Relacja z frontu pod Kurskiem. Co daje odsunięcie frontu od granicy ukraińskiej w głąb Rosji? „W ciągu pierwszych czterech dni tylko dwóch naszych zostało rannych. Wróg był kompletnie zaskoczony”. „Tak, baliśmy się tej akcji, to był bilet w jedną stronę, ale wiesz, tam też są ludzie, też się boją, wszystko kwestia nastawienia”
Ostanie kilometry drogi do Białopola to ciągłe zwężki i opuszczone block-posty.
Po długiej i beztroskiej drodze z Kijowa zaczyna się czuć bliskość frontu. Jest mniej pojazdów cywilnych, a te, w których poruszają się żołnierze, oznaczone są trójkątem (symbol “ofensywy na Kursk"). Do miasta, w którym dorastał Kazimierz Malewicz, dojeżdżam w połowie września, aby spotkać się z oficerami, którzy jako jedni z pierwszych wjechali do Rosji.
Gości mnie wójt Białopola. Rozpala grilla, dziś będzie ryba z warzywami.
Juri został w mieście, bo jako gospodarz czuje się odpowiedzialny za ludzi, tutaj nadal mieszka około czterech tysięcy ludzi.
Jego syn dzwoni do niego co kilkanaście minut z informacją o KAB-ach (bombach lotniczych – przyp. red.), które zbliżają się do miasta. Pozostaje wtedy ok. sześciu minut na to, aby przekazać informacje do wszystkich mieszkańców na kanale telegram. Białopole to jedno najczęściej ostrzeliwanych obecnie miejsc w Ukrainie.
„Akcja Kursk trochę nam tu przyniosła front, ale także odsunęła ich artylerie. Teraz mamy trochę więcej czasu, aby się schować. Pocisk z artylerii to tylko kilka sekund. Nawet nie ma szans na reakcję”.
Przyjeżdża Wowa.
"Dwa lata załatwiałem dokumenty, mogłem już żyć za wielką wodą, ale wojna wisiała w powietrzu, czułem to, nie chciałem być uciekinierem.
Nie oceniamy tych, którzy nie poszli do woja, trzeba to mieć w sercu. Nawet teraz, z tych którzy są mobilizowani bądź idą na ochotnika, nie wszyscy nadają się na front.
Była selekcja z tych, którzy pojechali do Kurska, nie każdy się nadawał, nie trzeba też wyglądać na wysportowanego mięśniaka, wszystko jest w głowie.
Dowiedziałem się o misji około dziesięciu dni wcześniej.
Tylko pięciu z nas wiedziało o Kursku, komander i czterech oficerów. Zaczęliśmy planować szczegóły.
W ciągu pierwszych czterech dni tylko dwóch naszych zostało rannych. Wróg był kompletnie zaskoczony. Uważam, że cała akcja została przygotowana na najwyższym poziomie, wszystko świetnie zaplanowane i wykonane. W takiej operacji musisz myśleć i działać szybko, idąc przed siebie, masz limit amunicji, wody i jedzenia, potrzebne są umiejętności strategiczne, tutaj nie ma marginesu błędu.
Ta akcja pokazała, że Rosja nie jest tak silna, jak wszyscy myślą, tam też są zwykli ludzie.
Teraz mam wrażenie, że wszyscy na nas patrzą, i czekają, co dalej.
Byliśmy zmęczeni tym, że ciągle jesteśmy w defensywie, tak się nie da, potrzebujemy sukcesów.
Tak, baliśmy się tej akcji, to był bilet w jedną stronę, ale wiesz, tam też są ludzie, też się boją, wszystko kwestia nastawienia.
Ja nie rozmawiałem z cywilami, których miejscowości zdobywaliśmy.
Ludzie pytali naszych żołnierzy, co z nami będzie, odpowiadali im, zostańcie domu, nic Wam nie grozi. Co nasz zaskoczyło, to spodziewaliśmy się koktajli Mołotowa, a oni żadnej reakcji, kompletny brak agresji z ich strony.
Ja bym zaakceptował, gdyby ktoś z nich podszedł i powiedział mi „fuck you”. Oni też już muszą być zmęczeni tą wojną.
Moja rodzina nie wie, gdzie jestem, mama, dziewczyna nie mają pojęcia, nie chciałem ich stawiać w sytuacji ciągłego stresu. Powiedziałem, że pracuje na zachodzie w administracji, znam trzy języki, mogę się tam przydać.
Jestem teraz szczęśliwy i dumny w związku z tym, że misja się powiodła, pokazaliśmy światu, że jesteśmy silni, nie boimy się.
W całej tej sytuacji to zwierzęta mi pomagają pozostać człowiekiem, mamy tu koty psy, które adoptowaliśmy.
Jak przeżyję, to wrócę za kierownicę tira. Jadąc przed siebie, czujesz wolność, zmieniają się widoki, myślę często o tym. Wrócę.
Chłopaki trzy dni temu trafili na ich niespodziewaną kontrofensywę, było piekło, musieli się ewakuować pieszo dwadzieścia pięć kilometrów. Jutro spotkamy się z Aleksandrem, to prawdziwy lider, uratował tych chłopaków, opowie Ci.
Wczoraj po kontrofensywie Rosjanie odzyskali jakiś tam teren, ale co z tego, nie musisz być ciągle w natarciu, poza tym ciężko iść ciągle do przodu, końcu musieli zareagować. Oni są bardzo inteligentni, znają dokładnie nasz teren, podobnie jak my ich. Jeśli chcesz przetrwać, uważaj ich za silniejszych, tym się kieruję, może dlatego ciągle żyję.
Zobacz, jak to się zmienia, nagle w Rosji są alarmy jak u nas, oni też poczują skutki tego, co zrobili.
Nie chce tego mówić, ale czasami akceptujesz własne ofiary, dla sukcesu danej misji, większego celu, w obecnej sytuacji tak trzeba. Mam też przemyślenia na temat tego, czy nie lepiej czasami odciąć rękę, aby przeżyć. Czy dla dobra narodu, tego kraju nie lepiej usiąść i zakończyć to na papierze.
Jestem operatorem pioruna, nie chce już od wolontariuszy nowego land-rovera i innych darów, potrzebujemy tylko karmy dla zwierząt.
Widzimy się rano na kawie, przy wieży Eiffla. Znajdziesz to miejsce na pewno".
Aleksander to człowiek spokojnej twarzy o pełnym zagadek spojrzeniu. Jest najcichszy w grupie, jego wzrok nie wędruje, jakby wszystkie bodźce dookoła go już nie interesowały. Sam też nie zabiega o atencję. W rozmowie sprawia wrażenie osoby chętnej do nawiązania kontaktu. W pewnym momencie zaczyna mówić.
"Właśnie wróciłem z Rosji.
Spędziłem tam trzy dni, budowaliśmy linie defensywne, spaliśmy w rowach pod ziemią. To skomplikowana misja, musisz dobrze zarządzać swoimi zasobami wody i amunicji.
Ich woda może być zatruta, w końcu jesteśmy tam niemile widziani. Nigdy nie skrzywdziliśmy żadnego cywila, oni nam też jakoś specjalnie nie przeszkadzają iść dalej.
Piliśmy wodę z rzeki, jako jedyny wróciłem z kamizelką na sobie. Chłopaki powyrzucali wszystko, aby tylko jakoś dojść, tyle kilometrów z tym ciężarem na sobie.
Sam się zgłosiłem do wojska, zacząłem ogólne treningi fizyczne jeszcze przed lutym dwudziestego drugiego, tutaj na wojnie musisz być świetnie przygotowany fizycznie, inaczej nie dasz rady.
Jestem ze Lwowa, mam rodzinę, syna wysłałem do Warszawy, a sam się zaciągnąłem.
Wiesz, jesteśmy zmęczeni, to już chyba prawie trzydzieści miesięcy na frontlinii, to trochę za długo. Mamy o to pretensje, nie jesteśmy już młodzi, zaczyna brakować sił. Śmiejemy się, że była rotacja z Donbasu na Kurs. A co z resztą, tymi z zachodu, dlaczego się nie wymieniamy? Będziemy o to pytać.
Zostałem sierżantem. Nie jestem żołnierzem zawodowym, studiowałem ekonomię zagraniczną.
Bycie sierżantem niesie za sobą pewne komplikacje, jeśli mnie złapią, to prędzej odbezpieczę swój granat, niż się poddam. Znamy chłopaków, którzy wrócili z niewoli, wiemy, co z takimi robią.
Jeszcze szeregowy jakoś może mieć lżej, ale wyższy rangą? Lepiej umrzeć.
Po tym wszystkim, co widziałem, nie potrzebuję pomocy psychologa, raczej ja mogę pomóc innym w tym temacie. Ale sporo ludzi się już wypaliło, po wojnie będzie nas to kosztowało sporo, mówię jako społeczeństwo. Brakuje mi rodziny, widziałem się z nimi tylko pięć dni w tym roku.
Patrząc teraz na tę wojnę, to z początku było strasznie, to była inwazja, nie wiedzieliśmy, jak to się skończy. Teraz już wiem, że się obronimy, Rosja nie jest tak mocna, jak myśleliśmy.
Operacja Kursk nam to pokazała, potrzebowaliśmy tego.
O misji dowiedziałem się około tygodnia przed. Tajne do ostatniego momentu, dostałem rozkaz, i jak wiele innych, wykonałem".
W drodze powrotnej jadę do szpitala w Sumach na spotkanie z Andrejem, rannym żołnierzem, który trzy dni temu wrócił z Kurska razem z moim poprzednim rozmówcą.
Spotykam się nim na ławce przed szpitalem. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że dwudziestego ósmego września w tym miejscu zginie dziesięć osób, a ponad dwadzieścia zostanie rannych.
"Jechaliśmy przed siebie, potem otworzyły się klapy naszego pojazdu opancerzonego, wyskoczyliśmy i zaczęło się piekło »safari«. Miałem wrażenie, że spada na nas ich cały arsenał, drony kab-y grad-y. Mieliśmy obronić pozycje, nawet nie zdążyliśmy na nie dojść. Uciekaliśmy do piwnic, pod drzewa, gdziekolwiek, żeby nas nie wystrzelali.
Jestem ranny w twarz, ale to nic. Mój kolega stał obok mnie – status 200 (zabity). To był moment. Odłamki jego karabinu maszynowo raniły mnie w twarz i dłoń.
Co miałem żonie powiedzieć? Żyję, nic mi nie jest, zadrapania. Nie spodziewaliśmy się ich odwrotu. Nie mam pretensji do nikogo. Czasami na wojnie tak jest, wróg Cię zaskoczy, nie przewidzisz wszystkiego. Akceptujemy to, niestety kosztem takich misji są także straty naszych przyjaciół, straszne. Udało się nam wrócić, ponad dwadzieścia kilometrów pieszo, ciągle chowając się przed Dronami. Na szczęście nasi ranni mogli iść. Tak bardzo chciało się nam pić i nagle ta rzeka. Nigdy mi tak nic nie smakowało ja ta woda z rzeki. Kiedy masz twardy z suchości język, wszystko Ci jedno, ta rzeka była wybawieniem. Nie piliśmy ich wody, mogła być zatruta.
Ofensywa na Kursk była udana, potrzebowaliśmy tego. Donieck potrzebował.
Mam nadzieje, że nasz akcja trochę odciągnie wojska rosyjskie z tamtego kierunku. W Pokrowsku to na przykład teraz dupa. Chłopaki potrzebują oddechu. Co do samej akcji, wiesz, nie chce narzekać, pojawiają się jednak pytania np. o problem z samochodami do ewakuacji, buchanki, te stare samochody nadal są w akcji. To jeszcze u nas kuleje, brak sprzętu.
Problem też taki, że nie jechałem tam ze swoimi. Mnie jakby dobrali do tej akcji. Nie znaliśmy się dobrze z chłopakami, wolałbym iść z kimś, kogo znam.
Nie chcę już tam wracać, ale ode mnie nic nie zależy. Jestem dopiero od dwóch miesięcy w wojsku. Mam czterdzieści dziewięć lat. Muszę za to pochwalić służbę medyczną, na pierwszym stab-punkcie od razu się nami zajęli. Dbali o nas z szacunkiem, tutaj w szpitalu też świetnie nas traktują.
Czuję się doceniony i zadbany, zobaczymy co dalej, będę tu jeszcze tydzień, potem nie wiem".
28 września Rosja zaatakowała irańskimi dronami Shahed szpital w Sumach. Podczas ewakuacji pacjentów i rannych zaatakowali drugi raz, ostatecznie zabijając dziesięć osób, a ponad dwadzieścia raniąc.
Andreja wtedy już tu nie było, dzwoniłem do niego. „Póki co wszystko u mnie dobrze”.
Komentarze