Gdzieś szef nie wypłacił pracownikom kilku stów, inny kilkudziesięciu koła. ZUS-u też nie płacił. I ani brak umowy, ani jednocyfrowa godzinówka, ani zapalenie pęcherza nie uniosą choćby jednej brwi pracownikom gastronomii, bo to wszystko to już gorzki klasyk
Za barem pracowałem przez pięć lat, z przerwami, jak każdy pracownik gastronomii. Niektórzy po takim czasie powiedzieliby, że widzieli już wszystko. Ja widziałem cały czas to samo: pijanych knurów, rozgoryczonych menadżerów i niezręcznych niepełnoletnich.
Pamiętam moją pierwszą zmianę w życiu. Jakiś Szkot albo Irlandczyk zamówił u mnie sześć kieliszków żubrówki. Rozglądał się za siebie, jakby czekał na kolegów, gdy nikt nie przyszedł, wypił wszystkie, uderzył głową w bar, a potem mnie w twarz.
Nie zapomnę końca zmiany, po której mój współpracownik miał jeden tatuaż więcej. Leżał półnagi na barze, a koleżanka z pracy tatuowała jego tors.
Byłem prosto po liceum, mogłem pracować w innych zawodach, jednak bar w centrum dużego miasta na południu Polski był pierwszym adresatem mojego niezgrabnego CV. Myślę, że mogły mieć z tym coś wspólnego gra Bartender, filmy z Jamesem Bondem i dokumenty z Anthonym Bourdainem, który opowiadał o gastronomii tak, że brzmiała jak niesamowita przygoda.
Szybko nauczyłem się, która szklanka do czego, jaka wódka pyszna, a jaka za słodka i kogo lepiej obsługiwać z groźną miną, a z kim można pozwolić sobie na żart. „Musisz mieć skaner w oczach. Gdy ktoś przekracza próg, od razu go badasz” – mówiła Paulina, znacznie bardziej doświadczona barmanka. Zwalniała się po wielu latach pracy, a ja miałem ją „godnie zastąpić”. Tak powiedziała, a ja wierzyłem, że to bardzo poważna misja.
Przekazywała mi swoje doświadczenie. Nigdy nie przyjmuj nowego zamówienia, dopóki nie skończysz poprzedniego. Nie daj sobie wejść na głowę klientowi. Ceń sobie pracę tak wysoko, jak dobrze ją wykonujesz.
Tę ostatnią lekcję przekazała pijana na koniec pożegnalnej zmiany, wciskając mi do ręki trochę więcej pieniędzy z kasy, niż powinienem był tamtego dnia zarobić.
Na początku było mi głupio choćby zdegustować kroplę koktajlu, żeby sprawdzić, czy smakuje odpowiednio. W swoich ostatnich dniach w gastro miałem już dokładnie określone preferencje. Jeśli leci bossa-nova i świeci słońce, piję rum w niskiej szklance z kostkami lodu. Jeżeli tylko świeci słońce, piję białe wino w wysokiej szklance. Jeśli mam roboczo-wieczorowy nastrój, mieszam wodę gazowaną z Passoą i cytryną. W pozostałych okolicznościach piję dżin.
Lubię Roku, przytakuję na Seagram’s, z grymasem patrzę na Bombay. Najchętniej piłbym Botanist, ale rzadko mnie na niego stać. Z koktajli lubię Daiquiri i Singapore Sling, ale jest drogi i mało który lokal ma odpowiednie składniki.
W jednych lokalach jest zniżka pracownicza, w drugich konsumpcja – sprzedaż alkoholu pracownikom w cenie hurtowej. W innych nie ma inwentaryzacji i nikt nie kontroluje spożycia. We wszystkich przypadkach efekt jest taki sam: pijesz, pijesz i pijesz. Czas mija szybciej i milej. Ani się spostrzeżesz, a już liczysz zawartość kasy na zamknięcie, a szeleszczące banknoty, z których niewielka część wkrótce będzie twoja, dwoją się i troją przed oczami.
To nie jest twój pierwszy raz, robisz to z najwyższą precyzją, z pamięci. To jak powrót do mieszkania. Znasz trasę, nie musisz nawet otwierać oczu w autobusie, znasz każde padające na twoje powieki światło latarni.
Ani liczenia pieniędzy, ani powrotu nie będziesz następnego dnia pamiętać.
W gastro zawiązują się między wami – pracownikami – silne więzi. Dużo silniejsze niż u osób, które po prostu często wspólnie piją. Wy, poza regularnymi treningami w tej dziedzinie, macie te same kłopoty i obowiązki.
Po tym, jak brzmi płyn wstrząsany przez twojego współpracownika, możesz z dużą pewnością rozpoznać koktajl, który przygotowuje. Wiesz, kiedy potrzebuje pomocy. Macie własny język: pijecie banie karczoszka, albo pampucha, siedzicie na myjoku, a wychodzicie tylko zadulczyć.
Pijecie to samo, narzekacie na to samo i sypiacie tak samo źle. Od zmiany do zmiany, od pierwszej przerwy na papierosa do ostatniego rozchodniaka po zamknięciu. I mimo że nie pamiętasz, kiedy ostatnio jadłeś coś innego niż pierogi ruskie z Żabki, spałeś dłużej niż pięć godzin, a wstałeś bez kaca – zostajesz.
Doświadczenie pracy w patogastronomii trzeba przyrównać do pozostawania w toksycznym związku.
To niezdrowe i wyczerpujące, trzeba by z tym skończyć, „ale może nie jest aż tak źle? Pewnie w każdej pracy tak jest. Poza tym w przyszłym miesiącu podwyżka, będę zarabiać zaokrągloną-w-górę-minimalną, może teraz szkoda rezygnować? Może to tylko trudniejsza chwila, zagryź zęby, na bank się poprawi. A jeśli zrezygnuję, to gdzie mnie będą chcieli? Chyba nie stać mnie na nic lepszego”.
Za barem, z kilkoma ambitnymi wyjątkami, nie dąży się do perfekcji, a do chwili, w której możesz przestać już w nim pracować.
Mimo wszystko pracowałem w miejscach dość spokojnych. Wyprowadzanie z lokalu potraktowanych gazem pieprzowym klientów zdarzyło mi się tylko kilka razy, a nie co drugi dzień. A w łazience goście częściej sikali na deskę, niż walili z niej w nosy.
Mój były kolega po fachu, Dawid Vincent (pseudo artystyczno-barowe niezmienione, nie obawia się konsekwencji) pracował w barze zdecydowanie niespokojnym: dużym, klubowym, być może kultowym. Mówię „były” kolega po fachu, choć nadal się przyjaźnimy, bo został stamtąd wyrzucony w trakcie pisania tego tekstu.
Gdy pytam go za co, odpowiada: „Wyjebałem pałę na bar”, a ja uśmiecham się niezręcznie, bo nie rozumiem.
Teraz spotykamy się w barze z tych spokojnych. Jest pierwszy słoneczny dzień roku, więc obsługa w wesołych nastrojach puszcza Niemena. Widzę, jak barmanka uwija się przy zamówieniach.
Przypominam sobie stałego klienta z baru, w którym pracowałem. Zwykle gadał głupoty i nieprzyjemnie pachniał, ale raz usiadł przy barze i bez słowa się na mnie gapił. Nagle rzucił: „Są dwie rzeczy na świecie, na które można patrzeć bez końca. Ogień” – tu uniósł palec na znak wielkiej wagi słów – „I ludzie przy pracy”. I rzeczywiście, nie potrafię oderwać wzroku od obsługującej ekspres barmanki, gdy Dawid opowiada o swojej ścieżce kariery.
Pracował w piekarni, potem na kelnerce i na kuchni w modnej restauracji. Działał w lokalnym półświatku artystycznym. Podczas performensu zauważyli go pracownicy niespokojnego i kultowego baru. „Vincent, musimy cię mieć u siebie”. Wyskautowali go jak młodego piłkarza w Brighton.
„Spodobało im się, że robiłem show. Trzepałem dzięki temu dla nich straszny hajs. Powstała wokół mnie miejska legenda. Klienci chcieli ze mną tańczyć, pić i mnie wyzywać”. Na twarzy Dawida maluje się duma. „Zajebiście mi szła ta robota. Napiwki leciały, ludzie byli szczęśliwi. Właścicielom się to opłacało, więc mnie podkręcali, chcieli, żebym niósł lukratywne ekscesy. A potem dostawałem po łapach. Nie wytrzymywałem sprzecznych oczekiwań, więc zwalniałem się. I wracałem z podkulonym ogonem. Osiem razy”.
Pamiętam Dawida w roli patostreamera-cyrkowca. Ale zazdrościłem mu pełnej banknotów szklanki na napiwki i kibicujących klientów, kiedy Vincent tańczył na barze fundując im niemal striptiz.
Pytam, po co to robił.
– Mogłem emanować swoją osobowością i fizycznością. Czułem się jak bohema. Podobało mi się, że klienci robili mi zdjęcia.
(Zdaje mi się, że widzę w jego oczach rozrzewnienie podstarzałej gwiazdy rocka, choć jest w moim wieku).
– To chyba przez brak wiary w siebie, nie? – dodaje nieco zmartwiony. – A tam szef nazywał mnie „nieoszlifowanym diamentem”.
Właściciele tuczyli mnie jak Jasia, aż pękłem.
A gdy pękłem, Baba Jaga się obraziła.
– Jak pękłeś?
– Tego dnia pracowałem za trzech, wypiłem za pięciu i chodziłem po klubie szukając zaczepki. Odgrażałem się szefowi, klientom, anitifiarzom... Wsadziłem rękę do urodzinowego tortu barmanki. Śmialiśmy się z koleżanką, że chyba tylko gdybym nasrał na środku lokalu, to by mnie wyrzucili. W końcu wyłożyłem przyrodzenie na bar.
Zapada cisza, więc pytam go o najlepsze wspomnienie z pracy.
– W piekarni podeszła do mnie kiedyś pani z dzieckiem. Podziękowała, że jestem tu co rano, bo ona codziennie z uśmiechem przychodzi na sernik i z jeszcze większym uśmiechem wychodzi.
Pytam, czy powtórzyłby swój barowy wyczyn i znów słyszę Charliego Sheena, który odpowiada zadziornie: „Chcieli jebanego Vincenta, to dostali jebanego Vincenta”.
„Gdybym miała napisać komuś w tej chwili list miłosny, ale nie miała papieru ani ołówka, to ułożyłabym talerzyk złożony z labneh, grejpfruta, smażonego kopru włoskiego, ogórka, piklowanych wiśni, prażonych pestek i nasion i greckiej oliwy. To by był list o tym, że mam nadzieję, że jest Ci ciepło i świeci słońce i jesz same dobre rzeczy”. Jagoda na swoim Instagramie pisze o daniu, które przygotowała, a pisze i gotuje jak nikt.
Siedzimy w lokalu z nieco nadętą obsługą nad zieloną herbatą. Opowiada, że pracę z jedzeniem zaczęła przypadkiem.
– Strasznie padało, schowałam się w lodziarni. Zagadałam do gościa za ladą i powiedział, że mogę u nich popracować. Pracowałam krótko, bo poszłam na studia. Byłam pewna, że będę już pracować tylko w swojej branży, jako kulturoznawczyni, ale praca w zawodzie nie wypaliła i zaniosłam CV do gastro. Przeprowadzałam się parę razy, wszędzie ostatecznie lądowałam za barem.
Słucham Jagody i wyobrażam sobie mapę świata jak z filmów akcji: ogromny monitor z konturami państw i rozświetlonymi wszędzie kropkami. To bary, hotele, restauracje, kawiarnie, pokrywają mapę tak gęsto, że ledwo ją widać. Dla osoby z doświadczeniem w gastro te punkty tworzą siatkę bezpieczeństwa.
Gastropracownik gdzie nie pójdzie, znajdzie zarobek. Nietrudny i znajomy.
Co by ci się w życiu nie posypało, gin z tonikiem robi się wszędzie tak samo.
Ale siatka bezpieczeństwa może zmienić się w sidła.
Jagoda opowiada. – W jednym z tych lokali, malutkiej kawiarence ze śniadaniami zaczęłam pić w pracy. Codziennie po zamknięciu piliśmy w lokalu albo szliśmy gdzieś razem. Właściciele czasem dołączali. Następnego dnia przychodziliśmy do pracy na siódmą rano, zwykle na kacu, nieraz jeszcze trochę pijani.
Znów włączają mi się własne komentarze. To, że właściciele nie powstrzymywali zabawy, a nawet do niej dołączali, zupełnie mnie nie dziwi.
Melanż w robocie to wykorzystywany przez pracodawcę benefit.
Jak owocowe czwartki w korpo. Tak jak na owocki, wielu w gastro nabiera się na wódeczkę.
- Piłam codziennie, ale teraz myślę, że taki moment na zabawę i znalezienie znajomych to konieczny krok w rozwoju społecznym. – Jagoda nieco się prostuje i wymawia ostatnie słowa niczym polityczka.
To co mówi, pozwala mi wytłumaczyć sobie własne złe wybory. Mimo że przez tę robotę skończyłem raz na SOR-ze i wymiotowałem żółcią co najmniej kilka razy więcej niż wypada zdrowemu młodziakowi, nadal bilans nie jest dla mnie oczywisty.
Jagoda: – Długo później, jedna z menadżerek zatrudniła mnie na kuchni. Albo zobaczyła coś we mnie, albo była bardzo zdesperowana. Pokochałam karmienie ludzi i już zostałam w kuchni. Teraz przychodzę do pracy o szóstej, gotuję przez osiem godzin, wracam do domu, gotuję jeszcze dla siebie, i wcale nie mam dość. A alkoholu już w ogóle nie piję.
Dzielę się z Jagodą moimi wątpliwościami czy warto było. Mówi nieco podniośle: – Nikomu nie powiem, co należy robić, ale ja, po ośmiu latach pracy w gastro, jestem bardziej zmęczona niż mogłabym być, trochę mniej zdrowa. Rzuciłam studia, miewałam niestabilną sytuację życiową i trudności z zawieraniem znajomości. Ale w zamian dostałam świadomość, co chcę robić w życiu.
Jagoda wyciąga telefon i pokazuje zdjęcia restauracji we Włoszech, do których złożyła CV i podekscytowana opowiada o kawiarni, którą kiedyś założy pod Krakowem.
Olga już nie jest menadżerką, tylko tatuatorką. Gdy zadaję jej pytania, garbi się nad ręką, którą dziara.
– Zaczęłam pracę w wieku osiemnastu lat. Najpierw na kelnerce, później poszłam na bar, a po trzech tygodniach zostałam menadżerką baru.
– Pamiętasz, co cię przyciągnęło do pracy w gastronomii?
– Wydawało mi się to najłatwiejszą metodą dla osiemnastolatki, żeby zarobić. Do latania z tacą nie musisz mieć wielkich umiejętności. Gastro weryfikuje i mnie zweryfikowało pozytywnie, więc zostałam. Podobało mi się, że jest mnóstwo kontaktu z ludźmi. Poznajesz ich w stresie, jak są wkurwieni i jak są szczęśliwi, bo zarobili stówkę w tipach. No i dużo się razem pije. Gastro jest mega emocjonalne. Dużo się dzieje nie po twojej myśli.
– Płakałaś w pracy?
– Często. Mieliśmy dwa magazyny.
Ale moim ulubionym miejscem do płakania był magazyn z alkoholem.
– Co odpowiedziałabyś swojemu dziecku, gdyby chciało iść do pracy w barze?
– To samo, co powiedział mi mój ojciec, gdy zaczynałam, „Nie dawaj się klepać po dupie”. I to jest bardzo dobra rada. Najważniejsze to umieć wyznaczać twarde granice, a nie każdy rodzi się z tą umiejętnością. Przypominam sobie młodą kelnerkę w pewnej restauracji. Długo była nagabywana przez pijanych chłopów, ale obiecali jej, że zostawią duży napiwek, więc nadal obsługiwała ich z uśmiechem. Gdy podeszła, by rozliczyć stolik, ich już nie było. W płatniku zamiast dużego napiwku była przyklejona do rachunku plwocina.
– Martwiłabyś się o to dziecko?
– Tak jak martwiła się moja mama. Że się przepracowuję i piję. Ale nie jest tak, że gastro wciąga ludzi, którzy mają ambicje, cele i energię, zabiera to od nich i nie daje nic w zamian. Dostałam bardzo dużo w tej transakcji. I nikt mi już tego nie zabierze: kumpli i doświadczeń – mówi Olga, jakby nie znaczyło to wiele, ale czuję, że wbija igłę mocniej. Tatuaż jest już prawie skończony, trzy różowe serduszka na przedramieniu, mam czas na kilka szybkich strzałów.
– Pierwsza stawka?
– Osiem złotych.
– Ulubiony koktajl?
– Malinówka na pół z gazowaną i slice cytrynki.
– Gastro?
– Zabawa.
– Klienci?
– Zazwyczaj chuje.
– Menadżerowie?
– Ziomki, z którymi powinieneś się dogadywać.
– Rada dla osób, które teraz zaczynają pracować w gastro?
– Znajdź sobie miejsce, w którym czujesz się dobrze – mówi stanowczo, przypominając mi barmankę Paulinę, która mnie szkoliła. – Musisz się czuć komfortowo w barze. „Ja jestem tu barmanem, ja mówię kiedy się pije i kiedy się wychodzi” – rzuca groźnie, jakby znów stała za barem.
Po pięciu latach od tamtego incydentu ze Szkotem albo Irlandczykiem, w lokalu oddalonym o kilkaset metrów od tamtego, spotykam się z Laurie. Jest byłą barmanką, aktualną organizatorką związków zawodowych i wieczną aktywistką. Współzałożyła związek zawodowy dla pracowników gastronomii w Krakowie.
Pytam o jej gastro historię.
– Zaczęłam pracować, bo sprzedałam się za alkohol ze zniżką. Dopuszczano się wobec mnie nadużyć, więc czasem się biłam. Komentarze na temat mojego wyglądu od gości to była norma. Uderzyłam raz mojego menadżera, który próbował złapać mnie za tyłek, innym razem gościa, który to zrobił. W innym miejscu ochroniarz myślał, że to komplement. Były też noce, gdy goście bili barmanów, w tym mojego partnera.
Porównywałyśmy kiedyś doświadczenia z moimi koleżankami eskortkami i wychodzi na to, że spotykałam się z przemocą w pracy częściej od nich. Teraz się z tego śmieję, ale to w ogóle nie jest zabawne – ścisza głos. – To jest moja reakcja nerwowa. Menadżer w jednym lokalu lubował się w poniżaniu. Poniżaniu, alkoholu i narkotykach. Nieraz zamykałyśmy go w barze, bo upity spał, a my już skończyłyśmy pracę. Żadna z nas, były same dziewczyny, oczywiście nie miała umowy. Mówiło się na mieście, że – zmień mu imię – właściciel Zbyszek lubił mieć cycki za barem.
Znad ramienia Laurie widzę menadżera lokalu, w którym siedzimy. Tu też pracowałem. Wie, o czym piszę i wie, po co rozmawiam z Laurie. Zerka podejrzliwie, ale akurat o tym miejscu nie mam zbyt dużo złego do powiedzenia.
Pytam Laurie, czy trudności, o których mówi, są częstsze w gastronomii, niż w innych branżach.
– Gastro jest niestabilne, prekarne. Szybka praca, szybkie pieniądze, adrenalina. Praca za barem jest trochę jak bycie na scenie. A mimo tego jest pociągająca, bo często romantyzowana. Ludziom się wydaje, że cały czas się bawisz, znasz każdego w mieście, masz mnóstwo kochanków.
(Gdy to mówi, szybko kalkuluję, że więcej razy za barem dostałem w mordę niż czyjś numer.)
– Uzależniamy się od tego – kontynuuje Laurie. – To tworzy pole do nadużyć, na które nie reagujemy. Uzwiązkowienie pośród pracowników najemnych wynosi dziesięć i pół procent. Natomiast pośród wszystkich Polek i Polaków tylko pięć i pół procent należy do związku. Według badań CBOS z 2021 roku. U nas, w kraju „Solidarności”! – mówi uderzając pierścionkami w blat stołu.
– Trzeba głośno o tym mówić. Janusz-właściciel speluny nie jest dyktatorem-geniuszem, który wyzyskuje masy ludzi dzięki swojej przebiegłości i intelektowi. Robi to tylko dzięki status quo – bo tak się przyjęło i tak wszyscy robią.
Kiedyś na spotkaniu o patogastronomii, Grzegorz Janoszka, aktywista anty-patogastro, powiedział, że Państwowa Inspekcja Pracy powinna być uzbrojona i strzelać do pracodawców.
Laurie widzi, że notuję jej słowa, więc szybko rzuca: – No, nie pisz tego, to przecież żart. Ale poważnie, PIP powinien mieć dział prokuratorski. I ścigać pracodawców. Jeśli pracujesz w miejscu i czasie określonym przez pracodawcę, wymagana jest umowa o pracę. Śmieciówki są nielegalne, a mimo to powszechnie stosowane. Ale tego nikt nie wie, choć szkoła powinna edukować na ten temat.
Słucham Laurie i przypomina mi się znajoma, której nie wolno było zrobić w pracy przerwy na sikanie, bo stała za barem sama. A stała sama, bo szefowie nie chcieli płacić za dwie osoby na zmianie.
Inna mnie instruuje, w których lokalach nie warto jeść ciasta, bo własnoręcznie musi odkrawać w nich pleśń od wypieków.
Moja najdłuższa zmiana w życiu trwała osiemnaście godzin.
Gdzieś szef nie wypłacił pracownikom kilku stów, gdzie indziej kilkudziesięciu koła. ZUS-u zresztą też nie płacił. I ani brak umowy, ani jednocyfrowa godzinówka, ani zapalenie pęcherza nie uniosą choćby jednej brwi pracownikom gastronomii, bo to wszystko to już gorzki klasyk.
– I musimy chcieć się zrzeszać – Laurie znów uderza pierścionkami w blat.
– A nie robimy tego?
– Nie robimy. Gastro mało kto traktuje poważnie, bo to często praca dorywcza, mówi się, że dla studentów. Każdy myśli, że nie ma co poprawiać, bo przecież wkrótce odwiesi fartuch na kołek. Pracownicy do związków przychodzą w ostateczności: „jak ty mi, szefie, nie pójdziesz na rękę, to ja pójdę do związku”. A przecież w związku nie jesteś petentem w urzędzie, który coś załatwi za ciebie. Z drugiej strony nie dziwię się temu podejściu, bo nikt pracowników o tym nie edukuje, co jest na rękę pracodawcom. Najczęściej do związku zawodowego gastro zgłaszają się pracownicy, którym szefowie nie wypłacili i są to duże kwoty.
– A co da im związek zawodowy? – pytam zaczepnie.
– Dopiero gdy w zakładzie pracy powstaje związek zawodowy, pracodawca musi liczyć się z pracownikami, bo mają teraz pozycję negocjacyjną wynikającą z ustawodawstwa, której nie da się zignorować. To już nie jesteś ty versus monolit – mówi bojowo Laurie.
– Żałujesz pracy w gastro?
– Mam kilka dobrych wspomnień, choć większość jest przysłonięta alkoholem. Tamte doświadczenia doprowadziły mnie tu, gdzie jestem, a to dobre miejsce. Ale moja droga była zupełnie niewspółmierna do kosztów moralnych i zdrowotnych. Zniszczyłam sobie kręgosłup, przybrałam na wadze, wróciło atopowe zapalenie skóry i bruksizm [nawykowe, nieświadome zaciskanie zębów – red.].
– Kiedy dzisiaj organizuję przyjęcia do związku pracowników i widzę, jak są zmęczeni, dobrze rozumiem, jak się czują – mówi coraz szybciej. – Zostałam zrujnowana psychicznie przez długie, czasem 16-godzinne zmiany pracy fizycznej, nieregularny tryb życia i pracę w stresie – wylicza. – Więc ostatecznie, gdybym teraz wpadła na kogoś, kto niesie swoje CV do baru, powiedziałabym to, co powiedziano mi: „Nie rób tego. Kropka. Idź na magazyn. Do galerii handlowej. Do księgarni. Siedź na dupie, zarabiaj jakieś pieniądze, czytaj książki i nie pij wódy. I gdziekolwiek będziesz, dołącz do związku zawodowego – cedzi dobitnie.
Po rozmowach z menadżerami i pracownikami gastro chcę zapytać właścicieli. Kontaktuję się z moimi byłymi pracodawcami.
W porządku, ale najpierw chcą przeczytać tekst. Natychmiast przesyłam i kontakt się urywa. Z jakiejś przyczyny nie chcą ze mną rozmawiać.
O co chciałem zapytać?
Przecież znam odpowiedź na te pytania: brak umiejętności, możliwości, skąpstwo. Ale zgadzam się z Laurie, że nikt nie przyjdzie nam pomóc, musimy to zrobić samodzielnie.
Długo myślałem, że po mojej ostatniej zmianie w patogastronomii upiję się odświętnie. Jak na weselu, po awansie, ukończeniu szkoły. W rzeczywistości zmiana, która miała być moją ostatnią, minęła pod znakiem frustracji.
Po zamknięciu lokalu wspólnie z pozostałymi pracownikami rozbijaliśmy kufle i zrzucaliśmy talerze z półek. Tłukliśmy pełne butelki o ziemię i oblewaliśmy się pozostałym piwem. Strzelaliśmy do siebie korkami szampanów. Szczeniacko mściliśmy się za wszystkie przykrości, które nas tam spotkały i które zaraz miną, bo kończymy karierę w patogastro.
Gdy za barem uzbierała się spora górka szkła, skakaliśmy po rozbitych kawałkach, aż drobinki wbijały nam się w podeszwy trampek.
Kilka miesięcy później znowu pracowałem za barem.
Student iranistyki i prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. O Bliskim Wschodzie pisze w Laboratorium Działań dla Pokoju Salam Lab. Fan prawa karnego, boksu tajskiego i dziennikarstwa gonzo.
Student iranistyki i prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. O Bliskim Wschodzie pisze w Laboratorium Działań dla Pokoju Salam Lab. Fan prawa karnego, boksu tajskiego i dziennikarstwa gonzo.
Komentarze