0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Agnieszka Sadowska / Agencja GazetaAgnieszka Sadowska /...

Dr Agnieszka Sulikowska: Człowiek nie chce się nurzać w tej ohydnej polityce. Turecka pisarka Ece Temelkuran napisała ostatnio książkę o tym, że po to, by odwrócić wszechobecną mowę nienawiści i agresji, trzeba używać mowy miłości. Nie jest to popularny termin. Trudno go pewnie tak wprost używać, ale chyba nic nam innego nie pozostało. W związku z tym chciałabym panu opowiedzieć o samych dobrych rzeczach, które się nam przydarzają.

Sławomir Zagórski, OKO.press: Jest pani lekarką, mikrobiolożką, specjalistką w zakresie zakażeń. W tej chwili oprócz pracy w Warszawie jeździ pani też regularnie do Hajnówki i w tamtejszym szpitalu leczy m.in. uchodźców. Chodzi o dzieci?

Nie, w Hajnówce nie zajmuję się dziećmi. Pracuję na oddziale obserwacyjno-zakaźnym dla dorosłych. Dzieci uchodźców trafiają na pediatrię.

Może dwa słowa o samym szpitalu?

To całkiem duży, wieloprofilowy szpital, liczący ponad 300 łóżek, dokładnie 382. Pracuję tu od 7 stycznia 2021. Zatrudniłam się, ponieważ w oddziale chorób zakaźnych pracowały tylko trzy lekarki, plus trzy na przychodne, żeby jakoś wypełnić siatkę dyżurów.

Gdyby nie pandemia, nie przyszłoby mi to głowy. Od początku roku przez tydzień mieszkam więc w Warszawie, a tydzień pod Hajnówką.

Hajnówka jest na terenie stanu wyjątkowego?

Nie. Jesteśmy dalej od granicy, ale kręci się tu bardzo dużo wojska, policji, widać, że coś się dzieje. Najgorzej mają ci, którzy mieszkają w osadach na pograniczu, a funkcjonują gdzie indziej albo utrzymywali się z agroturystyki.

Przeczytaj także:

W jakim stanie trafiają do was uchodźcy?

Są wyziębieni, mają gorączkę. Czasem istnieje podejrzenie, że mają COVID. Jeśli wśród zatrzymanych są osoby gorączkujące, to często przywożą ich do nas.

Kto ich przywozi?

Straż Graniczna.

A kto decyduje o konieczności udzielenia im pomocy medycznej? Ratownicy, którzy ponoć pracują w tej straży, czy też sami strażnicy?

Nie mam pojęcia, jak to się dokładnie odbywa. W każdym razie nie mamy do czynienia z żadną służbą medyczną, która by pomagała straży. Stykamy się wyłącznie z osobami ze Straży Granicznej. Chciała tu przyjechać na granicę i pomagać grupa anestezjologów i ratowników medycznych.

Chodzi o inicjatywę dr. Sieczki. Niestety, nie dostali pozwolenia. Taki przyjazd medyków miałby pani zdaniem sens?

Jak najbardziej.

Filmik, który panu przesłałam, nie wiem, czy można go rozpowszechniać, jest nagrany przez naszą pacjentkę, Syryjkę, będącą pod opieką fundacji „Dialog” z Białegostoku. Ona do szpitala została przywieziona wraz z siostrą, a trzecia z nich, trzecia siostra, gdzieś w międzyczasie zaginęła. Na szczęście już się odnalazła.

Nie wiemy w jaki sposób udało im się uciec, jak przekroczyły granicę, widać na filmie, że były bardzo pilnowane. One 10 dni błąkały się po puszczy. Zostały znalezione wyziębione, podrapane, w kiepskim stanie. Nie miały COVID-u, ale jedna miała zakażenie układu moczowego, druga zapalenie płuc. Z pewnością wymagały opieki medycznej.

Wrzesień był chłodnym miesiącem, a nawet pod koniec sierpnia noce były już bardzo zimne.

Każdemu nowemu pacjentowi robicie test na COVID?

Tak. Jeżeli ktoś nie wymaga hospitalizacji, to po sprawdzeniu COVID i uzyskaniu ujemnego wyniku, jedzie do Straży Granicznej. Mieliśmy teraz takiego pacjenta.

Nie wiemy, czy ci ludzie są właściwie poinformowani, co z nimi się będzie działo, ale bywają mocno przestraszeni. Pacjent, o którym wspomniałam, prawdopodobnie Syryjczyk lub Irańczyk, robił różne uniki, tak jakby nie chciał wyjść ze szpitala. W dzień wyjścia udawał, że zrobiło mu się słabo, dzień wcześniej poprosił o żyletkę.

Jak się porozumiewacie z uchodźcami?

Osoby, które przybywają z Afganistanu, mówią trochę po rosyjsku. A tu jest Podlasie i sporo ludzi mówi po rosyjsku. Tak się porozumiewaliśmy z pacjentką Afganką.

Syryjki z kolei dobrze mówiły po angielsku, jedna z nich była nauczycielką angielskiego. Ostatnio mieliśmy dwóch 30-paroletnich pacjentów z Syrii, w bardzo dobrym stanie, ale z dodatnim COVID-em, musieli więc trochę u nas pobyć. Oni też mówili po angielsku, a potem korzystali również z tłumaczenia przez telefon.

Staramy się porozumiewać w jakimkolwiek języku się da. A jak się nie daje, tłumaczyć przez telefon. Telefon okazał się do tego niezwykle przydatny.

Uchodźcom nie odbiera się telefonów?

Jak dotarła do nas pierwsza taka pacjentka, powiedziano nam, że ona ma status osoby zatrzymanej i w związku z tym nie może mieć telefonu. Ale my żadnych dokumentów na to nie mamy.

Ta sprawa nie jest do końca jasna, bo częścią z nich bardzo szybko zajmuje się fundacja „Dialog”. Ludzie z fundacji pomagają im we wszystkim, przede wszystkim, żeby szybko uzyskali status uchodźcy. A ci, którzy nie trafią do fundacji, mają utrudnioną ścieżkę. Ale jaki oni mają status, my nie wiemy.

Wiem, że jedna z pacjentek, która nie była Syryjką, pojechała do obozu dla uchodźców i na pewno jest nadal w Polsce, tylko nie ma jeszcze załatwionych dokumentów.

Jak wielu jest Syryjczyków wśród pani pacjentów?

Do tej pory większość.

Uchodźcy są pilnowani na terenie szpitala?

Tak. Straż Graniczna z reguły zostaje. Pacjenci są zamykani na klucz.

Strażnik stoi z karabinem przed szpitalem?

Nie. Siedzi u nas na korytarzu.

Najgorsze jest to, że niestety bardzo dużo ludzi ze Straży Granicznej jest niezaszczepionych.

Czyli mogą stanowić zagrożenie dla innych?

Mogą. Mogą też sami się zakazić, bo my w tej chwili mamy już większość łóżek zajętych przez pacjentów „covidowych” i człowiek, który siedzi w takim oddziale całą noc, też ryzykuje.

Jak to możliwe, że straż jest niezaszczepiona?

Nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć. Wszystkim strażnikom, którzy do nas przychodzą, zadajemy pytanie, czy są szczepieni. Część jest szczepiona, ale spora część jest niestety niezaszczepiona.

Możecie trzymać uchodźców na oddziale tak długo, jak chcecie?

Nie, nie posługujemy się tym. W ogóle się nie zastanawiamy, czy można ich dłużej przetrzymać. Potrzebujemy wolnych sal dla pacjentów „covidowych” i nie możemy stanowić miejsca przechowania. My się zajmujemy ich zdrowiem. Jak ktoś jest w dobrym stanie i może wyjść, wychodzi.

I wtedy mówicie Straży Granicznej, że wypisujecie np. pacjenta z Afganistanu?

Tak, dzwonimy do nich i oni przyjeżdżają takiego człowieka zabrać.

Wiecie, co się z nim dalej dzieje?

Nie wiemy. Wiemy tylko, która straż go zabiera, bo piszemy w wypisie, że pacjent zostaje przekazany do Straży Granicznej tu i tu.

Mówi się, że oni są głównie wypychani z powrotem za granicę?

Ja tego nie wiem.

A jak ocenia pani stan psychiczny ludzi, którzy do was trafiają?

Bardzo różnie. Afganka, w której mówiłam, była w wieku mojej córki, 25 lat. Drobna, krucha, niemal dziewczynka. Opowiadała nam, jak się tu dostała. Trzy tygodnie jechał dzieciak z zawiązanymi oczami. Widziała tylko, że były małe samochody, duże samochody, ktoś ją wiózł, nie wiedziała kto, przez całą Rosję, nie tylko przez Białoruś. Strasznie biedna, zalękniona, zawstydzona, nawet przy badaniu, ale przemiła osoba, wdzięczna za wszystko.

Mieliśmy niedawno dwóch innych pacjentów – tragiczna sytuacja, bo znalezieni na terenach bagiennych. Trzech się chyba utopiło, a dwóch przyjechało do nas kompletnie wymarzniętych, wycieńczonych.

Jeden z tych chłopaków poszukiwał długo swojej siostry, która gdzieś zasłabła na tych bagnach, nie było wiadomo, gdzie ona jest. Na szczęście się odnalazła.

Warto by było stworzyć dla tych ludzi jakiś ośrodek informacyjny. Mogą nam się wydawać intruzami, bo tak są na ogół traktowani, ale oni przecież przeżywają swoje rodzinne tragedie.

Jakie jest nastawienie do nich pracowników szpitala?

Mamy bardzo fajny, dobry personel. Jeśli chodzi o lekarzy (mówię o swoim oddziale, bo my się prawie z niego nie ruszamy), to pani ordynator wraz ze swoją córką, również lekarką, są tak mocno zaangażowane w pomoc uchodźcom, że patrzę na nie z zachwytem. I dzięki córce pani ordynator dotarły do nas wspaniałe rzeczy.

To jest właśnie to, o czym tak naprawdę chciałam mówić i od czego zaczęliśmy tę rozmowę. Że wokół tej okropnej sytuacji jest mnóstwo ludzi dobrej woli.

Właśnie z Gdańska, od wspaniałych ludzi z fundacji Ocalenie, których ona skupia, dotarły do nas paczki. Specjalne pakiety dla mężczyzn i pakiety dla kobiet. Piżamy, środki higieniczne. Uchodźcy są bardzo czyści. To ludzie, którzy są przeszczęśliwi, jak dostaną szczotki do zębów, bo miesiąc nie mogli zębów umyć i są szczęśliwi, że teraz mogą.

Ile tych pakietów dostaliście?

Co najmniej kilkanaście, ale wszyscy są w blokach startowych i mówią: "Powiedzcie, ile chcecie, to my natychmiast przesyłamy". Powiedzieliśmy im, co jeszcze w tych pakietach mogłoby się znaleźć, a co nie powinno. Musimy dbać o bezpieczeństwo tych osób, więc żadnych ostrych przedmiotów nie będziemy tam wkładać.

Jest duża grupa wspaniałych ludzi, tak wielu Polaków chce pomagać.

Ale już za granicami Polski mało kto słyszał, że tutaj w ogóle jest tego typu sytuacja.

Córka pani ordynator, która na stałe mieszka za granicą, a tutaj tylko wpada, jest też cały czas na telefonach, facebookach, łączących rodziny, mówi, że jak rozmawia ze znajomymi w Niemczech, w Austrii, to oni w ogóle nie wiedzą, że u nas jest jakiś problem z uchodźcami. Czy to możliwe, żeby była aż taka blokada informacyjna?

W Polsce też nadal niewiele wiemy o tym, co się dzieje. Władza blokuje informacje odgradzając dziennikarzy.

Gdybyśmy wiedzieli, jak Straż Graniczna dokładnie działa, co robi z tymi ludźmi, byłoby na pewno mniej przerażenia. Tymczasem u nas stosuje się jakąś ohydną propagandę zoofilską.

Jeśli zaś chodzi o dziennikarzy, to pan zna swoje środowisko. Może lepiej, żeby nie wszyscy tu przyjechali? Bo jedni będą upowszechniać rzetelne informacje, a inni swoje komentarze i interpretacje – to jednak różnica. Natomiast akredytacje dla wybranych dziennikarzy na pewno powinny być.

Często mam wrażenie, że straszenie uchodźcami to „Rok 1984” Orwella. Ten sam mechanizm.

Wielu z nas kojarzy się to raczej z propagandą faszystowską.

A ja zamierzam propagować następującą wiedzę: Trafiają do nas tacy ludzie. Potrzebna jest im paczka z ciepłą bluzą i my jako oddział obserwacyjno-zakaźny, który zaczął dostawać te paczki, zamierzamy dać ich część na SOR, bo czasami ci ludzie tylko tam trafiają.

Zamierzamy też część tych paczek przeznaczyć dla Straży Granicznej. Po prostu zaczynamy funkcjonować w ten sposób, żeby szerzyć dobre myśli, bo chyba nie mamy innego sposobu na ten świat.

Rozmawia pani na ten temat z sąsiadami?

Ostatnio nie, bo późno wracam do domu. Ale rozmawiamy między sobą w szpitalu. Mam wrażenie, że propaganda działa i narastają obawy w stosunku do tych ludzi. One nam się wydają nieuzasadnione, bo nie spotkałam się jeszcze, żeby ktoś z tych ludzi był wobec mnie niegrzeczny, agresywny, groził.

Ja ich postrzegam jako bardzo czystych, spokojnych i wdzięcznych za każdą okazaną pomoc. Oczywiście mocno zaniepokojonych tym, co z nimi będzie. Czy odnajdą wszystkich, którzy z nimi podróżowali.

Chcą głównie jechać do Niemiec, Belgii. Polska nie jest dla nich wielką atrakcją, bo mają rodziny na zachodzie Europy i chcą jechać dalej. Czy im się to uda? Nie wiem. Patrząc na to, co się dzieje z pracownikami w Wielkiej Brytanii, to może część tych uchodźców całkiem by się nam tu przydała.

Mówi pani o paczkach. Powinniśmy też zbierać pieniądze na pomoc?

Myślę bardziej o rzeczach praktycznych, oni muszą się w coś ubrać. Ludzie z bagien mają mokre rzeczy, muszą się przebrać. Są im potrzebne buty. Idzie zima. To są ludzie, którzy nie są przygotowani na te warunki klimatyczne.

Natomiast czy kupować i gromadzić paczki? Trzeba by mieć miejsce docelowe, bo szpital może mieć takie pakiety startowe na pobyt na oddziale, ale nie wyobrażamy sobie raczej, żebyśmy się stali rozdzielnią rzeczy codziennego użytku.

Gdybyśmy więcej wiedzieli, jak odbywa się opieka nad tymi ludźmi w Straży Granicznej, to może właśnie Straż byłaby takim odbiorcą? Czemu nie?

Ci strażnicy, którzy byli u nas i pilnowali uchodźców, to byli naprawdę sympatyczni ludzie. Niekoniecznie tutaj z pogranicza. Był np. pan z Nowego Sącza, oni są mocno przetasowani. Mili, kulturalni ludzie.

Ale oni sami nie decydują, jak mają postępować z uchodźcami. W pani wypowiedziach czuję sporo optymizmu i wiary w ludzi. Rozmowy, jakie prowadzimy ostatnio na ten temat, mają zwykle inny wydźwięk.

Staramy się podtrzymywać uchodźców na duchu, dawać nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Staramy się dawać im dużo dobrej energii, bo są w bardzo trudnej sytuacji.

To czego w Polsce bardzo brakuje, to wiedza o uchodźcach i tym, kim oni są. Telewizja publiczna rozsiewa informacje, że znaczny procent spośród nich jest powiązany z Al Kaidą. W efekcie mieszkańcy boją się wychodzić, spacerować. Jak ktoś słyszy, że sama ganiam po lesie, mówi: "Przestań, przecież to teraz takie niebezpieczne".

To mówią pani koledzy z Warszawy?

Nie, tutejsi. I muszę powiedzieć, że takie myślenie jest zaraźliwe, bo ja też zaczęłam myśleć, że może faktycznie niemądrze postępuję.

Świat się przez ostatnie lata zradykalizował. Kiedyś miałam możliwość bycia w Pakistanie, w Indiach. Ja mam ogromną ciekawość tych ludzi. Oni są trochę inni. Nie trzymają takiego dystansu jak my. Często żyją w rodzinach wielopokoleniowych, na niewielkich przestrzeniach, są inaczej zaadaptowani do życia.

Gdyby teraz nastawić się na propagowanie informacji na temat ich kultury, jacy oni są, dlaczego tak, a nie inaczej lubią funkcjonować, byłoby łatwiej ich zrozumieć. Tylko, czy ktokolwiek w tym kraju, o którego mieszkańcach mówi się, że są bardzo gościnni, czy my w ogóle myślimy o tym, żeby tych ludzi przyjąć? My jako kraj jesteśmy głównie nastawieni na to, żeby traktować ich jako obcych.

;

Udostępnij:

Sławomir Zagórski

Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.

Komentarze