0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Jakub Orzechowski / Agencja GazetaJakub Orzechowski / ...

Anton Ambroziak, OKO.press: Szkoły będą jak kopalnie?

Dorota Łoboda, warszawska radna, przewodnicząca stołecznej Rady Edukacji:

Tego nie wiemy, bo rząd nie prowadzi testów przesiewowych w placówkach edukacyjnych, tak jak to się działo wiosną na Śląsku. Nawet jeśli na terenie szkoły mamy potwierdzony przypadek koronawirusa, to decyzją sanepidu osoby z kontaktu trafią na kwarantannę, ale nie wykonuje się u nich testów. Zresztą nowa polityka epidemiczna zakłada, że testuje się tylko osoby u których występują pełne objawy. Nie znamy więc prawdziwego wpływu otwarcia szkół na rozwój epidemii. Nie wierzę jednak, że skoro w kopalniach czy szpitalach wykryto tyle przypadków, w szkołach jest inaczej. Uczniowie i nauczyciele także zakażają. Tylko nie mamy statystyk, które pozwalają to opisać. Wiemy natomiast, że dzienna liczba zakażeń w skali kraju gwałtownie rośnie.

A statystyki lokalne? Tu też liczba zakażeń rośnie każdego dnia?

Nie rośnie każdego dnia, ale naturalnie przypadków zakażeń i skierowań na kwarantannę jest coraz więcej. Od początku roku szkolnego 1 155 osób w Warszawie — uczniów, nauczycieli i pracowników obsługi — musiało zostać w domach. Tę liczbę trzeba pomnożyć co najmniej przez trzy, bo wraz z nimi przymusową kwarantannę odbywają domownicy.

Do tej pory wykryto 87 szkolnych przypadków zakażeń, w tym: 31 nauczycieli (jeden z nich pracował w dwóch placówkach), 50 uczniów i sześciu pracowników obsługi i administracji.

Aktualnie nie ma szkoły, która całkowicie uczyłaby w trybie zdalnym, ale częste są sytuacje częściowego zawieszenia zajęć. W tym momencie zmaga się z tym 12 szkół, niektóre - jak Liceum Prusa w Warszawie - już drugi raz w ciągu czterech tygodni. Najpierw na kwarantannę trafiły klasy trzecie, teraz - pierwszoklasiści.

Polski system edukacji w pandemii moglibyśmy chyba śmiało nazwać "szarpanym".

Jest to jeden wielki chaos. Do reformy, kumulacji roczników, przepełnienia szkół, braków kadrowych, dochodzą kwarantanny i zwolnienia lekarskie. Te drugie być może równie ważne, co pierwsze. Dlaczego? Pamiętajmy, że zgodnie z nowymi wytycznymi, katar i kaszel to objawy, które wymagają tak od ucznia, jak i nauczyciela, by został w domu. A kto nie łapie przeziębienia w sezonie jesienno-zimowym? Nauczyciele mają dodatkowo ogromną siatkę kontaktów społecznych. Już teraz widzimy, że zwolnień jest więcej.

Pewnie będziemy też borykać się z czymś, czego jeszcze nie jesteśmy w stanie policzyć, czyli zwolnieniami prewencyjnymi. Nauczyciel, który trafia na kwarantannę uziemia wszystkich innych domowników. Nie ma żadnej gwarancji, że to się nie powtórzy. Dlatego niektórzy będą woleli ten trudny czas przeczekać w domu, ale nie w warunkach kompletnego zamknięcia.

Przeczytaj także:

I tu dochodzimy do kolejnego problemu.

W tym "szarpanym" trybie nie da się dobrze prowadzić ani edukacji stacjonarnej, ani zdalnej.

A jestem przekonana, że do tej drugiej, przynajmniej szkoły ponadpodstawowe w Warszawie, są przygotowane. Ale z tego systemu póki co zupełnie nie korzystamy. Gdy nauczyciel trafia na kwarantannę, jego klasa zostaje w szkole. Nauczania zdalnego prowadzić się nie da, nie mamy też dodatkowego kompletu nauczycieli. Wszyscy skarżą się więc na olbrzymią liczbę zastępstw i zajęć odwołanych.

Tego akurat dało się uniknąć. Wystarczyło, by MEN pozwolił dyrektorom decydować, w jakim trybie ma pracować jego szkoła. Teraz decyzje podejmuje często przypadkowa urzędniczka sanepidu, która nie zna specyfiki pracy danej szkoły. Osoby, które miały kontakt z zakażonym trafiają na kwarantannę, a reszta zostaje w szkole. Zdarza się często, że uczniowie są w szkole, a ich nauczyciele na kwarantannie. Tak się pracować nie da.

O przeciążeniu sanepidu krążą legendy.

Nie dziwię, bo nawet specjalna linia dla szkół, która powstała z inicjatywy wiceprezydent Renaty Kaznowskiej, stała się niewydolna po kilku dniach. Dyrektorki i dyrektorzy godzinami czekają na połączenia, jeszcze dłużej na decyzje.

Nigdy nie wiadomo, które klasy z kontaktu z zakażonym zostaną skierowane na kwarantannę, więc szkoły trwają w zawieszeniu i niewyobrażalnych nerwach.

Zdarzało się, że jak jeden uczeń podpadał pod inny sanepid, to jako jedyny z klasy nie dostawał decyzji o kwarantannie. Znamy też przypadki, w których dziecko było na kwarantannie, ale rodzice już nie.

A to skąd inąd powoduje poważne zamieszanie w ich życiu zawodowym.

Mam poczucie, że to dyrektorki i dyrektorzy przypłacą zdrowiem sytuację w szkołach. Na nich spoczywa pełna odpowiedzialność, bo odpowiadają za bezpieczeństwo uczniów i kadry, a z drugiej strony są bezradni, bo godzinami czekają na decyzję sanepidu. W tym czasie muszą też przecież kierować placówką i planować zastępstwa.

Czy to wszystko oznacza, że prewencja zakażeń w szkołach jest w zasadzie niemożliwa? Nauczyciele pracują dłużej, wietrzą sale, przecierają blaty, nie mają przerw, bo dyżurują w klasach i na korytarzach, ale mimo to nie da się zachować dystansu. Sanepid - tak jak pani mówi - reaguje za wolno i nieproporcjonalnie do zagrożenia. Nauczyciele, podobnie do personelu medycznego, przemieszczają się między kilkoma miejscami pracy. Czasem dochodzi też brak refleksji, jak w relacji naszej czytelniczki, która zgłaszała, że na osiedlowy basen, w jednym czasie chodzą uczniowie kilku okolicznych szkół.

Już przed rozpoczęciem roku szkolnego mówiliśmy, że w dużych szkołach, możemy tylko minimalizować zagrożenie. Dlatego uczniowie lekcje zaczynają w kilku turach, uruchomiono wszystkie wyjścia, obiady wydawane są w zasadzie przez cały dzień. Ale jeśli w szkole masz 1 000 uczniów, to nie ma mowy o dystansowaniu. Póki co rodzice przychylnie patrzą na wietrzenie sal. Nawet moja córka dostała informację, żeby ubierała się w ciepłe bluzy, bo okna będą otwarte cały dzień. Tyle że w listopadzie, grudniu czy styczniu, nie będzie to możliwe.

W starszych klasach nauczyciel nie jest też przecież przypisany do grupy. Wszyscy się mieszają. A jeśli pani od geografii idzie na kwarantannę, to wszystkie te klasy nie mają przez 10 dni zajęć z geografii. W kinie, teatrze, komunikacji miejskiej są limity miejsc, bo - jak słyszymy od rządzących - tam ludzie się mieszają. Ale szkoły są spod tych obostrzeń wyjęte, mimo że nauczyciele także uczą w kilku miejscach. A więc kontakt jednak wychodzi poza placówkę. Mamy zresztą przykład gminy, w której po wykryciu zakażenia u jednej nauczycielki, zawieszono zajęcia we wszystkich, sześciu szkołach podstawowych.

Nie możemy też zapominać o sceptycyzmie części naszych obywateli, którzy nie zgadzają się, by ich dzieci nosiły maseczki. Mam wrażenie, że nie jest to masowy problem, ale co jakiś czas dostajemy zgłoszenia o "niepokornych" rodzicach.

Ale chciałam podkreślić, bo o tym mało się mówi, że są też aspekty walki z zagrożeniem epidemicznym, które mam nadzieję, że zostaną z nami na zawsze - zebrania i rady pedagogiczne online, przerwy i zajęcia prowadzona na świeżym powietrzu, wyłączenie szkolnych dzwonków. Przez lata słyszałam, że się nie da, a jednak da się.

Inną kwestią jest nauka. W chaosie, który pani opisuje, po prostu nie da się realizować podstawy programowej.

Dobrze, że uczniowie wrócili do szkół. Brakowało im kontaktu z rówieśnikami i nauczycielami. Szkoła jest przecież miejscem budowania relacji. Ale faktem jest też, że sama edukacja na pewno ucierpi. Już ucierpiała, bo nauczyciele wprost mówili, że realizacja podstawy programowej w warunkach pracy zdalnej jest niemożliwa. Dziwię się, że MEN wciąż nie odchudziło podstaw i nie dostosowało ich do nowych warunków.

Na pewno będziemy apelować, aby polski rząd, wzorem innych krajów, zmienił wymagania egzaminacyjne. Nie możemy udawać, że wszystko jest normalnie i wysłać maturzystów czy uczniów klas ósmych do boju. Im i tak jest już bardzo trudno.

Dzieci i młodzież tracą też na odchudzeniu zajęć dodatkowych.

Nie oszczędzamy na zajęciach dla dzieci ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi, one i tak ucierpiały najbardziej podczas lockdownu. Nie ma cięć finansowych czy organizacyjnych w zakresie pracy logopedycznej, terapii czy rewalidacji. Ale oczywiście, co już komunikował prezydent Rafał Trzaskowski, miasto musi gdzieś szukać oszczędności. Stąd mniejsza liczba zajęć dodatkowych: plastyki, sportu, kół zainteresowań, krótsze godziny pracy świetlic.

Pytam o to, bo od miesięcy zastanawiamy się, jak pandemia wpłynie na sytuację dzieci z rodzin o niższym zapleczu finansowym i kulturowym.

Myślę, że wszyscy jesteśmy już pewni, że epidemia pogłębi nierówności. Nie chodzi tylko o dostęp do sprzętu czy szerokopasmowego internetu, ale również o kwestię wsparcia, jakie może zapewnić dom. Czy rodzic dopilnuje, pomoże w lekcjach, wypożyczy książkę czy pomoże znaleźć informacje w internecie. Dzieci z defaworyzowanych środowisk mają po prostu trudniej, w edukacji zdalnej bardziej niż w tradycyjnej.

Stosunkowo niewiele mówi się o sytuacji przedszkoli.

To też dlatego, że podobnie jak żłobki, są czynne już od maja. Wrzesień to nie jest dla nich moment rewolucji. Od kilku miesięcy mogły ćwiczyć nowe zasady. W warszawskich przedszkolach oczywiście mamy też przypadki zakażeń, ale jest ich znacznie mniej, bo kontakty są mniej intensywne. W przedszkolu mamy średnio 4-5 grup po 25 dzieci, z każdą z grup kontakt ma 1-2 nauczycielek i woźna. U maluchów łatwiej też o prewencję zakażeń, bo rodzice uważniej obserwują ich stan zdrowia. Co innego katar czy gorączka u 5-latka, co innego u licealisty, osoby prawie dorosłej. Natomiast zawieszenie pracy przedszkola wiąże się z dużo większymi utrudnieniami dla rodziców niż dzieje się to w przypadku szkół – kilkuletni maluch nie może przecież zostać sam w domu.

A jak z prowadzeniem edukacji radzi sobie samorząd?

Jeszcze przed wakacjami podpisaliśmy umowę na jednolitą platformę edukacyjną. Technicznie jesteśmy przygotowani do powrotu do nauki zdalnej. Warszawska Rada Edukacji przygotowała też wytyczne sanitarne dla szkół, bo zasady GIS-u ograniczały się do wietrzenia sal i częstego mycia rąk. Grube miliony idą też na środki ochrony. Zapas, który przekazało ministerstwo, wystarczył na dwa tygodnie. Nie zanosi się, by miała przyjść kolejna tura.

Jako radna walczę oczywiście, by oszczędności w oświacie były jak najmniejsze, dlatego piszę interpelacje o wydłużenie godzin prac przedszkoli, niełączenie klas i zostawianie zajęć dodatkowych. Ale sytuacja jest trudna. Jeśli mi się uda wywalczyć mniejsze oszczędności w oświacie, to gdzieś indziej zabraknie pieniędzy.

Tych pieniędzy realnie już dziś nie ma w budżecie. Niższe są wpływy z PIT, CIT, biletów komunikacji miejskiej, opłat za parkowanie czy wynajmu lokali. W tegorocznym budżecie miasta zabrakło półtora miliarda złotych. Na realizację wszystkich założeń nie wystarczy środków.

Od 1 września minister edukacji niemal codziennie występuje na konferencji prasowej, by ogłosić sukces - wciąż ponad 99 proc. placówek w kraju uczy się stacjonarnie. Jest się z czego cieszyć?

To mydlenie oczu. Mamy zadowolić się tym, że szkoły działają, ale już nikt nie chwali się tym, jak funkcjonują.

A praca szkół jest ułomna: dochodzi do zakażeń, brakuje nauczycieli, podstawa nie jest realizowana.

To wszystko się nawarstwia, aż w końcu wybuchnie. Pod koniec roku okaże się, że kilka miesięcy spędziliśmy na utrzymaniu otwartych szkół, ale nikt głośno nie powie jaka była jakość ich pracy.

;
Na zdjęciu Anton Ambroziak
Anton Ambroziak

Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.

Komentarze