. Szczególnie że wypowiedzi ministry Joanny Muchy, która prowadzi ten proces, świadczą o tym, że nie ma pojęcia o rzeczywistości polskich szkół. Nie wiemy, ilu uczniów ostatecznie zasiądzie w ławkach. Nie wiemy, czy wyzwaniem będą kwestie językowe, a może problemy związane z brakiem chęci do integracji. A może pojawią się problemy niechęci i przemocy rówieśniczej? Czy poradnie psychologiczno-pedagogiczne udźwigną dodatkowe obciążenie?

Część problemów jest trywialna tylko z pozoru. Dwa tygodnie temu rozmawiałem z nauczycielką z województwa zachodniopomorskiego, która mówiła, że będzie miała na zajęciach z języka niemieckiego czwórkę dzieci, które nigdy nie miały kontaktu z językiem. Gdy zaproponowałem, żeby przenieść je do klasy anglojęzycznej, odpowiedziała, że klasa nie jest z gumy. W tamtej już osiągnięto limit. Więc jak słyszę ministrę Muchę, która mówi, że sobie poradzimy, to pytam, czyim kosztem? Kosztem jakości, warunków pracy nauczyciela, kosztem dzieciaków: i polskich, i ukraińskich?

Poprzednia władza ignorowała głos strony społecznej i związkowej. Nowy rząd co prawda spotyka się z wami, ale wiele decyzji ma ostatecznie charakter populistyczny, a nie zbieżny z ekspertyzą osób, które na edukacji znają się najlepiej.

Edukacja powinna być wolna od realizacji politycznych deklaracji. Na pewno poprawiła się atmosfera, na pewno mamy lepsze relacje z ministerstwem — tego nie negujemy. Ale co dalej? W czasie wakacji przygotowaliśmy ponad 30 stron różnego rodzaju propozycji do pilnego wdrożenia. Chodzi o doskonalenie zawodowe, kształcenie, ocenę pracy, płace, emerytury, komisje dyscyplinarne — wszystkie te rzeczy, które mieszczą się w definicji statusu zawodowego nauczyciela. Jeśli w takim tempie będziemy procedować, to obawiam się, że nie zdążymy z reformami do 2027. I nie wiem, czym wtedy pochwali się nowa ekipa? Podwyżkami sprzed prawie czterech lat?

ZNP głośno mówi o sytuacji nauczycieli, ale rzadko upomina się o reformę programową. Z badań Ipsosa, które omawialiśmy z okazji rozpoczęcia roku szkolnego, wynika, że Polki i Polacy uważają, że podstawy są przestarzałe, a szkoły nie uczą kluczowych kompetencji.

My nie oczekujemy tutaj nadzwyczajnych działań. Może to nie brzmi popularnie, ale wystarczy nam święty spokój. Nauczyciele wiedzą, co robić, gdy mają czas na kontakt z uczniem. Z niepokojem czekamy na wielką reformę zapowiadaną na 2026 rok. My wiemy, że podstawa ma odpowiadać na wyzwania XXI wieku, ale chcielibyśmy, żeby te korekty obejmowały nie tylko treści edukacyjne, ale także przebudowę relacji w szkołach. Nauczyciel musi mieć więcej czasu na kontakt z dzieckiem, a dziecko musi mieć możliwość realizacji własnych celów, oczekiwań i planów na podstawie tego, co oferuje szkoła. A my wciąż gonimy z lekcji na lekcję i zastanawiamy, dlaczego system nie działa.

;
Na zdjęciu Anton Ambroziak
Anton Ambroziak

Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.

Komentarze